Info

avatar rmk z miasteczka Poznań. Mam przejechane 37834.21 kilometrów. Jeżdżę, bo lubię :)
Więcej o mnie. button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl

Wykres roczny

Wykres roczny blog rowerowy rmk.bikestats.pl
Wpisy archiwalne w miesiącu

Lipiec, 2017

Dystans całkowity:623.30 km (w terenie 0.00 km; 0.00%)
Czas w ruchu:33:35
Średnia prędkość:18.00 km/h
Maksymalna prędkość:51.20 km/h
Suma podjazdów:3164 m
Liczba aktywności:13
Średnio na aktywność:47.95 km i 2h 47m
Więcej statystyk
Dane wyjazdu:
18.70 km 0.00 km teren
h km/h:
Maks. pr.:0.00 km/h
Temperatura:
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy: m
Kalorie: kcal

Po mapę.

Sobota, 29 lipca 2017 • dodano: 09.09.2017 | Komentarze 0

Po mapę do apollo.


Dane wyjazdu:
42.00 km 0.00 km teren
01:48 h 23.33 km/h:
Maks. pr.:38.50 km/h
Temperatura:
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy: m
Kalorie: kcal

Okolica.

Czwartek, 27 lipca 2017 • dodano: 09.09.2017 | Komentarze 2

Takie wolne, że go nie ma. Gdy pojawiła się chwila pojechałem do Mrowina. Po drodze złapała mnie burza, wróciłem kompletnie mokry i jeszcze bardziej zadowolony z tego, że w ogóle pojechałem :)


Mokro.
Kategoria 25-50


Dane wyjazdu:
164.00 km 0.00 km teren
06:06 h 26.89 km/h:
Maks. pr.:45.90 km/h
Temperatura:25.0
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy:705 m
Kalorie: kcal

Bydgoszcz.

Piątek, 21 lipca 2017 • dodano: 09.09.2017 | Komentarze 6



Do każdej wycieczki można tworzyć wiele ideologii. Pojechałem tam bo to, bo tamto, a może jeszcze coś innego. Polityki na moim blogu nigdy nie było i nie będzie ale w ten dzień postanowiłem przejechać się rowerem, tak prostu po tym jak niejaki polityk płaszczak mówił w telewizji, że ludzie chodzą na demonstracje przez przypadek, idąc na spacer spotykają się i tak wychodzi taka rzesza osób. Taka ideologia z rana popłynęła do moich uszu i był to wystarczający powód aby wyciągnąć rower i pojechać tam gdzie mnie jeszcze nie było.

Wypiłem więc kawę razem z Żonką, pobawiłem się trochę z Michasiem i około jedenastej wyruszyłem do Bydgoszczy. Ot tak, po prostu. Tyle razy już planowałem żeby tam pojechać i nic z tego nie wyszło, że teraz po prostu wsiadłem i po kilku godzinach tam byłem. Jak widać, brak planu okazał się najlepszym planem.

Jadąc, uciekałem przed deszczem. Kompletnie nie wiedziałem jaka ma być dzisiaj pogoda, w którą stronę wieje i tak dalej. Wiało głównie z boku, dość mocno a ostatnie dwadzieścia kilometrów jechałem pod bardzo silne powiewy. Minęły mnie dwie burze, deszcz złapał dopiero jak wróciłem do Poznania pociągiem.

Sama trasa była jak najprostsza i kompletnie beznadziejna. Ruch na drodze wojewódzkiej duży, momentami bardzo. Kierowcy z gatunku idiotów jeździli grupami i było ich sporo. Widoki żadne, zabytków brak.

Wyszło jak wyszło. Jak na swoje możliwości, przyzwyczajenia i chęci jechałem dość szybko. Bardzo rzadko zdarzają mi się takie wyjazdy, tym razem był wyjątek. 

Bydgoszcz odwiedziłem po siedemnastu latach. Napisać, że się zmieniła to tak jakby nic nie napisać. Podobało mi się nad Brdą, bardzo ładne i zadbane bulwary. Muszę tam wrócić i na spokojnie zobaczyć to wszystko raz jeszcze. Dobre pół godziny posiedziałem na schodach przy operze i rozmawiałem w tym czasie z miejscowym rowerzystą, Panem Stanisławem. Starszy jegomość ale zapalony turysta i kolarz. Opowiadał ciekawie i z pasją o swoim mieście i tym co można wokół zobaczyć. Właściwie to był monolog z jego strony, ja tylko słuchałem. Na koniec podziękował mi za towarzystwo i powiedział, że dawno nie miał okazji pogadać z kimś kto rozumie jego pasje. Przybiliśmy sobie piątkę i pojechaliśmy każdy w swoją stronę. To był najlepsze pół godziny z tej wycieczki.


Kcynia.


Szubin.


Bydgoszcz.

Zaliczone gminy: Kcynia (401), Szubin (402), Łabiszyn (403), Nowa Wieś Wielka (404), Białe Błota (405), Bydgoszcz (406)

Dane wyjazdu:
41.20 km 0.00 km teren
01:51 h 22.27 km/h:
Maks. pr.:38.20 km/h
Temperatura:
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy: m
Kalorie: kcal

Okolica

Wtorek, 18 lipca 2017 • dodano: 09.09.2017 | Komentarze 3

Powrót na stare śmieci. Ciężko się przestawić...



Rokietnica, Kierskie
Kategoria 25-50


Dane wyjazdu:
57.00 km 0.00 km teren
04:16 h 13.36 km/h:
Maks. pr.:47.40 km/h
Temperatura:25.0
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy:350 m
Kalorie: kcal

Magiczne Roztocze - dzień XV.

Niedziela, 9 lipca 2017 • dodano: 08.09.2017 | Komentarze 8


Przyszedł czas na ostatni, rowerowy dzień naszych wakacji na Roztoczu. Mieliśmy kilka pomysłów jak go spędzić i gdzie pojechać a to, że nie mogło zabraknąć na koniec trzech rzeczy, spowodowało samoistne stworzenie się planu. 

Sielanka 

Od rana na roztoczańskim niebie panowała piękna atmosfera. Błękit mieszał się z bielą a te dwa najpiękniejsze kolory oświetlały promienie słońca. Pełna sielanka. Dzisiejszą wycieczkę rozpoczęliśmy w Chotylubiu, gdzie zaparkowaliśmy auto pod cerkwią i po przesiadce na rowery obraliśmy kurs na Stare Brusno. 


Cerkiew w Chotylubiu.

Jestem zwycięzcą

Od Chotylubia do Nowego Brusna jechaliśmy każdy na swoim rowerze, całe sześć kilometrów i sto metrów. Piszę to tak dokładnie i wyraźnie bowiem godnym zauważenia jest fakt, że cały ten odcinek nasz Synek przejechał sam. Na rowerku najmniejszym z możliwych, w wieku dwóch lat. Jechałby dalej ale wzmagający się ruch zmusił nas do tego aby włożyć go do przyczepki w akompaniamencie płaczu, krzyków i tym podobnych ozdobników. Zdecydowanie miał ochotę na więcej a źli rodzice przerwali mu zabawę. Dla nas został zwycięzcą.


Mały, wielki rowerzysta.


Mama i synek to już peleton.

Człowiek, człowiekowi...

Gdy Michaś dumnie i radośnie jechał na swoim rowerku a Kochana Mamusia dzielnie mu sekundowała ja przystanąłem na chwile przed Nowym Brusnem aby w spokoju zamyślić się przy pomniku stojącym przy drodze. Duży, kamienny głaz i posadowiony na nim krzyż upamiętnia ponad sześćdziesiąt mieszkańców wsi Rudka, zamordowanych w 1944r. przez Ukraińską Powstańczą Armię (UPA). Co kieruje ludźmi, którzy przychodzą do wsi i palą ją całą i mordują wszystkie zamieszkujące je osoby? Czy to wciąż ludzie? Straszne.


Pomnik upamiętniający zamordowanych przez UPA mieszkańców wsi Rudka. Okolice Nowego Brusna.

Cel pierwszy

Pierwszy cel wycieczki został osiągnięty za Starym Brusnem. To co lubi tata najbardziej w rowerowych wycieczkach mogło zostać zaspokojone podczas wjazdu na Górę Brusno. Od tej strony mniej stromy niż od Nowin Horynieckich ale wciąż stający dęba i wyciskający pot podjazd na szczyt wzniesienia wyzwolił masę endorfin i głowa rodzina mogła być usatysfakcjonowana. Wysiłek został nagrodzony długim i szybkim zjazdem, praktycznie do samego parku zdrojowego w Horyńcu.


Zjazd z Góry Brusno w kierunku Horyńca-Zdroju.

Cel drugi

Cafe Sanacja, którą odwiedziliśmy podczas poprzedniej wizyty w Horyńcu-Zdroju przyciągała do siebie jak magnes i z Góry Brusno nasza droga wiodła prosto tam. Michaś zasnął więc mieliśmy niepowtarzalną możliwość delektowania się w spokoju wyśmienitą kawą i jeszcze lepszymi deserami. Uśmiech mojej Kochanej Żony na widok pięknie podanego tiramisu był bezcenny. Jeśli mamy wrócić kiedyś w te okolice, to ta kawiarnia będzie tego powodem. Rewelacyjne miejsce.

W drodze, po drodze

Dwa kilometry pomiędzy Horyńcem a Wólką Horyniecką mogą stanowić wzór dla producentów sera jak powinny wyglądać dziury idealne. Za wzór w tym wypadku służą takie, których nie idzie ominąć żadnym znanym sposobem bo jest ich tak dużo albo są tak duże, że staje się to nierealne. Sześć kilometrów, które wiodą dalej, w stronę Baszni Górnej, stanowi idealne zaś zaprzeczenie tego co było przed chwilą. Tu nawierzchnia mogłaby posłużyć za reklamę czegoś idealnie równiutkiego i przyjaznego rowerzystom. Świeży asfalt, zamknięta dla aut szosa pośrodku lasu. Kawałek dalej znów szwajcarski ser i bardzo ruchliwa droga wojewódzka. Kraina kontrastu. Przed nami pojawił się Lubaczów.


Zmiana krajobrazu przed Lubaczowem.

Nora

Przyjechaliśmy do Lubaczowa i z niego wyjechaliśmy. Chociaż aby nie zabrzmiało to tak dramatycznie, napiszę jeszcze, że na miejscowym rynku zjedliśmy lody i bezskutecznie szukaliśmy trzeciego celu dzisiejszej wycieczki. Te powiatowe miasto nie spodobało nam się na tyle, że w tym momencie skończę jego opis. Szkoda czasu i klawiatury.


Lubacz na rynku w Lubaczowie.

Cel trzeci

Był podjazd dla taty, była kawa i deser dla mamy, przyszedł czas na coś dla najmłodszego członka rodziny. Jak to bywa w wieku dwóch lat, plac zabaw dla Michasia jest tym czego potrzeba mu do życia najbardziej, więc rozpoczęliśmy poszukiwania tego przybytku. W Lubaczowie były dwa, oba tak obskurne i brudne, że odpadły w przedbiegach. Pojechaliśmy bez żalu dalej i zatrzymaliśmy się dopiero we wsi Załuża, która dzięki unijnym środkom miała do zaoferowania maluchom nowiutkie i czyściutkie miejsce do zabaw. Mały wyszalał się za wszystkie czasy, zrobiliśmy sobie piknik i wszyscy byli zadowoleni. 

Jeszcze więcej

Pomiędzy Załużem a Chotylubiem trafiliśmy na kolejną drogę, dostępną wyłącznie dla rowerzystów i pracowników ALP i skrzętnie z tej okazji skorzystaliśmy. Jeżdżąc z przyczepką takie leśne, asfaltowe drogi stają się prawdziwą przyjemnością i pomimo, że zdecydowanie wolę jeździć po szutrowych nawierzchniach to na rodzinnych wakacjach takie niespodzianki jak ta przyjmuję z otwartymi rękoma. Do sześciu kilometrów i stu metrów na początku dnia Michaś postanowił dorzucić jeszcze trochę dystansu i jego łączny dystans tego dnia to osiem kilometrów i czterysta metrów. Odpychając się nóżkami. Mistrz. I nikt go do tego nie zmuszał, wręcz przeciwnie.


Ostatnie, rowerowe zdjęcie z wakacji na Roztoczu :)

Koniec

Nasze tegoroczne wakacje na Roztoczu dobiegły końca. Do Poznania wróciliśmy następnego dnia, przemierzając Polskę w zaledwie jedenaście godzin jazdy samochodem ale to temat na zupełnie inne opowiadanie...

Chciałbym napisać coś w formie podsumowania ale zbyt wiele myśli chciałbym przekazać w tym miejscu. Ten region Polski doprawdy Nas zauroczył. Kiedyś mówiło się, że jest klimat i każdy wiedział o co chodzi. Teraz pewnie trzeba by było ubrać to wszystko w pr-ową gadkę i inne wymysły obecnych czasów. Tego nie potrafię.

Roztocze jest magiczne i nie boję się tego stwierdzenia. Znaleźliśmy tu wszystko czego szukaliśmy. 

Zaliczone gminy: Lubaczów - obszar wiejski (398), Lubaczów - teren miejski (399), Cieszanów (400)



Dane wyjazdu:
25.60 km 0.00 km teren
01:30 h 17.07 km/h:
Maks. pr.:35.30 km/h
Temperatura:25.0
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy:155 m
Kalorie: kcal

Magiczne Roztocze - dzień XIV.

Sobota, 8 lipca 2017 • dodano: 05.09.2017 | Komentarze 3


Smaki Roztocza

Wielokrotnie już podkreślałem, że ważną częścią naszych wyjazdów jest poszukiwanie regionalnych smaków i poznawanie miejscowej kuchni. Uwielbiamy próbować nowych rzeczy i jeśli tylko nadarza się taka okazja jedziemy tam gdzie możemy tego dokonać. XVIII Jarmark Galicyjski Smaki Roztocza w Narolu nie mógł przydarzyć się w lepszym terminie niż w czasie naszego urlopu. Będąc tak blisko nie mogło nas zabraknąć tego dnia na miejscowym rynku. Wszak tyle pyszności czekało na degustacje.

Menu

Dojazd rowerem z Suśca do Narola to formalność ale i czysta przyjemność zarazem. Mały ruch, świetnej jakości asfaltowa nawierzchnia, ładna pogoda i wiatr w plecy. Michał zasnął gdy tylko ruszyliśmy z miejsca, więc mogliśmy szybko i sprawnie dostać sie na miejsce.

Na Jarmark przyjechaliśmy w porze obiadowej przez co nasze kubki smakowe nieco zwariowały od feerii zapachów, które roznosiły się zewsząd. Na stoiskach koła gospodyń wiejskich prezentowały swoje wyroby, jedne lepsze od drugich. Lokalni wytwórcy zachęcali do swoich wyrobów, nie brakowało wędlin, ryb, przetworów, pieczywa, przypraw, serów i czego tylko dusza zapragnie. Na spragnionych czekały rzemieślnicze nalewki, wina, piwa i inne napitki. Słowem żyć, nie umierać.

Spróbowaliśmy wielu rzeczy ale jedna zasługuje co najmniej na medal. Ciasto "mech" Pań z Koła Gospodyń Wiejskich z Kowalówki rozłożyło nas na łopatki. Absolutnie genialny smak, przepyszne. Pisząc te słowa cieknie mi ślinka na samą myśl o tym specjale. A dodać muszę, że za słodkim nie przepadam.


XVIII Jarmark Galicyjski Smaki Roztocza w Narolu.

Dolce Vita

Pokręciliśmy się trochę po stoiskach, zjedliśmy obiad, zrobiliśmy zakupy i czas było wracać do Suśca. Tym razem pod wiatr ale kompletnie nie miało to dla nas znaczenia. Jechaliśmy wolno, wolniutko ciesząc się z możliwości bycia razem w tym pięknym zakątku Polski oraz wspaniałych wakacji. Nic więcej nam do szczęścia nie potrzeba. Może przydałoby się tylko nieco więcej "Mchu". Wieczorem rozpaliliśmy ognisko i długo siedzieliśmy przy skrzącym się ogniu i akompaniamencie świerszczy. Magia Roztocza.


Dane wyjazdu:
40.00 km 0.00 km teren
02:41 h 14.91 km/h:
Maks. pr.:43.40 km/h
Temperatura:23.0
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy:300 m
Kalorie: kcal

Magiczne Roztocze - dzień XIII.

Piątek, 7 lipca 2017 • dodano: 05.09.2017 | Komentarze 4

Poprzez chaszcze płynie kajak i to nie jest żaden majak. Burtą ciągle wodę bierze, że nie tonie, ja nie wierzę...

Szorujemy

Spacer malowniczym rezerwatem Szumy nad Tanwią to nie jedyna możliwość spędzania wolnego czasu w ich sąsiedztwie. Liczne firmy oferują spływy kajakowe po jej wodach reklamując je jako wspaniałą formę relaksu rozrywkę i możliwość obcowania z nieskazitelną przyrodą. Daliśmy się nabrać i z samego rana, w okolicach dziesiątej, zjawiliśmy się samochodem na parkingu przed Szumami skąd mało rozmowny kierowca zawiózł nas swoim autem wraz z kajakami na miejsce startu spływu. Pełni nadziei i mający ochotę na poznawanie tej pięknej rzeki z perspektywy kajaka ruszyliśmy w nieznane. Dwadzieścia metrów dalej, za pierwszym meandrem, Tanew pokazała nam, że współpraca pomiędzy nią a kajakiem może być rozpatrywana tylko i wyłącznie jako forma nabicia kieszeni właścicielom wypożyczającym swój sprzęt pływający. 

Poziom wody nie pozwalał na swobodne płynięcie, nie pozwalał na płynięcie w ogóle. Było to odpychanie się od dna, brzegów, przeciąganie po powalonych konarach. Kilkumetrowe odcinki, które pozwalały aby kajak mógł posłużyć do tego do czego został stworzony, były rzadkością. Te kilka kilometrów spływu (sic!) było fatalnym wyborem. Ostatni odcinek, około kilkuset metrów przed końcem, musiałem ciągnąć kajak po kamienistym dnie, samemu brodząc w wodzie, która miała temperaturę w granicach dziesięciu stopni. Prawdziwa, roztoczańska przyjemność. Dziękuję.


Spływ po Tanwi. 

Zmiana nastroju

Nieudana przygoda z kajakami szybko odeszła w niepamięć, gdy tylko zapakowaliśmy rowery na samochód i udaliśmy się po obiedzie do Werchraty. Wczorajsza piękna wycieczka po terenach leżących na południe od tej wsi rozbudziła nasze apetyty co do tego rejonu więc pełni zapału ruszyliśmy tym razem w drugą stronę. Humor nieco psuły nam szybko przemieszczające się po nieboskłonie chmury, które zwiastowały deszcz, ale nie zważając na to co nad nami udaliśmy się w kierunku Hrebennego.

Pierwszym miejscem, które na chwilę nas do siebie przyciągnęło były Prusie. Zabytkowa, drewniana cerkiew stojąca przy wjeździe do wsi zachęcała do odwiedzin ale tym razem tylko rzuciliśmy na nią okiem z perspektywy siodełka i zatrzymaliśmy się dopiero kilometr dalej. Postój wynikł z prozaicznego powodu, staliśmy przy granicy polsko - ukraińskiej o czym informowały wszechobecne znaki oraz dwie kamery rozmieszczone na słupach trakcyjnych torów, które biegły do przejścia granicznego w Hrebennem. Nic ciekawego nie tu nie było a nas jak zwykle przywiodła ciekawość. Dzisiaj nienagrodzona żadną nagrodą.


Prusie, swoisty koniec świata na Roztoczu.

Skamieniałe drzewa

Muzeum skamieniałych drzew w Siedliskach jest wizytówką i ponoć niezwykłą atrakcją turystyczną tej miejscowości. Niestety nie było nam dane się o tym przekonać, ponieważ w trakcie naszej wizyty było zamknięte, pomimo że godziny otwarcia wskazywały na coś zupełnie innego. Przeczytaliśmy więc tablice informacyjne stojące tuż obok budynku, który odnowili i wyremontowali sami mieszkańcy, i odjechaliśmy niepyszni. Na pamiątkę odwiedzin tej wsi sfotografowałem znajdującą się vis-a-vis muzeum cerkiew. 


Cerkiew św. Mikołaja w Siedliskach.

Nagradzamy cierpliwość

Przejście graniczne w Hrebennem to dla wielu drzwi do wielkiego świata, dla niektórych okno przez które można jedynie spojrzeć. Aby je otworzyć potrzeba czasami anielskiej wręcz cierpliwości bądź odpowiednich znajomych. Czasy się zmieniają, kolejki jak były tak są i będą. Dłuższe, krótsze ale żyjące swoim życiem. Obserwując przez chwile stojące w ogonku TIR-y zastanawialiśmy się dlaczego to tyle trwa. Odpowiedzi nie znamy do teraz. 


Kolejka do przejścia granicznego w Hrebennem.

Hrebenne odwiedziliśmy nie tyle z powodu przejścia granicznego ale to cerkiew św. Mikołaja była tym co Nas tu sprowadziło. Widziana dotychczas tylko na zdjęciu spodobała mi się na tyle, że chciałem zobaczyć ją na żywo. Jak to często w takich przypadkach bywa, na miejscu pocałowaliśmy klamkę. Zamknięte. Cerkiew postawiona została na wzniesieniu górującym nad okolicą a krótka i sztywna ścianka tuż przed nią to sprawdzian dla niejednego rowerzysty. 


Cerkiew św. Mikołaja w Hrebennem.


Żmijowisko

Kierując się z Hrebennego w stronę Mostów Małych nasza droga wiodła przez las. Częściowo po fatalnej jakości asfaltem, częściowo po jeszcze gorszej jakości szutrowej. O ile do niewygód zdążyliśmy się już przyzwyczaić i takie trakty nie robią na nas już większego wrażenia to spotykane na swej drodze żmije a i owszem. Na tym krótkim odcinku spotkaliśmy ich na drodze kilkanaście, część już martwych, pewnie rozjechanych przez samochody ale kilka z nich było jak najbardziej żywych i gdy widzi się przed sobą grubego, jadowitego i zygzakowatego gada to wyobraźnia zaczyna działać na zwiększonych obrotach. W rzeczywistości trzeba mieć wyjątkowego pecha aby zostać ukąszonym bo żmije zdecydowanie wolą unikać konfrontacji z człowiekiem i szybko oddalają się od nas i wolą zostawić swoją broń na zdobywanie pożywienia a nie marnotrawienie go na niepotrzebne zabawy. Tak czy inaczej taka ilość węży na tak małym obszarze nie jest zjawiskiem typowym i dała nam do myślenia.

Droga przez mękę

Długi Goraj, który góruje ponad całym polskim Roztoczem był ostatnim celem dzisiejszej wycieczki. Zgodnie z mapą, miała prowadzić do niego dobrze oznaczona i przejezdna rowerem z przyczepką, droga o utwardzonej nawierzchni. Zanim się na niej znaleźliśmy zrobiliśmy kilka nadprogramowych kilometrów, ponieważ pojechaliśmy przez Teniastykę a nie skrótem z Mostów Małych do Potoków, który wybili nam z głowy miejscowi rowerzyści. Miało być tam milion ton piachu i nie mając ochoty sprawdzenia tego samemu, pojechaliśmy asfaltem.

Z Potoków na Długi Goraj prowadzi zielony szlak i faktycznie jest dobrze oznaczony. Jednak droga, która została wyłożona ażurowymi płytami odbiera resztki jakiejkolwiek przyjemności jazdy rowerem. Ponad trzy kilometry tłuczenia się po tej nawierzchni po prostu odebrało nam chęć do czegokolwiek. Dopiero kilkaset ostatnich metrów przed szczytem pojawił się asfalt, który sprowadził nas później  w dół, do samej Werchraty. Reasumując, jesli komuś przyjdzie do głowy jazda od Potoków niech wybije sobie ten pomysł jak najszybciej z głowy. Nieciekawy las, droga fatalna.

Jeśli do trzech kilometrów ażurowego piekła dodamy wiszące nad nami ciężkie chmury otrzymamy kiepskie zakończenie. Wjeżdżając na najwyższy szczyt całego Roztocza mieliśmy nadzieję na jakąś satysfakcję czy też podobny efekt ale zamiast tego myśleliśmy tylko aby ten wyjazd dobiegł końca. Bywa i tak...

Ławka

Oranżada na miejscu w jedynym sklepie w Werchracie po raz kolejny okazała się niezastąpionym składnikiem do nawiązania samoistnej konwersacji z miejscowymi. Choć po prawdzie gdyby był to sok pomidorowy, cola czy też cokolwiek innego to centrum dowodzenia światem też znalazło by się właśnie w tym momencie i na tej ławce pod sklepem. Tego brakuje nam najbardziej w Poznaniu. Otwartości ludzi, uśmiechu, naturalności i zwykłego bycia sobą. To się chyba prawdziwe życie nazywa.

Zaliczona gmina: Lubycza Królewska (397)


Dane wyjazdu:
51.80 km 0.00 km teren
03:51 h 13.45 km/h:
Maks. pr.:51.20 km/h
Temperatura:23.0
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy:500 m
Kalorie: kcal

Magiczne Roztocze - dzień XII.

Czwartek, 6 lipca 2017 • dodano: 02.09.2017 | Komentarze 4


Jedna z wielu map, jakie zabraliśmy ze sobą jadąc na wschodnie rubieże Naszego kraju, wydaje się wyjątkowa. Wielokrotnie rozłożona i na powrót składana, zużyta choć nieużywana. Schemat, struktura, plan czy też oblicze gminy Horyniec - Zdrój przeniesione na papier niosło ze sobą dziwny ładunek emocji. Tereny nadgraniczne zawsze wydają się bramą do innego świata, czegoś zakazanego i pożądanego. Brutalnie przedzielone granicą, Roztocze Południowe stało przed Nami i pochłonęło Nas zanim je odwiedziliśmy. Dwunasty dzień Naszych wakacji zapowiadał się udanie.

Kontrola

- Dzień dobry, Straż Graniczna.- szybkie machnięcie odznaką i pojawiają się konkrety - skąd? dokąd? na długo? dlaczego akurat ten rejon? podoba się Wam u Nas? vw passata b5 na krakowskich numerach widzieliście po drodze?

Zatrzymaliśmy się kilometr za Werchratą, na szczycie wzniesienia górującego nad wioską od południa, chcąc zrobić zdjęcie. Zielona panda pojawiła się nie wiadomo skąd i pierwsza kontrola Straży Granicznej stała się faktem. Rutynowe pytania i czynności pogranicznika szybko zniknęły i prawdziwy powód rozmowy okazał się zgoła inny.

- Też mam synka, w podobnym wieku. Też jeżdżę rowerem i taka przyczepka wydaje się fantastyczną sprawą. Jaki to model, ile kosztuje, jak się sprawdza? Amortyzacja przydatna? Mały ma wygodnie? - sympatyczny mundurowy zaglądając do Michałka nadział się na jego przeszywające spojrzenie, które mówiło jedno. Czego ode mnie chcesz i dlaczego zaglądasz do mojego królestwa drogi panie? 

Porozmawialiśmy o wszystkim i o niczym, pośmialiśmy się i  dostaliśmy sporo cennych informacji co do stanu dróg w regionie, atrakcji o których mało kto wie i gdzie można w okolicznych lasach pojeździć wygodniej niż na dziurawej drodze wojewódzkiej zmierzającej do Horyńca-Zdrój. Takich spotkań nigdy za wiele.

Jabłoń

- A wy gdzie? Nie jedźcie dalej bo zaraz po Was przyjadą, szybciej niż Wam się wydaje. Widzi Pan tę jabłonkę? Oni też Pana widzą. Tam jest kamera, na ciepło reaguje. Pogadajmy chwilę. - mijając ostatnie zabudowanie w wiosce gdzie kończy się asfalt i zaczyna się najpilniej strzeżona granica w Europie zostajemy wręcz zatrzymani głosem mieszkańca - Już nie pamiętam aby ktokolwiek obcy tu się pojawił. Na rowerach tym bardziej, o przyczepce nie wspominając.

Do Moczar przywiodła nas ciekawość. Powiadają, że to pierwsza droga do piekła ale z doświadczenia wiemy, że często można spotkać tam duszę, która z chęcią podzieli się z nami historią, której nigdzie indziej usłyszeć nie sposób. Starszy Pan, który w porę ostrzegł Nas o tym, że terra incognita powinna zostać takową, przynajmniej za jabłonią, po kilku minutach rozmowy zacząć snuć swoją opowieść. 

- Za lasem, kilometr stąd może nawet nie, mam znajomych. Do Kowali czy Dziewięcierza chodziłem jak do swoich, bo przecież to swoi. Dla Was inni, dla nas swoi. Teraz przez Hrebenne, stój Pan w kolejce jak dziad jakiś. Granica. Większej głupoty ludzie nie wymyślili. Moje owce są mądre, chodzą tylko do miedzy, paszportów nie mają. Kamer nastawiali, na motorach jeżdżą a kto ma im uciec to i tak przejdzie. Panie, nie takie numery tu odchodzą... Czy ciężko Nam się tu żyje? Zależy, z której strony się spojrzy. My patrzymy od tej dobrej to i dobrze się żyje. 

Żółta tablica na szarym słupku, stojąca niedaleko, właściwie na wyciągnięcie ręki, oznajmiała o zakazie przekraczania granicy. Tam, za lasem czekała na Naszego rozmówcę zimna już herbata, którą sporo lat temu zaparzył jego kolega czekając na odwiedziny. Ale wtedy pojawiły się kamery i herbata wystygła.


- Widzi Pan tę jabłonkę? - nasz rozmówca z Moczar.

Gryczane krzyże

Przepięknie rzeźbione krzyże nagrobne, wykonane w większości przez kamieniarzy z nieodległego Brusna, dogorywają na zaniedbanym cmentarzu w okolicach polskiego Dziewięcierza. Kunszt i maestria rzemieślników pracujących z kamieniem zachwyca do dzisiaj pomimo, że najstarsze z zachowanych nagrobków mają prawie dwieście lat. Tuż obok znajduje się cerekwisko, czyli pozostałość po dawnej cerkwi, które przyroda wzięła w swoje objęcia i zrobiła z niej piękną ruinę. Zestawiając to z niesamowitą wonią gryki, która oplotła okolicę otrzymujemy miejsce, w którym nie sposób było się nie zatrzymać. 


Zabytkowy cmentarz grekokatolicki w Dziewięcierzu.

Radruż

O cerkwii w Radrużu można mówić i pisać wiele. Jest wyjątkowa z wielu względów ale najważniejszym jest banalne stwierdzenie, że ma "to coś". Czy nazwiemy to klimatem, atmosferą czy też innym słowem jest nieważne. Najstarsza w Polsce, drewniana i zbudowana bez użycia choćby jednego gwoździa jest prawdziwym arcydziełem architektury sakralnej. Od dawna chciałem zobaczyć ją na żywo i byłem niezwykle rad gdy moje życzenie stało się faktem. Nie niepokojeni przez innych turystów, jako że byliśmy tam sami, mogliśmy w spokoju oddać się podziwianiu zabytku klasy zerowej, wpisanego na listę Światowego Dziedzictwa UNESCO. Po kilkunastu minutach oddaliśmy się w ręce Pani przewodnik dzięki której wiele historii związanych z tym miejscem oraz całym Roztoczem stało się dla nas faktem. Prawdziwa skarbnica wiedzy i przemiła osoba, której niestety nie pamiętam imienia, podzieliła się z nami również utyskiwaniami na ministra kultury, urzędników i innych ludzi odpowiedzialnych za to, że dopiero od kilkunastu lat cerkiew została objęta należytą ochroną i nie popadnie w ruinę. Osiem złotych wydanych na zwiedzanie cerkwi nabrało sensu. Byliśmy w tym czasie jedynymi odwiedzającymi więc po raz kolejny udało się nam dowiedzieć i zobaczyć dużo więcej niż się tego spodziewaliśmy. Odbiór takich miejsc w gronie hordy turystów byłby pewnie zgoła inny. 


Cerkiew św. Paraskewy w Radruży. Wpisana na listę Światowego Dziedzictwa UNESCO.


Cerkiew św. Paraskewy w Radruży. Wpisana na listę Światowego Dziedzictwa UNESCO.

Standardowo

Nie bylibyśmy sobą, gdybyśmy na trasie wycieczki nie trafili na piaszczysty odcinek drogi. Miast wrócić do Horyńca-Zdrój po śladzie wybraliśmy się dookoła i nasze koła po raz kolejny miały okazje zmierzyć się z ulubioną nawierzchnią. Poruszając się wzdłuż granicy mieliśmy chęć jechać przez Hutę Kryształową ale zaawansowane roboty drogowe, zmieniające szuter na asfaltowy dywanik zmusiły Nas do skrócenia drogi i brnięcie przez las. Piach zachrzęścił pod nami ale krajobraz i cisza wokół zrekompensowały te niewygody. Do zdrojowego miasta wjechaliśmy od strony zalewu, który zadbany i zagospodarowany zachęcał do postoju lecz wybraliśmy inne miejsce do planowanej przerwy.


Wschodnie rubieże, cisza, spokój i piach. Okolice Radruża.

Sanacyjnie

Po sytym i smacznym obiedzie, który zjedliśmy w polecanej restauracji Hetman udaliśmy się do Parku Zdrojowego. Spodobał się on nam od pierwszej chwili. Czyściutki, estetyczny z drewnianymi alejkami, mnóstwem nasadzonych kwiatów i krzewów zachęcał to relaksu i odwiedzin. Dobrą godzinę spędziliśmy z Michasiem na ładnie wkomponowanym w całość placu zabaw, gdzie mógł wyszaleć się z rówieśnikami. Po zabawie przyszedł czas na dobrą kawę i deser i tu w sukurs przyszła nam Cafe Sanacja, znajdująca się tuż obok. Odrestaurowana i nawiązująca swym klimatem do przedwojennych lat i lwowskich kawiarni okazała się prawdziwą roztoczańską perełką. Można dostać tu takie cuda jak zielona kawa a serwowane desery są wprost obłędne. Możliwość degustacji zdrojowej wody, wprost ze znajdujących się poniżej odwiertów  jest dodatkowym atutem, choć dla nas wątpliwym. Zapach siarki wprost z kubka nie jest tym o czym marzymy.


Cafe Sanacja w Horyńcu-Zdroju otrzymuje od nas całą konstelację gwiazdek do kulinarnego przewodnika. Genialne desery i wspaniała kawa.

Kamienie, słońce i rozczarowanie

Pijąc kawę w klimatycznej Sanacji przeglądaliśmy mapę w poszukiwaniu ciekawostek. W oko wpadła nam Świątynia Słońca położona za Nowinami Horynieckimi i tam też postanowiliśmy się udać. Droga delikatnie zaczęła się piąć w górę a od samych Nowin rozpoczął się regularny podjazd. Ponad dwa kilometry dalej i sto metrów wyżej nastąpiło rozczarowanie. Świątynia okazała się kamieniem z dziurą, zupełnie niewartym wysiłku aby tu wjechać. Cóż, przynajmniej zjazd był szybki, łatwy i przyjemny. Sama wieś była pięknie położona, z rozległymi widokami na ukraińskie Roztocze. 

Premia górska

Zdobyte i łatwo oddane metry w górę w Nowinach Horynieckich okazały się mieć swój ciąg dalszy w kierunku Brusna. Zamknięta dla ruchu, leśna droga, okazała się mieć dobrej jakości asfaltową nawierzchnię ale i niespodziankę, która wyrosła nagle i niespodziewanie. Wiedziałem, że jest tu podjazd ale po tym jak za szlabanem wjechaliśmy na krótki i sztywny pagór oraz zjechaliśmy w dolinkę potoku Dublen wyrosła przed Nami ściana. Na górę Brusno właściwie wdrapałem się ciągnąc za sobą przyczepkę ze śpiącym Michasiem ale kosztowało mnie to mnóstwo sił i samozaparcia. Średnia prędkość oscylowała w granicach 6km/h i nie miała nic wspólnego z jazdą rowerem tylko mozolnym mieleniem, które zdawało się nie mieć końca. Na górze byłem usatysfakcjonowany swoją determinacją i ukontentowany widokiem. Piękna sprawa.


Podjazd pod górę Brusno. Dał się we znaki.

W dół

Górska premia nagrodziła Nas widokiem i prawie sześciokilometrowym zjazdem w kierunku Werchraty. Wygodna, asfaltowa droga dostępna tylko dla pracowników ALP oraz rowerzystów prowadziła praktycznie cały czas w dół przez co zmęczone nogi dostały zasłużony odpoczynek od kręcenia. Jechaliśmy tym odcinkiem dzięki podpowiedzi spotkanego na początku wycieczki pracownika straży granicznej za co w tym omencie byliśmy mu wdzięczni. Bezpieczna i pusta droga pośród lasów Rawskiego Roztocza była wisienką na torcie. Wiatr we włosach i uśmiech twarzy. Asfalt skończył się na chwilę przed wioską ale był to na tyle krótki odcinek, że praktycznie niezauważalny.

Na koniec

Wyjazd zakończyliśmy tam gdzie rozpoczęliśmy. Samochód wiernie na nas czekał pod kościołem w Werchracie a dzień zakończyliśmy na ławce pod miejscowym sklepem, racząc się oranżadą na miejscu. Jak to często bywa w takich przypadkach rozmowa nawiązuje się sama i po chwili jesteśmy w centrum wydarzeń w Werchracie. Klimat nie do podrobienia. Przed zapakowaniem rowerów na samochód jadę jeszcze samemu na wzniesienie górujące nad wsią od północy, pstrykam kilka zdjęć w blasku zachodzącego słońca i wycieczkę można uznać za zakończoną.


Werchrata w blasku zachodzącego słońca.

Okolice Horyńca-Zdrój Nas urzekły. Ciężko ubrać to w słowa ale mają w sobie przytoczone już wyżej "to coś". Ludzie, miejsca, atmosfera. Lasy, wzniesienia i pagórki. Jest wszystko. 


Dane wyjazdu:
18.00 km 0.00 km teren
01:14 h 14.59 km/h:
Maks. pr.:29.90 km/h
Temperatura:19.0
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy:112 m
Kalorie: kcal

Magiczne Roztocze - dzień XI.

Środa, 5 lipca 2017 • dodano: 28.08.2017 | Komentarze 3


Jako, że nie samym rowerem żyje człowiek, na dzisiaj zaplanowaliśmy wizytę w Zamościu i odwiedziny tamtejszego Zoo. Michaś uwielbia zwierzęta więc miała to być dla niego nie lada atrakcja a dla Nas odskocznia od rowerowego Roztocza. 

Rozczarowanie

Zamojskie Zoo w internecie ma nad wyraz dobre opinie. Naszą wizytę możemy opisać krótko, rozczarowaliśmy się. Mało zwierząt, dużo wybiegów pustych bądź w remoncie, zoo wydające się zaniedbane i mało ciekawe. Ukoronowaniem bylejakości była motylarnia w której były raptem dwa motyle. Tak, dwa motyle. Michaś z zoo najbardziej polubiał place zabaw, a mini zoo, które miało być dla niego największą frajdą było tak żenujące, że szkoda klawiatury na jego opisywanie. Ogółem, byliśmy i więcej tam nie wrócimy. 

Zamojski torbacz.

Zamość

Po nieudanej wizycie w zoo zrobiliśmy długi spacer po zamojskiej starówce i jej okolicach. Odwiedziliśmy piękny park, zjedliśmy obiad i wypiliśmy kawę. To by było na tyle jeśli chodzi o Naszą wizytę w tym mieście. Bez żalu wróciliśmy do Suśca.

Pętelka

Miał być dzień bez roweru ale korzystając z pięknej pogody i zachodzącego słońca wybraliśmy się na krótką przejażdżkę w okolicy Suśca. Pojechaliśmy do Paar, wróciliśmy przez Rebizanty zahaczając po raz kolejny o Rezerwat Szumy nad Tanwią. Wizyta tam późnym popołudniem, w środku tygodnia pozwala na niespieszne delektowanie się tym miejscem. Tak też uczyniliśmy i po wizycie nad szumami wróciliśmy do domu. Wieczorem zaś ognisko, kiełbaski i dolce vita.


Dawno nie widziana pekaesowska kierownica.


Dane wyjazdu:
44.80 km 0.00 km teren
03:03 h 14.69 km/h:
Maks. pr.:35.40 km/h
Temperatura:18.0
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy:225 m
Kalorie: kcal

Magiczne Roztocze - dzień X.

Wtorek, 4 lipca 2017 • dodano: 28.08.2017 | Komentarze 6


Dobry PR w obecnych czasach to podstawa. Gmina Józefów chwali się i obwieszcza wszem i wobec, że jest rowerową stolicą Roztocza. Postanowiliśmy sprawdzić co mają do zaoferowania i odbić ślady Naszych opon na ich ziemi. Po wczorajszym, ciężkim dniu, dzisiaj miało być lekko, łatwo i przyjemnie.

Peleton

Dojazd z Suśca do Józefowa prowadzi najkrótszą drogą po śladzie Green Velo. Do Hamerni znaną już Nam drogą, dobrej jakości i z małym ruchem samochodowym. Natomiast od niej do Józefowa możemy cieszyć się jazdą po wydzielonej, asfaltowej i znakomitej drodze dla rowerów. Przy okazji jesteśmy świadkami tego jak nierozgarnięta młodzież z klubu kolarskiego z Tomaszowa Lubelskiego myli trening z wyścigiem i zajmuje całą drogę, zarówno dla aut jak i rowerów. Jadą przez chwile bardzo niebezpiecznie i trener musi mocno zdzierać gardło aby ustawić te cale towarzystwo. Kilkunastoosobowa grupa a dzień dobry ani cześć nie powiedział nikt. Cóż, widocznie tego w tym klubie nie uczą, choć może to my za dużo wymagamy...


Green Velo z Hamerni do Józefowa.

Kamieniołom

Po wizycie w kamieniołomie w Nowinach przyszedł czas na wyrobisko w Józefowie. Podobnie jak poprzednik ten również jest nieczynny choć ma dwa oblicza. Jedno oficjalne i potwierdzający jego zamknięcie, drugie z ludzką twarzą, które pozwala zobaczyć tu pracujących ludzi wydobywających tu biały piaskowiec na własny rachunek. Kamień w Józefowie pozyskiwano od stuleci i tradycje z tym związane są w mieście mocno widoczne. Obecnie kamieniołom przemianowano na atrakcję turystyczną, postawiono wieżę widokową i postanowiliśmy z tego skwapliwie skorzystać. Ze szczytu bezpłatnej, jeszcze, baszty można podziwiać rozległą panoramę Puszczy Solskiej jak i mieć wyrobisko jak na dłoni. Ze względu na silny wiatr nie zabawiliśmy na górze dłużej niż to było konieczne i razem z rowerami znaleźliśmy się po chwili na dnie kamieniołomu.

Tak duża dziura w ziemi i taka ilość kamieni, którymi można rzucać dla dwulatka stanowi wystarczający pretekst do tego aby poziom jego zadowolenia wskoczył na dawno nie widziany poziom. Pobawiliśmy się kamieniami, układaliśmy wieże i wygłupom nie było końca. Świetne miejsce do rodzinnej zabawy.


Kamieniołom w Józefowie.



Kamieniołom w Józefowie.

Fontanna

Na józefowskim rynku wpadła nam w oko ciekawa fontanna. Osiem naturalnej wielkości zwierząt występujących w okolicznych lasach składa się na piękny wizualny efekt a całości dopełniają płaskorzeźby z odciskami ich śladów, dzięki czemu to nie tylko dekoracja ale również edukacja. Ciekawe i ładne zarazem. Gdy dodamy do tego pyszne i wypiekane na miejscu ciasta, które można dostać w kawiarni tuż obok wizyta w tym miejscu staje się obowiązkowa. My skorzystaliśmy i możemy tylko polecać.



Plaża

Niewątpliwą atrakcją Józefowa jest nowo powstały zalew, który po zalaniu wodą wyrobiska po kopalni piasku stał się jedną z wizytówek miasta. Korzystając z okazji zrobiliśmy tutaj długą przerwę i oddaliśmy się błogiemu nicnierobieniu, leżąc na piasku. Właściwie to tylko piękniejsza część Naszej trójki bo ja z Michasiem objechaliśmy zalew na rowerach, wybudowaliśmy zamek z piasku, porozmawialiśmy z wędkarzami i turlaliśmy się z górki. Dla każdego coś miłego. Miejsce ma potencjał ale jest niewykorzystane. Jeden lokal gastronomiczny w dodatku nieczynny, brak toalet i brak stolików z choćby małym zadaszeniem psuje trochę odbiór tego miejsca. Było czysto i zadbanie ale tu potrzeba czegoś więcej.


Michaś nad zalewem w Józefowie.

Czarno to widzę

Zbierając się do wyruszenia w dalszą drogę z niepokojem spoglądaliśmy w niebo. Co prawda prognozy na dzisiaj mówiły o możliwym deszczu ale nie o tej godzinie więc byliśmy dobrej myśli. Szukając w okolicy Józefowa atrakcji, które mogłyby Nas zainteresować trafiliśmy do Majdanu Nepryskiego. Zanim tam jednak dotarliśmy dobry kilometr jechaliśmy a raczej próbowaliśmy jechać po piasku, który wyścielał czarny szlak. Choć to zaledwie nieco ponad tysiąc metrów drogi to dało znać o sobie. Ciągnąc przyczepkę ten kilometr staje się dłuższy niż w rzeczywistości i urasta do rangi problemu.


Czarny i piaszczysty dukt pomiędzy Józefowem a Majdanem Nepryskim.

Królowa

Jesteśmy miłośnikami miodu. Uwielbiamy tą naturalną słodycz, uwielbiamy jego smak i zawsze stramy się przywieźć z podróży choćby jeden słoik tego specjału. Największą nagrodą jest dla Nas to, kiedy odkryjemy miód rzadko dostępny w innych regionach bądź występujący tylko tu gdzie obecnie przebywamy. Na Roztoczu takim miodem jest miód fasolowy ale jako, że przegapiliśmy jego zakup w okolicach Szczebrzeszyna, a tam właśnie on występuje, zdecydowaliśmy się na odwiedziny pszczelarza w okolicach Józefowa. To był strzał w dziesiątkę. O ile sam miód dostaliśmy tylko wielokwiatowy a więc najpopularniejszy, o tyle wizyta u tego Pana była bardzo owocna w wiedzę i poczucie humoru. Mieliśmy okazje przekonać się jak wygląda pszczela królowa i całą technologię związaną z pszczelarstwem. Prawdziwy pasjonat i człowiek z olbrzymim poczuciem humoru. 


Gdzie jest królowa?

Kamień

W Majdanie Nepryskim jedziemy do pracowni rzeźbiarskiej. Miejsce te jest licznie odwiedzane przez rowerzystów i turystów ale mało kto decyduje się na porozmawianie z właścicielem o jego pracy, o tajnikach tego zawodu i całej otoczce z tym związanej. Wiemy to od niego samego jako, że spotkaliśmy go przed pracownią i od słowa do słowa zostaliśmy uraczeni długą opowieścią o tym jak zaczynał i dlaczego robi to a nie co innego. Michaś spał w przyczepce więc mieliśmy możliwość swobodnej rozmowy, która naprawdę Nas wciągnęła. Dzięki temu, że byliśmy sami właściciel pokazał Nam cały warsztat, wytłumaczył co do czego służy i po co to wszystko. Pałeczkę po nim powoli będzie przejmował jego syn, który również włączył się do dyskusji i z dumą opowiadał, że daje radę w interesie. Teraz wiemy, że kamień oddycha i ile kosztują rzeźby, które wychodzą z tej pracowni w świat. Te największe idą do kościołów bądź w ich pobliże. A kosztują niemało. Kilkadziesiąt minut naszej rozmowy skończyło się wtedy gdy zaczęły na nas spadać pierwsze krople deszczu. Podziękowaliśmy za gościnę i ciekawą rozmowę i ruszyliśmy w kierunku Suśca.

Leje

Dwieście metrów dalej stanęliśmy pod lipą, ubraliśmy przeciwdeszczowe kurtki i patrząc w niebo szukaliśmy odpowiedzi na to czy jechać czy czekać. Szaro, buro i mokro nie dawało większych nadziei na szybkie rozwiązanie sprawy więc naciągnęliśmy jeszcze osłonę przeciwdeszczową na przyczepkę i w drogę. 

Ponad piętnaście kilometrów i dobrą godzinę jechaliśmy w niemiłosiernej ulewie. Lało jak z cebra ale było ciepło i chyba właśnie ten czynnik sprawił, że humory bardzo nam dopisywały. Jechaliśmy w akompaniamencie spadających kropel a uśmiech nie znikał Nam z twarzy. Bawiliśmy się jazdą, śmialiśmy sami do siebie a nieba nieprzerwanie spadały hektolitry wody. Michał spał, My jechaliśmy ciesząc się wakacjami. Wrodzony optymizm od czasu do czasu się przydaje. Jedynie aparat się zbuntował i nie chciał w tej scenerii pstryknąć nic ciekawego. 

Gdy dojechaliśmy do Suśca wyszło słońce. Czy ktoś się z nami bawi?

Szumy

Późnym popołudniem, właściwie wczesnym wieczorem wsiadłem jeszcze na chwilę na rower i pojechałem samemu na Szumy Nad Tanwią. Chciałem zobaczyć te miejsce w innym anturażu niż poprzednio. Opłacało się, bo byłem tam praktycznie sam, jeśli nie liczyć dwójki emerytów, który wpadli na podobny pomysł jak ja. Ze spokojem mogłem rozłożyć statyw, zrobić trzy zdjęcia i nacieszyć się widokiem. Teraz zrozumiałem dlaczego pisze się o tym rezerwacie tak dobrze i dlaczego uważany jest za tak piękne miejsce. 

Szumy nad Tanwią.