Info

avatar rmk z miasteczka Poznań. Mam przejechane 37834.21 kilometrów. Jeżdżę, bo lubię :)
Więcej o mnie. button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl

Wykres roczny

Wykres roczny blog rowerowy rmk.bikestats.pl
Wpisy archiwalne w kategorii

Nowe gminy

Dystans całkowity:11611.31 km (w terenie 0.00 km; 0.00%)
Czas w ruchu:516:25
Średnia prędkość:22.09 km/h
Maksymalna prędkość:73.40 km/h
Suma podjazdów:61998 m
Liczba aktywności:105
Średnio na aktywność:110.58 km i 5h 06m
Więcej statystyk
Dane wyjazdu:
56.00 km 0.00 km teren
h km/h:
Maks. pr.:0.00 km/h
Temperatura:
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy: m
Kalorie: kcal

Suwałki...

Czwartek, 5 lipca 2018 • dodano: 14.07.2018 | Komentarze 0

Szpital w Suwałkach.... w te i we wte przez te wszystkie dni.

Suwałki - teren miejski (428)...
Kategoria Nowe gminy, Podlaskie


Dane wyjazdu:
39.00 km 0.00 km teren
h km/h:
Maks. pr.:0.00 km/h
Temperatura:
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy: m
Kalorie: kcal

Suwalszczyzna i Podlasie. Dzień I i ostatni....

Środa, 4 lipca 2018 • dodano: 14.07.2018 | Komentarze 2

Suwalszczyzna i Podlasie. Dzień pierwszy i ostatni....

Nie tak miały wyglądać Nasze tegoroczne, rowerowe wakacje. W pierwszy a zarazem ostatni dzień wyjazdu pokręciliśmy się po Suwalskim Parku Krajobrazowym, zaiste pięknym miejscu, a wieczorem Nasze życie wywróciło się do góry nogami...

Na pamiątkę wyjazdu wstawiam jedno zdjęcie, kiedyś tam wrócimy, oby w zupełnie innych okolicznościach.

Okolice Wodziłek.


Zaliczone gminy: Wiżajny (425), Przerośl (426), Jeleniewo (427)
Kategoria Nowe gminy, Podlaskie


Dane wyjazdu:
23.70 km 0.00 km teren
01:45 h 13.54 km/h:
Maks. pr.:51.80 km/h
Temperatura:19.0
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy:450 m
Kalorie: kcal

Rudawy Janowickie i okolice. Dzień III.

Czwartek, 24 sierpnia 2017 • dodano: 16.10.2017 | Komentarze 4




Dwa dni jazdy po bliższych lub dalszych okolicach Rudaw Janowickich sprawiły, że ostatnie kilka godzin pobytu w tych przepięknych górach postanowiliśmy przeznaczyć na nie same. Zaproponowana przez Magdę pętla wydawała się idealna na dzisiaj więc nie kombinowałem za dużo i do mapnika trafił ten kawałek mapy, który idealnie pokrywał tę trasę. Uboga w dystans ale bogata w atrakcje droga zapowiadała się ciekawie a o to przecież w tym wszystkim chodzi. Cyferki z licznika są tylko suchą statystyką i nigdy nie będą dla nas ważne. Przyjemności z jazdy nie mierzy się w kilometrach.

Niespodziewany towarzysz

Nie lubię się wracać do domu ale chwilę po wyjeździe z agroturystyki musiałem do niej wrócić. Zapomniałem zapięcia do roweru, które dzisiaj było nam wyjątkowo potrzebne bo planowaliśmy zostawić nasze rumaki na dłużej bez opieki. Szkoda, że żyjemy w takich czasach, które zmuszają nas do tego aby zapinać rowery nawet w górach aby nie mieć obaw, że ktoś nam je ukradnie. 

Mijając klimatyczny i osławiony kemping wspinaczkowy 9up, w drodze na Przełęcz Karpnicką, dołączył do nas nowy towarzysz wycieczki. Czworonożny, przyjazny, nieco kudłaty i machający ogonem tak, że baliśmy się o to kiedy mu odpadnie. Pomimo, że po stu metrach wspólnej jazdy zatrzymałem się aby stanowczo wybić mu z głowy pomysł wspólnej jazdy z obawy, że się zgubi, miał to w poważaniu i biegł za nami przez długi czas. Sam wjazd na przełęcz był bardzo przyjemny. Początek dość stromy, później równo w górę. Pogoda zapowiadała się wyśmienita więc nic dziwnego, że humory nam dopisywały. 


Sokolik widziany od strony Przełęczy Karpnickiej.


Aga wjeżdża na Przełęcz Karpnicką a za nią nasz nowy towarzysz wycieczki, bezimienny czworonóg.

Szwajcarka

Osiągając przełęcz zjechaliśmy na niebieski szlak chcąc wjechać pod Szwajcarkę. Pięćset metrów dalej na chęciach się skończyło. Szlak zmienił się w ścianę nie do pokonania i zaliczyliśmy klasyczny spacer z rowerem pod pachą. Zachciało się kombinowania i wyszło tak jak zawsze. W schronisku zamówiliśmy kawę, rozsiedliśmy się wygodnie w cieniu rozłożystego dębu i podziwialiśmy urok Szwajcarki. Zabytkowy, urokliwy i drewniany  budynek stoi tu już prawie dwieście lat i swoim tyrolskim stylem doskonale wpisuje się w otoczenie. Psiak, który dołączył do nas w Trzcińsku przybiegł razem z nami i w nagrodę dostał coś do jedzenia od biwakujących opodal turystów. Nie wiemy czy to porzucona psina, czy też miejscowa łazęga ale zrobiło nam się go szkoda.


Klimatyczne schronisko PTTK Szwajcarka w Górach Sokolich.

Pod krzyżem

Wypiliśmy kawę, spięliśmy rowery ze sobą, zostawiając je przy schronisku i niebieskim szlakiem poszliśmy spacerem na Krzyżną Górę. Pod drodze zatrzymaliśmy się na chwilę na Husyckich Skałach. Najwyższy szczyt Gór Sokolik zaoferował nam widoki znane nam już z pobliskiego Sokolika ale dla takich krajobrazów można wdrapać się na każdą górkę w okolicy i patrzeć bez końca. Na szczycie, pod krzyżem spotkaliśmy Dominikanina z grupą młodzieży. Ubrany w sutannę oprowadzał kilkoro podopiecznych z prowadzonej przez siebie grupy miłośników gór po Karkonoszach i Rudawach. Kilkanaście minut jakie spędziliśmy razem na szczycie utwierdziło nas w przekonaniu, że i w sutannie można być świetnym człowiekiem, z pasją i podejściem do młodzieży. Widać było, że tych kilkoro nastolatków poszłoby za nim w ogień. Super gość.


Na szczycie Krzyżnej Góry.

Słychać strzały

Dobrą godzinę zajął nam spacer i relaks na Krzyżnej Górze ale gdy wróciliśmy pod schronisko nasze rowery stały niewzruszone. Czy to zasługa ciężkiego u-locka, którego właśnie po to targałem ze sobą? Chciałbym wierzyć, że nie. Na Przełęcz Karpnicką wróciliśmy pomarańczowym szlakiem, którym wiodła szutrowa, normalna droga dojazdowa. Stroma, z niebezpiecznymi uskokami poprzecznymi odprowadzającymi wodę, ale przejezdna w odróżnieniu od niebieskiej mordęgi z drugiej strony. Odjeżdżaliśmy przy akompaniamencie potężnego huku, który spowodowały strzały z małej armatki stojącej przy ognisku. Dwójka pasjonatów historii odtwarzała przedstawienie dziecęcej wycieczce i pokazywała rozmaite rodzaje broni używanej w dawnych czasach. Gdy odpalili tę armatkę wystrzał był tak głośny, że dosłownie nas zatkało. Nigdy byśmy nie przypuszczali, że odrobina prochu potrafi tak wiele. Gdy panowie mówili dzieciom, że trzeba otworzyć usta przed wystrzałem aby nie pękły nam bębenki myśleliśmy, że to tylko taka zagrywka. Teraz wiemy, że trzeba otwierać i to najszerzej jak się da. Ognia!


Pomarańczowy szlak prowadzący ze Szwajcarki do Karpnik lub na przełęcz.

W lesie

Na przełęczy odbiliśmy na zielony szlak, który miał nam towarzyszyć przez dłuższy czas. Wjechaliśmy w las i bardzo dobrej jakości szutrówką jechaliśmy otoczeni przyrodą. Jedyną niedogodnością były częste, betonowe i szerokie kanały odprowadzające deszczówkę. Nierzadko trzeba było zwolnić do zera aby je przejechać. Droga cały czas prowadziła w górę, w miarę łagodnie i przewidywalnie. Dopiero przed Rozdrożem pod Jańską Górą zrobiło się stromo i trzeba było mocniej depnąć aby wjechać na górę. Pomimo, że jechaliśmy sercem lasu to na widoki nie mogliśmy narzekać. Z jednej strony Janowickie Garby, z drugiej teren stromo opadał. Niezliczone skałki wokół dopełniały całości przez co nie mogliśmy narzekać na nudę, wręcz przeciwnie. Rudawy stawały się coraz ładniejsze. Osiągając grzbiet Garbów zmieniliśmy nieco nawierzchnię i szutrem z dodatkiem kamieni zaczęła się jazda w dół, w Dolinę Janówki.


Ścianka tuż pod Rozdrożem pod Jańską Górą.


Zaczynamy zjazd z grzbietu Janowickich Garbów w Dolinę Janówki.

Piec i Skalny Most

Droga w Dolinę Janówki opadała stromo i trzeba było dużej koncentracji aby nie przestrzelić licznych zakrętów. Zadania nie zamierzała ułatwiać też natura, która wciąż kusiła nas widokami. Zatrzymaliśmy się pod Piecem, z którego jednak widoki były jedynie na dolinę ale sama skała jest ciekawa, szczególnie drogi wspinaczkowe poprowadzone na jej niemal pionowych zboczach. Stojący tuż obok Skalny Most zrobił na nas niemałe wrażenie. Gdy podeszliśmy pod jego ściany i mieliśmy nad sobą wiszące głazy czuliśmy się co najmniej nieswojo. Jak to nie jeszcze nie spadło, tego nie wiadomo. Zdecydowanie warto odwiedzić te miejsce.


Widok z Pieca na drogę prowadzącą Doliną Janówki i Skalny Most, stojący po prawej stronie.


Jak to jeszcze nie spadło? Skalny Most.

Zamek Bolczów

Tuż za Krowiarkami wpadliśmy na pomysł aby odwiedzić Zamek Bolczów i przy przydrożnej wiacie zostawiliśmy rowery. Wróciliśmy na zielony szlak i pół godziny później byliśmy pod murami. Szlak stromy ale widokowy i obfity w prawdziwki, które rosły tuż przy nim. Gdy stanęliśmy pod zamkiem nieco nas zamurowało. Spodziewaliśmy się nieciekawych ruin, kilku kamieni rozrzuconych tu i ówdzie a przed nami był prawdziwy zamek. Co prawda w ruinie ale dobrze zachowanej. Prawie siedem wieków historii i to, że został wybudowany na stromych skalnych urwiskach robi ogromne wrażenie. Siedząc na jego murach i oglądając go z góry naprawdę nie mogliśmy wyjść w podziwu, że tyle set lat temu ówcześni inżynierowie potrafili wybudować coś tak przemyślanego. Czapki z głów. Z zaciekawieniem przyglądaliśmy się również temu jak kręci się film w jego ruinach, co uskuteczniała grupa zapaleńców. Zapomnieliśmy spytać o tytuł a może byliśmy świadkami oscarowej produkcji. Kto wie, kto wie.


Zamek Bolczów z 1375r. 

Dolina Janówki

Wąska, asfaltowa i stroma droga dostępna tylko dla ALP i rowerzystów prowadziła nas wzdłuż Janówki praktycznie od Skalnego Mostu. Cokolwiek bym nie napisał i tak nie odda tego klimatu jaki oferuje. Dolina Janówki jest po prostu piękna, miejsce urzekające pod każdym względem. Żywiczny zapach lasu, majestatyczne świerki, buki, skała za skałą i szum potoku. Nie do podrobienia i żadne pieniądze nie zastąpią tego co potrafi stworzyć natura. Bez wątpienia jedno z piękniejszych miejsc w jakich miałem przyjemność jazdy rowerem. Niestety aparat padł kompletnie gdy wracaliśmy z Bolczowa, telefon się rozładował i nie mamy żadnego zdjęcia. I chociażby z tego powodu trzeba tam wrócić.

Na koniec

Z Janowic Wielkich do Trzcińska wróciliśmy prawą stroną Bobru, powtarzając wczorajszą drogę. Jechaliśmy tempem spacerującego człowieka chcąc aby czas zatrzymał się w miejscu. Rudawy Janowickie i ich okolice są niesamowite. Zabytki, atrakcje dla każdego i przyroda, która zniewala. Wiele rzeczy zostało nam do zobaczenia, zbyt wiele aby tu nie wrócić. Mam nadzieję, że nastąpi to szybciej niż później i ze sprawnym aparatem. Rudawy skradły Nasze serca.

Na osobny akapit zasługuje agroturystyka Sokolik w Trzcińsku, w której gościnnych progach mieliśmy okazję przebywać. Niesamowicie sympatyczni właściciele, przepyszne domowe ciasto i kawa sprawiły, że czuliśmy się tam jak w domu. Miejsce do którego naprawdę warto wrócić. Pani Iza i Pan Roman są wspaniali.


Dane wyjazdu:
69.70 km 0.00 km teren
05:27 h 12.79 km/h:
Maks. pr.:57.80 km/h
Temperatura:14.0
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy:1150 m
Kalorie: kcal

Rudawy Janowickie i okolice. Dzień II.

Środa, 23 sierpnia 2017 • dodano: 15.10.2017 | Komentarze 6


Sztuka wyboru.

Pomysłów na dzisiejszy dzień miałem w głowie kilka, jeśli nie kilkanaście. Powiadają, że od przybytku głowa nie boli ale wolałbym mieć jedną porządną ideę niż tyle niepozbieranych myśli próbujących ułożyć się w sensowną całość. Zbyt duża ilość atrakcji, zbyt dużo rzeczy, które chciałbym pokazać Kochanej Małżonce powodowały mętlik w mojej głowie przez co nie mogłem zdecydować się gdzie dzisiaj pojedziemy i co będziemy robić. Nie do końca byłem przekonany jaką sumę przewyższeń mogę zaaplikować i kierując się zdrowym rozsądkiem postanowiłem, że będziemy na bieżąco ustalać drogę, wedle samopoczucia. Życie to sztuka wyboru, więc pierwszy akt rozpoczął się tuż za bramą wyjazdową z agroturystyki. W te czy we wte, oto jest pytanie. Ruszyliśmy więc pod wiatr, w prawo.


Bóbr w Trzcińsku.

Konserwa tyrolska.

Gdy o ósmej rano spacerowałem po Trzcińsku z reklamówką pełną wiktuałów z lokalnego sklepiku były ledwie cztery stopnie Celsjusza. Dobrze, że na plusie. Robiąc powtórkę z dnia wczorajszego zajechaliśmy do Łomnicy spacerowym tempem. Na więcej nie pozwalał nam silny wiatr, potęgujący rześkość poranka. Minęliśmy zamki i pałace i na rozstaju dróg pojawiła się na horyzoncie przełęcz Okraj, o której myślałem wcześniej. Tam pojedziemy na dzień dobry. Zerkając na mapę, która miała wskazać nam drogę do owej przełęczy, pojawiły się na niej domki tyrolskie w Mysłakowicach. Jadąc więc do Kowar nieco dookoła przejechaliśmy przez wieś, w której ukazać się nam miała namiastka alpejskiego klimatu ale mocno się rozczarowaliśmy. Kilka domów z charakterystycznymi elementami tyrolskiej zabudowy to zdecydowanie za mało aby specjalnie tam jechać. 


Dawna Karczma Sądowa w Wojanowie.

Niepełny gwiazdozbiór.

Kowary są tak skondensowane, że zasługują co najmniej na osobną wycieczkę. Dzisiaj stanęły na naszej drodze ku przełęczy i potraktowaliśmy je tylko jako przelotną znajomość. Rozsiadając się wygodnie na leżakach zdobiących kowarski rynek przy informacji turystycznej chłonęliśmy klimat miasteczka. Tuż obok zastanawialiśmy się gdzie umieszczą Nasze gwiazdki w Alei Gwiazd Polskiego Kolarstwa i właściwie dlaczego ich tam jeszcze niema. Cóż za ignoranci z osób odpowiedzialnych za to niedopatrzenie. Stwierdzając ten oczywisty fakt ruszyliśmy dalej. Jeszcze im pokażemy.


Rynek w Kowarach.


Aleja Gwiazd Polskiego Kolarstwa, gdzie jest moja?

Tam, wysoko.

Czternaście kilometrów dalej i sześćset metrów wyżej był Nasz cel, do końca niesprecyzowany ale jednak. Chcieliśmy zjeść knedliczki z pieczenią i ponoć był wybór na górze dlatego tam się udaliśmy. Droga raz gorsza, raz jeszcze bardziej, pięła się cały czas. Pierwsze pięć kilometrów, do skrzyżowania na Kowarskiej Przełęczy, przyjemność z jazdy zniwelował prawie do zera bardzo duży ruch pojazdów napędzanych baryłkami ropy i ich pochodnymi. Opuszczając tę drogę i kierując się ku knedliczkom nasze morale zdecydowanie wzrosło. Od czasu do czasu przystanek na coś słodkiego, od czasu do czasu zdjęcie i tak wjeżdżaliśmy ku górze zastanawiając się jak wjechało na szczyt te kilka rowerzystek, które właśnie Nas wyminęły mknąc w dół jakieś 70km/h. Niby nic dziwnego ale ich prędkość na pewno jeszcze nie dorównywała ilościom przeżytych wiosen, które szacowaliśmy na roczniki z lat czterdziestych ubiegłego stulecia. Pozazdrościć kondycji i fantazji.

Gdy dojechaliśmy na szczyt przełęczy mym oczom ukazał się uśmiech jakiego już dawno nie widziałem. Aga była zmęczona ale naprawdę szczęśliwa, że tu wjechała. Ja dodatkowo byłem bardzo z niej dumny, to Jej duży sukces i cieszyłem się wraz z nią, że mogliśmy być tu razem i dzielić się szczęściem. Chciałbym aby życie składało się tylko z takich momentów. Przełęcz Okraj zdobyta.

Jednak na szczycie nie było tak pięknie jak mogłoby się wydawać. Knedliczki owszem serwowali ale żadne z miejsc nie wzbudziło Naszego zaufania i tym samym postanowiliśmy nie wspierać czeskiej gospodarki, decydując się na odwrót i szybki zjazd w poszukiwaniu strawy na polskiej ziemi.


Raz.


Dwa.


Trzy. Wygrywasz Ty :)))

Grawitacja.

Wiatrówka zapięta pod szyję, czas zjeżdżać z przełęczy. Dosłownie i w przenośni. Przed nami ponad szesnaście kilometrów w dół, czas puścić wodze fantazji i klamek hamulca. Mijając zakręt za zakrętem szybko oddawaliśmy zdobyte niedawno metry wypatrując po drodze jakiejś jadłodajni. Mignął Zgorzelec, mignął Szarocin a kalorii jak nie było tak nie ma. Zjazd zakończyliśmy w Pisarzowicach, kilkanaście kilometrów świetnej zabawy nie nagrodzone jednak żadnym przybytkiem serwującym cokolwiek na ciepło. W Pisarzowicach był co prawda zajazd z restauracją ale kucharka wyjechała na chwilę do Kamiennej Góry i nie było dokładnie wiadomo ile ta chwila jej zajmie. Głodni i zmęczeni spojrzeliśmy po sobie i widzieliśmy, że ratunek przyjdzie dopiero w Miedziance. Za górami, za lasami...


Migawka ze zjazdu z przełęczy Okraj.

Relaks pod ścianą i sesja na górze

Potrzebowaliśmy chili odpoczynku i wyjeżdżając z Pisarzowic rozglądaliśmy się wkoło w poszukiwaniu kawałka łąki ale okazało się to trudniejsze niż mogłoby się wydawać. Zdesperowani rozłożyliśmy się za skrzyżowaniem z drogą do kamieniołomu, z przepięknym widokiem na czekającą na nas przełęcz Rędzińską. W takich chwilach kawałek pobocza staje się wymarzonym miejscem do relaksu a czekoladowy batonik największym przyjacielem człowieka. Czas zatrzymał się tu i teraz.

Przełęcz Rędzińska miała być wymagająca, widokowa oraz spokojna i takową się okazała. Pięć kilometrów spokojnej jazdy średnio pięć i pół procent nachylenia ale im dalej tym coraz bardziej droga stawała dęba. Ostatni kilometr to już solidna górska wspinaczka, której trudy wynagradzają przepiękne, fantastyczne wręcz widoki. Jechaliśmy powoli, podjazd dał się we znaki mocno zmęczonej już Adze ale każdy pokonany metr w górę był wart wysiłku. Zafundowaliśmy sobie sesję na szczycie zgodnie twierdząc, że to miejsce jest godne tego aby do niego wrócić. Choć rowerem trzeba mieć sporo samozaparcia, szczególnie z drugiej strony, od Wieściszowic. Droga w tym kierunku wręcz leci w dół z czego przez chwilę skorzystaliśmy, ciesząc się jednocześnie że nie musieliśmy podjeżdżać właśnie od tej strony.


Podjazd na przełęcz Rędzińską od strony Pisarzowic. 


Przełęcz Rędzińska zdobyta.


Dla takich chwil warto jeździć rowerem.


W stronę Wieściszowic droga leci wręcz w dół. Wymarzona ściana dla miłośników podjazdów.

Za górami za lasami

Z wygodnej asfaltowej wstęgi, która ściągała nas w dół z prędkością światła zjechaliśmy szybko, kilometr za przełęczą skręcając na pomarańczowy szlak, prowadzący skrajem lasu wzdłuż masywu Wołka i Małego Wołka. Droga nie należała do łatwych, luźne kamienie, koleiny i miejscami spore nachylenie stanowiły sporą trudność dla niewprawionej w takiej jeździe Agi. Jednak wszechobecna cisza i otaczająca nas natura rekompensowała wszystkie niedogodności. Gdy wjechaliśmy na Halę Krzyżową dostaliśmy kolejną porcję krajobrazu, który wręcz onieśmiela swoją urodą. Góry Kaczawskie stały przed nami i uśmiechały się zachęcająco. 


Widok na Góry Kaczawskie z Hali Krzyżowej.

Po drodze.

Gdy dotknęliśmy kołami asfaltu w Mniszkowie po chwili byliśmy już kilometr dalej. Rudawy Janowickie są wręcz najeżone stromymi ściankami i tutaj trafiliśmy na jedną z nich, wyłożoną nowym asfaltem i zachęcającą do bicia własnych rekordów. W okolicach domu sołtysa zjechaliśmy jednak z wygodnego traktu i wbiliśmy się z teren. Ktoś radośnie nazwał ten odcinek szlakiem rowerowym a my jak po sznurku chcieliśmy nim dojechać do Miedzianki. Po drodze zaliczyliśmy nieprzejezdne kamienie, nieprzejezdne błoto, strumień płynący z wolna w poprzek drogi i oferujący wesołe brodzenie i kałuże głębokości Bajkału z obrzeżami wyłożonymi koleinami dorównującymi kraterom na marsie. Jedno przyznać jednak trzeba, dla widoków z drogi powtórzylibyśmy te dwa kilometry raz jeszcze. I jeszcze raz i kolejny. Jedynie nadajnik na Miedzianej Górze poszedłby w odstawkę.


Pomiędzy Mniszkowem a Miedzianką.

Kupferberg

Historię Miedzianki znakomicie opisał Filip Springer w swojej książce o takim właśnie tytule. To właśnie odwiedziny tej wsi były dla mnie głównym celem przyjazdu w ten rejon, czytałem o niej już dużo wcześniej i obiecałem sobie, że kiedyś muszę tu przyjechać. Wszystkim polecam lekturę reportażu powyższego autora, która właściwie wyczerpuje temat. Zamierzam wrócić tutaj samemu, pokręcić się po okolicy i porozmawiać z ludźmi na spokojnie. Miejsce z duszą, która ma swoje tajemnice. Uran zrobił tu swoje a przecież go tutaj nie było. 

W Miedziance doczekaliśmy się wreszcie obiadu. W nowo wybudowanym browarze, który ma kontynuować tradycje przedwojennego, jest wyśmienita restauracja z piękną panoramą Rudaw Janowickich. Serwowane tu jedzenie jest wyśmienite, ceny przyzwoite a miejscowe piwo po ciężkim dniu na rowerze smakuje wybornie. Siedząc na tarasie i grzejąc się w promieniach słońca spędziliśmy tu prawie dwie godziny. Ciężko było się przemóc i ruszyć dalej.


Historia jakich niewiele...


Miedzianka a raczej to co z niej pozostało.


Browar Miedzianka.


Browar Miedzianka.

Wstążka

Najedzeni, zrelaksowani i wypoczęci mogliśmy wracać do Trzcińska. Lekko, łatwo i przyjemnie. Do Janowic nie trzeba było kręcić korbą w ogóle, grawitacja zrobiła swoje. Jadąc prawą stroną Bobru poczuliśmy się trochę jak w bajce. Wąziutka asfaltowa dróżka prowadziła zakosami wzdłuż rzeki odsłaniając coraz to ładniejsze widoki. Słońce powoli udające się na zasłużony nocny odpoczynek dodawało uroku i te kilka kilometrów drogi spięło nam piękną klamrą dzisiejszą wycieczkę.


Sielanka z widokiem na Sokolik.

Puenta.

Zachodzące powoli słońce wydobyło z nas dodatkowe pokłady energii i chwilę po tym jak odstawiliśmy rowery w agroturystyce, byliśmy już na niebieskim szlaku prowadzącym na Sokolik. Zafundowaliśmy sobie spacer na ten piękny szczyt i platformę widokową znajdującą się na górze aby podziwiać z niej koniec dnia. Jakieś czterdzieści minut później siedzieliśmy na górze delektując się tym co mogliśmy zobaczyć. Byliśmy tam sami, nie licząc wspinaczy okupujących wszystkie skałki, których nie brakuje w okolicy. Wyjątkowe chwile, wyjątkowe miejsce. Do Trzcińska wracaliśmy w świetle czołówki, która rozświetlała nam drogę. Mała przygoda na koniec wspaniałego dnia. Jako bonus przynieśliśmy ze sobą trzy prawdziwki.


Zachód słońca z Sokolika. Widok na Karkonosze.


Na Sokoliku praca wre, przez zachodem trzeba skończyć.


Słońce coraz niżej.


Za chwil kilka zrobi się ciemno.

Zaliczone gminy: Kowary [423], Kamienna Góra - obszar wiejski [424]


Dane wyjazdu:
77.77 km 0.00 km teren
05:21 h 14.54 km/h:
Maks. pr.:53.30 km/h
Temperatura:16.0
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy:700 m
Kalorie: kcal

Rudawy Janowickie i okolice. Dzień I.

Wtorek, 22 sierpnia 2017 • dodano: 11.10.2017 | Komentarze 7

<br>
Trasa

Rozpoczynamy podróż, tak jak trzeba, od mapy. Tak lubimy najbardziej. Moc map tkwi w tym, że nie zaznaczono na nich ludzi. Przestrzeń jest w nich sprowadzona do dwóch wymiarów, ale można ją sobie przynajmniej wyobrażać bez przeszkód. Nikt nie zaburza obrazu. Drogi, ulice, place, całe wsie, a nawet miasta są idealnie puste, a przez to czytelne. Obcowanie z mapą to obcowanie z przestrzeni, która ma się całkowicie na własność. Można z nią zrobić, co się chce. Mapa łudzi wolnością, obiecuje swobodę, zwalnia z obowiązków. Im jest dokładniejsza, tym łatwiej uwierzyć.


Rudawy Janowickie i okolice. Zaopatrzeni w bezcenny kawałek kolorowego papieru o tym tytule, rozpakowaliśmy rowery z samochodu w zimny, sierpniowy poranek i spoglądając na górujący nad okolicą Sokolik uśmiechaliśmy się do siebie. Trzy dni wolnego, pierwszy raz od narodzin Michasia wyjazd tylko we dwoje. Mama i tata, góry i rower. Duet idealny.


Przepiękny widok na Sokolik z naszej agroturystyki w Trzcińsku.

Dolina Pałaców i Ogrodów

Z obawy o kondycję, pierwszy dzień Naszego pobytu w górach nie mógł prowadzić po wymagających drogach i ścieżkach Rudaw Janowickich, więc postawiliśmy na objazd Doliny Pałaców i Ogrodów. Ponad trzydzieści przepięknych rezydencji ulokowanych na obszarze około stu km kwadratowych objęto ochroną i postanowiono zadbać o ich promocję i ochronę. Gotyckie zamki, barokowe pałace, renesansowe dwory i wiele innych rezydencji czekają na wszystkich z otwartymi rękoma. Postanowiliśmy skorzystać z okazji i zobaczyć kilka z nich, położonych w otoczeniu przepięknej przyrody i urzekającego krajobrazu. Wyjątkowy region stanął przed nami i zapraszał do siebie. Nad Karkonosze nadciągały złowieszcze chmury ale nic nie było w stanie zachwiać naszym optymizmem. Jedziemy.


Złowieszcze i szybko przemieszczające się chmury nad Karkonoszami. Śnieżka długo nie chciała ukazać nam swojego oblicza.

Wojanów - Bobrów

Leniwie ciągnący się wzdłuż równie spokojnego Bobru asfaltowy dywanik doprowadził nas pod pierwszą tego dnia atrakcję, Pałac w Wojanowie-Bobrowie. Jego historia nijak ma odzwierciedlenie w tym co można teraz ujrzeć. Przez prawie sześćset lat przechodził z rąk do rąk, był wielokrotnie rozbudowywany i przebudowywany. Zmieniało się jego przeznaczenie, zmieniali się właściciele i każdy z nich pragnął odcisnąć na nim swoje piętno. Przez te sześć wieków z zamku przeistoczył się zakon, czerwonoarmiści przeobrazili go w poprawczak a następnie w PGR. Gdyby mury potrafiły mówić, opowiadaniom nie byłoby końca... Obecnie pozostaje w rękach prywatnych i otoczony rusztowaniami czeka na lepsze czasy.


Pałac i zamek w jednym, Wojanów-Bobrów.

Wojanów

Pałac w Wojanowie jest piękny i właściwie można na tym zakończyć jego opis. Dzięki zagranicznemu inwestorowi odzyskał swój blask i obecnie użytkowany jest jako czterogwiazdkowy hotel ze wszystkimi udogodnieniami, które taki obiekt może zaproponować gościom z pękatym portfelem. Spotkaliśmy się z opiniami, że ponad czterysta lat historii nie powinno być zamienione w maszynkę do robienia pieniędzy ale patrząc na to z jakim pietyzmem została przeprowadzona renowacja i jak prezentuje się całość jesteśmy za tym, aby wszystkie dawne dwory chylące się ku upadkowi znalazły swojego gospodarza, choćby miały stać się hotelami. Piękne miejsce, drogie i nie dla nas ale cieszy oko.


Pałac Wojanów.

Łomnica

Pięćset metrów od przepięknego pałacu w Wojanowie znajduje się jego ubogi brat w Łomnicy. Dzieli je płynący pomiędzy nimi Bóbr, który dodaje urokowi założeniom parkowym otaczającym oba majątki ziemskie. Również przemianowany na hotel, pałac w Łomnicy, nie jest tak efektowny jak jego sąsiad i pozostaje nieco w jego cieniu. W zabudowaniach folwarcznych można posilić się w restauracji pałacowej, dokonać zakupów rękodzieła i doskonalić naukę języka niemieckiego, który zdecydowanie dominuje pomiędzy półkami z różnym asortymentem i na przypałacowym parkingu. Ceny też tak jakby dla przybyszów zza Odry...


Pałac w Łomnicy.

Jelenia Góra

Obiecałem sobie przed wyjazdem, że zabiorę mą Ukochaną w miejsce, które w zeszłym roku zrobiło na mnie olbrzymie wrażenie ale wiązało się to z tym, że trzeba było przedostać się przez Jelenią Górę. Nie mając na celu zniechęcanie kogokolwiek do odwiedzin tego ciekawego miasta pominę kwestię tego jak jeździ się po nim rowerem i jego uroku, który mieliśmy okazję podziwiać jadąc dajmy na to ulicą Wincentego Pola. Gdy przejechaliśmy pod krajową trójką, która bezceremonialnie wcina się w miasto, odetchnęliśmy z ulgą. Przed nami  pomarańczowy szlak, ucieczka od hałasu i miejskiego zgiełku, który męczy nas potwornie. 


Aga na jeleniogórskim rynku.

Aleja Bolesława Krzywoustego

Nieco ponad cztery kilometry, które dzieliły nas od schroniska wybranego wcześniej jako miejsce na drugie śniadanie, to miód na nasze skołatane serca i nerwy, które ucierpiały w mieście. Aleja nazwana imieniem znanego księcia wiodła pięknie poprowadzoną droga rowerową, wzdłuż brzegów Bobru, który powoli zaczął nabierać górskiego charakteru. Wysokie zbocza okalające ścieżkę, gęsty las wokół i pustka na szlaku spowodowała, że chcieliśmy zatrzymać czas w miejscu. Bez wątpienia jest to jeden z najpiękniejszych odcinków DDR jakim dane było nam kiedykolwiek jechać. Ogromny wiadukt kolejowy tuż za miastem, kawałek dalej elektrownia wodna na Bobrze i ekspozycje turbin, które są użytkowane, źródełko z wodą to dodatkowe atuty, które można przypisać temu szlakowi. Nic tylko jechać i podziwiać.


Czynny wiadukt kolejowy w Jeleniej Górze.


Aleja Bolesława Krzywoustego, DDR pomiędzy Jelenią Górą a Perłą Zachodu.

Perła Zachodu i koniec aparatu

Schronisko Perła Zachodu, leżące wysoko na skarpie nad płynącym w dole Bobrem, urzeka swoim położeniem. Z dołu wygląda jakby było przyklejone do skał, z oddali przepięknie komponuje się z otoczeniem. Nie przejechaliśmy jeszcze nawet dwudziestu kilometrów od Trzcińska ale kawa w takim miejscu wydawała się obowiązkiem. Zostawiliśmy rowery na tarasie i przed dawką kofeiny chcieliśmy zrobić jeszcze małą foto sesję aby mieć co w przyszłości wnukom pokazywać. Kilka ujęć z góry, Aga radośnie przyjmowała pozy będąc kilkadziesiąt metrów niżej, na mostku, a ja kończąc sesję upuściłem aparat. Chwila nieuwagi i stary poczciwy pentax odszedł w krainę szczęśliwości. Wyświetlacz przestał reagować na cokolwiek i robienie zdjęć wróciło do analogowych czasów. W wizjerze wyświetlały się od czasu do czasu jakieś dane ale to było wszystko. Każdy moment byłby zły ale wyjazd we dwoje, w góry... Odechciało mi się kawy, odechciało Perły Zachodu. Pretensje mogłem mieć tylko do siebie. Od tej pory każde zdjęcie było totalną niewiadomą, ustawiłem preselekcję przesłony i próbowałem coś pstrykać. To, że nic z tego dobrego nie wyniknie było pewne prawie jak w banku...



Widok z tarasu Perły Zachodu na Bóbr płynący poniżej. Ostatnie zdjęcie sprawnego, starego, poczciwego Pentaxa, chwilę po tym wylądował nieco niżej...

Góra Szybowcowa

Awaria aparatu spowodowała, że kawy w Perle nie wypiliśmy, nastrój nie ten. Dziesięć kilometrów dalej czekała na Nas dzisiejsza wisienka na torcie i tam też się udaliśmy. Szybki zjazd do Siedlęcina, gdzie chcieliśmy zwiedzić najstarszą w Polsce i zobaczyć tamtejsze polichromie ale nie było gdzie zostawić rowerów więc niepyszni musieliśmy pojechać dalej. Podjazd na Górę Szybowcową dla szosowych wyjadaczy jest tylko asfaltową zmarszczką ale dla Agi, która nigdy po górach nie jeździła, był już małym wyzwaniem. Wjechaliśmy na szczyt równym i spokojnym tempem aby na miejscu móc delektować się przepiękną panoramą, która się z niego rozpościera. Jelenia Góra u stóp przepięknych Karkonoszy, z lewej strony cudowne Rudawy i Góry Kaczawskie. Położyliśmy się na trawie i podziwialiśmy to co natura ma w sobie najpiękniejsze. Absolutnie wyjątkowe miejsce, sporo czasu upłynęło zanim zebraliśmy się i ruszyliśmy w drogę powrotną. Na szczycie mocno wiało i gdyby nie to, zostalibyśmy jeszcze dłużej.


Góra Szybowcowa.


Zjazd z widokiem na Śnieżkę.

Cieplice zakazem stoją

Nieznajomość miasta doprowadziła do tego, że chcąc dostać się do zdrojowej części Jeleniej Góry, wybraliśmy najprostszy wariant i pokonaliśmy je ul. Wolności. Prawie siedem kilometrów, które chciałoby wymazać się z życia, koszmarny ruch i DDR-y z najgorszych snów. W Cieplicach liczyliśmy na relaks dla duszy i ciała w Parku Zdrojowym ale ostentacyjnie wywieszony zakaz jazdy i wprowadzania rowerów na bramie wjazdowej szybko sprowadził Nas na ziemię. Tłukliśmy się przez całe miasto tylko po to aby pocałować klamkę, se la vi... Pokręciliśmy się chwilę po zadbanym rynku szukając jakiegoś punktu zaczepienia i przyjaznej dla rowerzystów restauracji ale nic takiego nie rzuciło nam się w oczy i pojechaliśmy dalej. W brzuchu burczało coraz mocniej a i brak kofeiny też dawał znać o sobie. 


Pałac Schaffgotschów, obecnie siedziba Politechniki w Cieplicach Śląskich-Zdrój.

Regeneracja

Następna z zaplanowanych na dzisiaj atrakcji była niedaleko, ledwie dwa kilometry od Cieplic. Trollking mocno polecał nam odwiedziny stawów rybnych w Podgórzynie i ani trochę nie zawiedliśmy się na jego rekomendacji. Urocze miejsce, piękne widoki i sielski krajobraz. Niestety w tym momencie mój aparat przestał pstrykać w ogóle i ze zdjęć nici, wielka szkoda bo miejsce naprawdę warte tego aby się w nim pojawić. Mieliśmy również zaspokoić w nim swój głód ale duża ilość gości i duży hałas nas do tego zniechęcił. Ponad godzinną przerwę obiadową zrobiliśmy sobie nieco dalej, w Miszówce. Pyszne pierogi i mocne espresso postawiły nas na nogi i poprawiły humory po niepowodzeniu w Cieplicach. 

Przed siebie

Dziesięć kilometrów jazdy po DW366 potrafi zniechęcić. Nie najlepszy asfalt, bardzo duży ruch samochodowy. Gdy w Miłkowie mogliśmy zjechać, w końcu, z tej drogi kamień spadł nam z serca. Brak sensownej alternatywy na tym odcinku spowodował, że musieliśmy to po prostu przejechać i tak też się stało. Oby ostatni raz.

Bukowiec

Od Miłkowa do Trzcińska miało być już praktycznie cały czas z górki i tak też było. Po drodze wstąpiliśmy do Bukowca, w którym Fundacja Doliny Pałaców odtworzyła Park Krajobrazowy. Mniej znane i na pewno dużo rzadziej odwiedzane miejsce niż okoliczne atrakcje ale nic nie ustępujące im urodą. Byliśmy tu sami i mogliśmy nacieszyć się pięknem przyrody w przejmującej wręcz ciszy. Siedząc na pomoście przy stawie Kąpielnik mieliśmy Karkonosze jak na dłoni, towarzyszyły nam tylko dwa łabędzie i skrzypiąca łódka, zacumowana do brzegu. Sielsko, nastrojowo, romantycznie. Nagroda za przejechane kilometry. Mieliśmy w planach wjechać jeszcze na wieżę widokową górującą nad okolicą ale na planach się skończyło. Błogie lenistwo przy stawie wygrało. Łódką też można było popływać, całkowicie za darmo, ale klucze od kłódki trzeba odebrać z pałacu. Dodając do tego przygotowane miejsce na ognisko z pociętym już drewnem, wiatą dla kilkunastu osób wychodzi naprawdę świetne miejsce do spędzenia wolnego czasu.



Karpniki

Jako, że dzień zbliżał się ku końcowi a kilkanaście kilometrów było jeszcze przed nami, czas było jechać dalej. Bukowiec nas rozleniwił i takim też tempem jechaliśmy w stronę Trzcińska ciesząc się sąsiedztwem tak pięknego krajobrazu. Ostatnim aktem tego dnia była wizyta w zamku w Karpnikach i śmiało mogę napisać, że to co najlepsze było właśnie tutaj. Wyglądające jak sześcienna kostka, architektoniczne cudo sprawiło, że oboje patrzeliśmy na ten pałac z podziwem. Jego położenie, to jak komponował się z otoczeniem i jaką jedność z nim tworzył było idealne. Zachodzące powoli słońce i delikatne światło, które podkreślało fakturę i kolory zamku, potęgowało efekt. Byliśmy zachwyceni.


Zamek w Karpnikach.

Złota godzina

Trudy dnia dawały powoli znać o sobie i musiałem skorygować zaplanowaną wcześniej trasę aby nie forsować mojej Kochanej Żonki. Zamiast jechać przez przełęcz Karpnicką pojechaliśmy więc terenową drogą do Bobrowa i był to dobry pomysł. Jadąc podnóżem Gór Sokolich czerpaliśmy radość z zachodzących promieni słońca i widoków. Do Trzcińska zajechaliśmy w złotej godzinie, która sprawia że świat staje się jeszcze piękniejszy. Na zakończenie dnia nie mogliśmy trafić lepiej. 


Krzyżna Góra i Sokolik w blasku zachodzącego słońca.


Sielska atmosfera w Trzcińsku.

Zaliczone gminy: Janowice Wielkie [420], Mysłakowice [421], Podgórzyn [422]


Dane wyjazdu:
184.70 km 0.00 km teren
07:55 h 23.33 km/h:
Maks. pr.:45.90 km/h
Temperatura:25.0
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy:940 m
Kalorie: kcal

Północna Wielkopolska. Zarwany most na Gwdzie.

Piątek, 11 sierpnia 2017 • dodano: 12.09.2017 | Komentarze 7

Gdybym wrzucił opis tej wycieczki nazajutrz po przyjeździe do domu byłby pewnie mocno emocjonalny i barwny w to co mnie zastało na trasie i w drodze powrotnej. Wracając pociągiem z Okonka załapałem się na armagedon, który zmiótł z powierzchni ziemi ogromne połacie lasów na Kaszubach i okolicach. Potworna siła.
Na północ Wielkopolski wybierałem się od dawna. Interesował mnie tam jeden obiekt, który znajduje się w tych rejonach i to on był właściwym celem wycieczki. Cała reszta była tylko dodatkiem.

Z domu wyjechałem chwilę po ósmej rano. Pogoda była nijaka, niebo szaro sine, delikatna mgiełka i mżawka, która towarzyszyła mi przez pierwszych kilkanaście kilometrów. Pierwsze sto kilometrów było mi doskonale znane. Jeździłem już tą trasą wcześniej, nic szczególnego nie było po drodze więc mogłem skupić się po prostu na samej jeździe. Zatrzymałem się kilka razy aby zrobić pamiątkowe zdjęcia i poza tym ten odcinek minął bez większych historii. Jechałem w większość po asfalcie, czasem szutrem, czasem polnymi odcinkami. Jedynie pomiędzy Kąkolewicami a Ostrówkiem mijana przeze mnie Pani, prowadząc rower pomiędzy kałużami na leśnej drodze na moje dzień dobry odpowiedziała: - Gdzie ta dobra zmiana miły Panie? Od tylu lat dziury jak były tak są i pewnie jeszcze mnie przeżyją. Niech Pan uważa. - w politykę się bawię więc odpowiedziałem uśmiechem i pojechałem dalej. Faktycznie dziury były a asfaltu brakowało na tym odcinku pomimo iż na mapie było inaczej. I tak bywa.


I po żniwach. Okolice Murowanej Gośliny, pogoda nijaka.


- Gdzie ta dobra zmiana? Droga pomiędzy Kąkolewicami a Ostrówkiem, gmina Budzyń.


Jezioro Karczewnik w Chodzieży.


Most na Noteci za Milczem.

Nowe tereny zacząłem odkrywać za Śmiłowem, gdzie zrobiłem pierwszy tego dnia dłuższy postój. Blisko sto przejechanych kilometrów było dobrym pretekstem do odwiedzin wiejskiego sklepu i zakupu drugiego śniadania. Rozsiadłem się wygodnie na ławeczce ale nie było nikogo z kim mógłbym zamienić choćby pół słowa. Zjadłem więc w ciszy drożdżówkę popijając ją sokiem i pojechałem w dalszą drogę. W Zelgniewie kilkanaście metrów przede mną traktor przewoził baloty słomy na przyczepie i ułamała się w niej tylna ośka. Baloty rozsypały się po drodze a przyczepa zablokowała całą szerokość jezdni. Chwila moment i było już kilka osób chętnych do pomocy i raz dwa ułożyli słomę pod płotem jakiejś posesji ale przyczepa leżała rozwalona. Chwilę oglądałem te zajście i ruszyłem dalej. Dobrze, że nie jechałem tuż za traktorem, bo mogłoby być nieciekawie gdyby ten balot potoczył się na mnie...

Za Zelgniewem wjechałem na Pojezierze Wałeckie i Dolinę Gwdy i krajobraz zmienił się na lepsze. Pojawiły się pagórki i zrobiło się inaczej. Kilkanaście kilometrów jakie dzieliło mnie od Krajenki było naprawdę ładne i jechało się bardzo przyjemnie.


Za Zelgniewem.


Przed Maryńcem.

Krajenkę minąłem z przerwą na jedno zdjęcie mając nadzieję na obiad w Złotowie. Niestety mocno rozczarowałem się tamtejszą oferta gastronomiczną i musiałem zadowolić się tylko suszonymi owocami. Godzina czekania na posiłek w pizzerii nad jeziorem przekracza zdecydowanie moją cierpliwość a w rynku było mocno nijako. Samo zaś miasto było równie nijakie jak tamtejsze lokale z jedzeniem a dopełnieniem negatywnego odbioru były ichniejsze drogi dla rowerów. To trzeba zobaczyć samemu, żeby uwierzyć. Podobało mi się muzeum, te na rynku i te nad jeziorem. 


Młyn i dom Młynarza w Krajence.


Muzeum Ziemi Złotowskiej w Złotowie.


Kościół z 1800r. w Piecewie.

Miejsce, którego odwiedziny były pretekstem do dzisiejszego wyjazdu było prawie sto pięćdziesiąt kilometrów od domu. Zerwany most kolejowy nad Gwdą wisi nad wodą, nienaturalnie wygięty jakby wołający o pomoc, która nigdy nie nadejdzie. Wysadzono go w 1945r. i tak już stoi od tamtej pory przypominając o latach minionych i tym co tu się działo. Detonacji dokonali wycofujący się Niemcy w obawie przed Rosjanami. Konstrukcja ta robi spore wrażenie i wpisuje się w niezwykle malowniczy region. Sama zaś Gwda płynie tu majestatycznie i spokojnie. Po tym co zobaczyłem, wycieczkę mogłem uznać za spełnioną.


Zarwany most kolejowy nad Gwdą. Okolice Jastrowia.

W Jastrowiu odwiedziłem jezioro miejskie i w mieście zjadłem obiad w bardzo dobrej restauracji, którą odwiedziła kiedyś ruda małpa i ponoć to dzięki niej dobrze tu teraz karmią. Nie wiem ile w tym prawdy ale dowiedziałem się o tym po fakcie i nie ma to dla mnie znaczenia, ważne że się najadłem. Z Jastrowia mogłem udać się do Poznania pociągiem ale jako, że pamiętam o tym aby dzień wolny święcić spojrzałem na rozkład i zdecydowałem się jechać następnym składem, z Okonka. Na jazdę pomiędzy tymi miasteczkami drogą krajową nie namówił by mnie nikt nigdy, więc z radością pojechałem lokalnym traktem przez Pniewo i Borucino. Mając duży zapas czasu do odjazdu pociągu jechałem tempem spacerowym ciesząc się z małego ruchu i ładnych krajobrazów. Po drodze minąłem olbrzymi plac, na który zwożono baloty słomy. Były tego tysiące, całe mnóstwo słomy, nigdy nie widziałem takiej ilości naraz. Niestety w tym momencie mój aparat zastrajkował i nie mam żadnego zdjęcia. Później okazało się, że ta słoma składowana jest na potrzeby równie wielkiej pieczarkarni, która znajdowała się w Borucinie.


Kościół w Pniewie.

Do Jastrowia przyjechałem ponad godzinę przed odjazdem pociągu. W tym miasteczku największą atrakcją jest przecinająca je droga krajowa numer jedenaście, więc nie wiedziałem co ze sobą począć. Pojechałem do lasu zobaczyć wieżę widokową, standardowo zamkniętą, porozmawiałem chwilę z handlarzem kurkami, zjadłem loda pod żabką i to by było na tyle. Dworzec pkp to klasyka lat minionych, siedząc tam przypominałem sobie jak to było gdy jeździło się pociągami z biletami w kształcie prostokątnych kartoników z dziurą pośrodku. Ale te lata lecą...


Kolorowy akcent w Jastrowiu. Chyba jedyny pozytyw z tego miasteczka.


Jastrowie wieża widokowa. Standardowo zamknięta.


Pkp Jastrowie. PRL pełną gębą.

Wracając do Poznania pociągiem za Piłą wpadliśmy w sam środek potężnej burzy, która przetaczała się wtedy w stronę Kaszub. Później okazało się, że cała Polska długo o niej mówiła. Jej siła była odczuwalna nawet w pociągu, coś strasznego. Trzy kilometry jakie dzieliły mnie od stacji Poznań Strzeszyn do domu jechałem w tak potężnej nawałnicy, że nigdy wcześniej nie dane mi było się tak bać na rowerze. Z nieba lało się tak jakbym stał pod wodospadem, Strzeszyńska zamieniła się w rwącą rzekę a wiatr wiał tak mocno, że sam nie wiem jak dojechałem do domu. Oby nigdy więcej się to nie przytrafiło. Armagedon.

Zaliczone gminy: Krajenka [414], Złotów - obszar wiejski [415], Złotów - teren miejski [416], Tarnówka [417], Jastrowie [418], Okonek [419]

Dane wyjazdu:
99.80 km 0.00 km teren
06:01 h 16.59 km/h:
Maks. pr.:67.10 km/h
Temperatura:37.8
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy:1550 m
Kalorie: kcal

Pogórze i Góry Kaczawskie.

Wtorek, 1 sierpnia 2017 • dodano: 09.09.2017 | Komentarze 6

Najgorętszy dzień w roku, temperatura ma przekroczyć trzydzieści pięć stopni Celsjusza w cieniu. O szóstej rano gdy piję poranną kawę i przygotowuję się do wyjazdu poranne wiadomości a radiu alarmują, że nie powinno się wychodzić na zewnątrz, pić dużo płynów i najlepiej oddać się nicnierobieniu. Afrykański żar ma oblepić całą Polskę ze szczególnym uwzględnieniem Dolnego Śląska. Tak się złożyło, że lubię gdy jest ciepło, lubię ten region naszego kraju i lubię robić rzeczy na przekór tym, którzy chcą decydować za nas. Dopiłem kawę, zapakowałem rower na samochód, mapę do mapnika i w drogę. Dzień wolny od obowiązków rodzinnych trzeba celebrować. Pogórze i Góry Kaczawskie są dzisiaj mym celem, będzie gorąco.


Złotoryja mówi dzień dobry

Rejon po którym zamierzałem dzisiaj jeździć wybrałem już dość dawno. Większość z tych terenów była mi kompletnie obca, a na zdjęciach i w relacjach, które przeczytałem dużo wcześniej, prezentowała się doprawdy zachęcająco. Rowerową eskapadę rozpocząłem w Złotoryi, w której zostawiłem samochód i ruszyłem na podbój tego co nieznane. O tym co mnie czeka przekonałem się praktycznie od razu, gdy tylko przyszło mi wjechać pod miejscowy ratusz. Płasko nie będzie, nawet rynek okazał się nachylony, co tylko dodawało mu uroku. Odnowione kamienice ładnie prezentowały się w porannym świetle będąc wdzięcznym tematem do fotografii. W tym momencie było już dwadzieścia siedem kresek na plusie, o godzinie ósmej dwadzieścia. 

Rynek w Złotoryi.

Skansen


O ile od pewnego czasu wiedziałem, że chcę odwiedzić ten region to szczegółowego planu wycieczki nie stworzyłem żadnego. Zaopatrzyłem się jedynie w mapę Góry i Pogórze Kaczawskie mojego ulubionego wydawnictwa Plan i na jej podstawie trasę tworzyłem na bieżąco. Skansen Górniczo-Hutniczy w Leszczynie wydawał się dobrym celem na rozprostowanie nóg i przypomnienie sobie jak jeździ się po pagórkach. Na miejsce dojechałem korzystając z czerwonego szlaku rowerowego z lekkimi modyfikacjami. Jedną z nich był zjazd do Wilokowa, w którym chciałem zwiedzić skansen ciągników, który jak się na miejscu okazało, nie istniał. W samej zaś wiosce zostałem zaskoczony po chwili drugi raz, tym razem brukowanym, kilkusetmetrowym podjazdem, sztywno wyprowadzającym mnie kilkadziesiąt metrów wyżej niż przed chwilą. Moje płuca zaprotestowały po raz pierwszy.

Wyjeżdżając z Wilkowa po chwili byłem już na miejscu, przy skansenie w Leszczynie. Szybki zjazd momentalnie pozbawił mnie wysokości i zaczął nabierać przypuszczeń graniczących z pewnością, że dzisiaj będzie nie tylko tropikalnie gorąco ale i interwałowo. Pod dwa bliźniacze piece przyjechałem o dwie godziny za wcześnie, jako że godziny otwarcia zaczynają się od jedenastej, więc zrobiłem tylko pamiątkowe zdjęcie, przeczytałem tablice informacyjne i ruszyłem dalej. 


Bliźniacze piece wapienne w skansenie górniczo-hutniczym w Leszczynie. 

Rosocha

Korzystając z dobrze oznaczonego czerwonego szlaku udałem się na Rosochę. Nieco ponad trzy kilometry dalej i dwieście metrów wyżej znajdowały się ruiny dawnej, niemieckiej stacji radiolokacyjnej Rudiger 2 z okresu II-ej Wojny Światowej, praktycznie na samym szczycie wspomnianego przed chwilą wzniesienia. Prowadziła do niej częściowo szutrowa droga, przed szczytem wyłożona asfaltem. Podjazd w miarę równy, w środkowej części trzymający nachylenie bliskie dziewięciu procent na długości jednego kilometra. Widokowo obłędny, w dzisiejszej pogodzie wyciskający siódme poty. Gdy znalazłem się na samej górze stan budynku mnie rozczarował. Ruiny sa mocno zdewastowane i widać, że ten teren stanowi przyczółek dla niejednej patologii. Do woli mogłem zaś rozkoszować się widokami, które były wspaniałą nagrodą za trud wspinaczki. 


Podjazd na Rosochę od strony Leszczyny.


Widok na północ spod radiostacji Rudiger 2 stojącej tuż obok wzniesienia Rosocha (465m n.p.m.)
 
Uczta dla oczu

Zjeżdżając ze wzniesienia w kierunku Pomocna miałem cały czas przed sobą to co po co tu przyjechałem. Urzekający krajobraz pełen przepięknych gór. Towarzyszyły mi różnorakie pasma. Rudawy Janowickie, Karkonosze, Góry Wałbrzyskie, Kaczawskie, Izerskie. Prawdziwa uczta dla oczu, cieszyłem się sam do siebie. Znakomita widoczność, przepiękna pogoda i rower, chwilo trwaj.


Stanisławów.


Piękno samo w sobie. Widok z okolic Stanisławowa w kierunku Karkonoszy.

Zjazd

Za Pomocnem zastanawiałem się czy jechać polną drogą i wejść na Czartowską Skałę czy wybrać asfalt. Pustka w bidonie pomogła mi podjąć decyzję i udałem się szybszym wariantem w stronę Myślinowa aby kupić coś do picia. Zjeżdżając z drogi wojewódzkiej trafiłem na idealną nawierzchnię i świetny zjazd co zaowocowało tym, że zakupy zrobiłem dopiero w Myśliborzu, bowiem nie jest łatwo wyhamować z prędkości ponad 60km/h, gdy sklep wyskakuje znienacka. Trafiły mi się cztery kilometry w dół, wykorzystałem je jak tylko mogłem. Przednia zabawa została zakończona pod odnowionym neogotyckim pałacem w Myśliborzu. 



W to mi graj

Prawie trzydzieści kilometrów jazdy po asfalcie i ciągle rosnąca temperatura spowodowało, że zacząłem tęsknym okiem spoglądać na otaczające mnie lasy. Na mapie ukazały się Małe Organy Myśliborskie i nie zastanawiając się długo tam też pojechałem. Niby na wyciągnięcie ręki i blisko ale gdy tylko wjechałem na pieszy, leśny szlak a właściwie singiel, szybko przekonałem się, że łatwo nie będzie. Ze wsi wyjechałem po polnej drodze, jadąc na czuja. W dwóch miejscach musiałem prowadzić rower, korzenie i nachylenie terenu mnie pokonały. Gdy dotarłem na miejsce nie musiałem przekonywać samego siebie, że było warto się męczyć. Bazaltowe organy spodobały mi się od pierwszego wejrzenia, mają ponoć 30 mln lat. Mało popularne ale może i przez to mające swój urok. Trzeba trochę samozaparcia aby tu dotrzeć ale warto, przynajmniej dla mnie. Dodatkowo spod Rataja była przepiękny widok na równiny rozpościerające się od Jawora aż po Wrocław.


Z Myślibórza na Rataja wyprowadza mnie polna droga a właściwie jej brak.


Małe organy myśliborskie. Gdzie jest rower?


Widok spod Rataja na Jawor i równiny rozpościerające się aż po Wrocław.

Piękna i bestia

Miałem chęć jechać przez Bazaltową Górę ale nie mogłem znaleźć żadnej ścieżki, która poprowadziłaby mnie przez strumień i pole w jego kierunku więc żółtym szlakiem rowerowym pojechałem do Jakuszowej. Kamienisty, dziurawy, po prostu beznadziejny trakt przejechałem tempem pieszego. Cały czas pod górę, cały czas patrząc się na przednie koło aby nie wpaść w dziurę wielkości roweru.
Dotykając asfaltu we wsi poczułem ulgę. Zafundowałem sobie długi postój mocząc przy okazji nogi w potoku i relaksując się w cieniu pomnikowego dębu. 

Kilka kilometrów dalej, zatrzymałem się ponownie, tym razem pod restaurowanym pałacem w Kłonicach. Wyremontowana z pietyzmem elewacja ładnie komponowała się otoczeniem, ale leżące tuż obok zabudowania folwarczne wręcz prosiły o jakąkolwiek pomoc, niszczejąc w oczach. Może i na nie przyjdzie kiedyś pora.


Pałac w Kłonicach.

Radogost

Wprost spod pałacu chciałem pojechać na wieżę widokową znajdującą się na wzniesieniu Radogost. O ile do ostatnich zabudowań we wsi był asfalt to później dróg było kilka, wszystkie zarośnięte mniej lub bardziej. Wybrałem tę prowadzącą wprost pod górę i zapłaciłem za to wprowadzaniem roweru. Kilkunastoprocentowe nachylenie, mnóstwo meszek i sto metrów wyżej pojawiła się wieża widokowa. Przyjąłem ją jak zbawienie. Usiadłem pod nią i długo doprowadzałem tętno do stanu poniżej poziomu przedzawałowego. Widoki z góry po części zrekompensowały mi litry potu wylanego aby się tu dostać.


Widok z wieży widokowej na Radogoście.

Problem

Problem pojawił się po kilku minutach gdy oglądając panoramę zrozumiałem, że skończyło mi się picie. Słońce było już w zenicie a temperatura w cieniu była na poziomie 35 stopni. Nie chcąc wracać do Kłonic musiałem jechać czerwonym szlakiem pieszym do Grobli. Ciężki to był odcinek. Miejscami bardzo stromy zjazd, luźne kamienie, dużo dziur i błota w lesie. Dodatkowo wyłożyłem się po drodze w chaszcze pełne pokrzyw i mocno poczułem ich moc. 


Czerwony szlak pieszy pomiędzy Radogostem a Groblą.

Dobra dusza

W Grobli zatrzymałem się przed pierwszym domem i poprosiłem stojącą przed nim Panią o uzupełnienie bidonu i butelki wodą z kranu. Pani odpowiedziała mi uśmiechem, zabrała pojemniki i wróciła z napełnionymi. Dodatkowo przyniosła mi duży dzbanek zimnego kompotu i wielki kawałek przepysznego, drożdżowego ciasta. Powiedziała mi, żebym nie dziękował, to przecież nic takiego. Nie pytała o nic, tylko się uśmiechała. Wypiłem owocową lemoniadą, zjadłem domowy wypiek i grzecznie podziękowałem za tę oznakę gościnności. I jak tu się nie wzruszyć?


Pałac w Grobli. 

Żar tropików

W Jastrowcu zatrzymałem się aby kupić coś do przegryzienia i zasięgnąć języka gdzie można w okolicy zjeść obiad. Gdy usiadłem na zacienionej ławce pod sklepem poczułem jak gorąco się zrobiło. Powietrze było wręcz lepkie i nie do oddychania. Termometr wskazywał w tym momencie 37.8 stopnia w cieniu! Ogarnęło mnie zmęczenie i spędziłem tu ponad pół godziny racząc się zimną oranżadą, lodem i bananami. Porozmawiałem też z Panią ekspedientką jako, że klientów o tej porze dnia było zaledwie dwóch i czasu na rozmowę było sporo. Okazało się, że od obiadu dzieli mnie nieco ponad pięć kilometrów rozgrzanego jak piec asfaltu. Smolista nawierzchnia miejscami zaczęła nawijać się na opony, świadcząc o tym co tu się działo. Cóż robić, musiałem po prostu się zmusić i pojechać do Dobkowa, do najbliższej restauracji. Wylądowałem w dobrym miejscu, dobrze karmili. Zaś sam Dobków okazał się muzeum bez murów, generalnie świetnym miejscem, z pomysłem na siebie i okolicę. Oby tego było więcej.

 Zimna helena nie jest zła.


Obiad, klasyka z młodości. Zsiadłe mleko smakowało jak zsiadłe mleko. W tych czasach nie jest to takie oczywiste.


Ekomuzeum rzemiosła w Dobkowie.

No to hop

Po obiedzie przyszedł czas na kawę i w towarzystwie podwójnego espresso analizowałem mapę. Wybór padł na przełęcz Widok. W Wojeciechowie pierwsza w prawo i hop, do góry. Dziesięć kilometrów podjazdu przede mną, słońce z całą mocą próbuje odwieźć mnie od tego pomysłu ale stoi na straconej pozycji. Pamiątkowe zdjęcie w Wojcieszowie i jadę na Kapellę. Po drodze zatrzymuję się jeszcze w Podgórkach przy wieży widokowej ale zamknięte drzwi nie pozwalają na zwiedzanie. Niekończący się podjazd w końcu wyprowadza mnie na przełęcz i wspinaczka dobiega końca. Ciężko, oj ciężko...


Wojcieszów widziany z serpentyn wiodących ku przełęczy Kapella.


Podgórki, wieża widokowa i kościół z XVIIIw. 

Kapella

Na przełęczy Kapella spotkałem szosowca z Legnicy, który przyjechał tutaj na chwilę, popatrzeć sobie na góry. Usiedliśmy więc we dwójkę w cieniu i rozmawiając o rowerowych, mało istotnych rzeczach napawaliśmy się pięknym widokiem. Kolega poczęstował mnie snickersem z termosu, świetny patent na to aby nie wozić batonów w płynie, w który niechybnie zamieniły by się po pięciu sekundach w taki dzień jak dzisiaj. Krajobraz rozpościerający się z tego miejsca jest z gatunku tych, na które można się patrzeć godzinami. My tyle czasu nie mieliśmy i po piętnastu minutach rozjechaliśmy się każdy w swoją stronę. 


Widok z przełęczy Kapella na Karkonosze, ze Śnieżką w centrum uwagi.

Ściana

Mój wybór drogi powrotnej do Złotoryi mógł być tylko jeden. W zeszłym roku byłem w tych okolicach i poznałem niesamowity podjazd z Lubiechowej na przełęcz, biegnący po zboczach Okola. Tędy też zjechałem dzisiaj do Świerzawy. Zjazd przed Lubiechową jest tak karkołomny, że puszczenie tu hamulców na chwilę powoduje przyspieszenie jak w F16. Nie wiem ile dokładnie jest tu procent nachylenia ale to prawdziwa ściana. Istne szaleństwo.

Powrót

W Świerzawie chciałem obejrzeć unikalne polichromie jakie znajdują się w kościele św. Jana i św. Katarzyny ale niestety było zamknięte. Świątynia z początków XIIIw. zrobiła na mnie spore wrażenie z zewnątrz, kamienna architektura sprzed tylu lat doprawdy onieśmiela rozmachem. Nieco dalej odwiedziłem jedną z większych atrakcji okolicy, jaką są  Organy Wielisławskie. Niestety ale nastąpiło rozczarowanie, zdecydowanie bardziej odpowiadały mi te, które widziałem w okolicy Myśliborza. 


Kościół św. Jana i św. Katarzyny w Świerzawie.

Złotoryja

Od Świerzawy do Złotoryi jechałem drogą wojewódzką. Umiarkowany ruch, dobra nawierzchnia i spora część trasy biegnąca w zacienionych miejscach sprawiła, że droga minęła szybko i przyjemnie. Przed Złotoryją skręciłem jeszcze do Jerzmanic-Zdrój aby oglądnąć Krucze Skały. Te skały zbudowane z piaskowca robią spore wrażenie gdy się pod nimi stoi i są też popularnym miejscem dla miłośników wspinaczki skałkowej. Do miasta wjechałem polną drogą, zaliczając ostatnią tego dnia ściankę, pod którą musiałem prowadzić rower, nachylenie mnie pokonało.

Pogórze i Góry Kaczawskie okazały się przepięknym regionem, w który kiedyś na pewno wrócę. Najgorętszy dzień roku dał mi się we znaki, wypiłem ponad osiem litrów płynów. Trasę w wielu momentach mogłem poprowadzić inaczej ale jak na jazdę bez planu wyszło nadzwyczaj dobrze. Jestem zadowolony.


Krucze skały pod Złotoryją.


Złotoryja, pomnik Władysław Reymonta.

Zaliczone gminy: Złotoryja - teren miejski [408], Złotoryja - obszar wiejski [409], Męcinka [410], Paszowice [411], Bolków [412], Wojcieszów [413]


Dane wyjazdu:
164.00 km 0.00 km teren
06:06 h 26.89 km/h:
Maks. pr.:45.90 km/h
Temperatura:25.0
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy:705 m
Kalorie: kcal

Bydgoszcz.

Piątek, 21 lipca 2017 • dodano: 09.09.2017 | Komentarze 6



Do każdej wycieczki można tworzyć wiele ideologii. Pojechałem tam bo to, bo tamto, a może jeszcze coś innego. Polityki na moim blogu nigdy nie było i nie będzie ale w ten dzień postanowiłem przejechać się rowerem, tak prostu po tym jak niejaki polityk płaszczak mówił w telewizji, że ludzie chodzą na demonstracje przez przypadek, idąc na spacer spotykają się i tak wychodzi taka rzesza osób. Taka ideologia z rana popłynęła do moich uszu i był to wystarczający powód aby wyciągnąć rower i pojechać tam gdzie mnie jeszcze nie było.

Wypiłem więc kawę razem z Żonką, pobawiłem się trochę z Michasiem i około jedenastej wyruszyłem do Bydgoszczy. Ot tak, po prostu. Tyle razy już planowałem żeby tam pojechać i nic z tego nie wyszło, że teraz po prostu wsiadłem i po kilku godzinach tam byłem. Jak widać, brak planu okazał się najlepszym planem.

Jadąc, uciekałem przed deszczem. Kompletnie nie wiedziałem jaka ma być dzisiaj pogoda, w którą stronę wieje i tak dalej. Wiało głównie z boku, dość mocno a ostatnie dwadzieścia kilometrów jechałem pod bardzo silne powiewy. Minęły mnie dwie burze, deszcz złapał dopiero jak wróciłem do Poznania pociągiem.

Sama trasa była jak najprostsza i kompletnie beznadziejna. Ruch na drodze wojewódzkiej duży, momentami bardzo. Kierowcy z gatunku idiotów jeździli grupami i było ich sporo. Widoki żadne, zabytków brak.

Wyszło jak wyszło. Jak na swoje możliwości, przyzwyczajenia i chęci jechałem dość szybko. Bardzo rzadko zdarzają mi się takie wyjazdy, tym razem był wyjątek. 

Bydgoszcz odwiedziłem po siedemnastu latach. Napisać, że się zmieniła to tak jakby nic nie napisać. Podobało mi się nad Brdą, bardzo ładne i zadbane bulwary. Muszę tam wrócić i na spokojnie zobaczyć to wszystko raz jeszcze. Dobre pół godziny posiedziałem na schodach przy operze i rozmawiałem w tym czasie z miejscowym rowerzystą, Panem Stanisławem. Starszy jegomość ale zapalony turysta i kolarz. Opowiadał ciekawie i z pasją o swoim mieście i tym co można wokół zobaczyć. Właściwie to był monolog z jego strony, ja tylko słuchałem. Na koniec podziękował mi za towarzystwo i powiedział, że dawno nie miał okazji pogadać z kimś kto rozumie jego pasje. Przybiliśmy sobie piątkę i pojechaliśmy każdy w swoją stronę. To był najlepsze pół godziny z tej wycieczki.


Kcynia.


Szubin.


Bydgoszcz.

Zaliczone gminy: Kcynia (401), Szubin (402), Łabiszyn (403), Nowa Wieś Wielka (404), Białe Błota (405), Bydgoszcz (406)

Dane wyjazdu:
57.00 km 0.00 km teren
04:16 h 13.36 km/h:
Maks. pr.:47.40 km/h
Temperatura:25.0
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy:350 m
Kalorie: kcal

Magiczne Roztocze - dzień XV.

Niedziela, 9 lipca 2017 • dodano: 08.09.2017 | Komentarze 8


Przyszedł czas na ostatni, rowerowy dzień naszych wakacji na Roztoczu. Mieliśmy kilka pomysłów jak go spędzić i gdzie pojechać a to, że nie mogło zabraknąć na koniec trzech rzeczy, spowodowało samoistne stworzenie się planu. 

Sielanka 

Od rana na roztoczańskim niebie panowała piękna atmosfera. Błękit mieszał się z bielą a te dwa najpiękniejsze kolory oświetlały promienie słońca. Pełna sielanka. Dzisiejszą wycieczkę rozpoczęliśmy w Chotylubiu, gdzie zaparkowaliśmy auto pod cerkwią i po przesiadce na rowery obraliśmy kurs na Stare Brusno. 


Cerkiew w Chotylubiu.

Jestem zwycięzcą

Od Chotylubia do Nowego Brusna jechaliśmy każdy na swoim rowerze, całe sześć kilometrów i sto metrów. Piszę to tak dokładnie i wyraźnie bowiem godnym zauważenia jest fakt, że cały ten odcinek nasz Synek przejechał sam. Na rowerku najmniejszym z możliwych, w wieku dwóch lat. Jechałby dalej ale wzmagający się ruch zmusił nas do tego aby włożyć go do przyczepki w akompaniamencie płaczu, krzyków i tym podobnych ozdobników. Zdecydowanie miał ochotę na więcej a źli rodzice przerwali mu zabawę. Dla nas został zwycięzcą.


Mały, wielki rowerzysta.


Mama i synek to już peleton.

Człowiek, człowiekowi...

Gdy Michaś dumnie i radośnie jechał na swoim rowerku a Kochana Mamusia dzielnie mu sekundowała ja przystanąłem na chwile przed Nowym Brusnem aby w spokoju zamyślić się przy pomniku stojącym przy drodze. Duży, kamienny głaz i posadowiony na nim krzyż upamiętnia ponad sześćdziesiąt mieszkańców wsi Rudka, zamordowanych w 1944r. przez Ukraińską Powstańczą Armię (UPA). Co kieruje ludźmi, którzy przychodzą do wsi i palą ją całą i mordują wszystkie zamieszkujące je osoby? Czy to wciąż ludzie? Straszne.


Pomnik upamiętniający zamordowanych przez UPA mieszkańców wsi Rudka. Okolice Nowego Brusna.

Cel pierwszy

Pierwszy cel wycieczki został osiągnięty za Starym Brusnem. To co lubi tata najbardziej w rowerowych wycieczkach mogło zostać zaspokojone podczas wjazdu na Górę Brusno. Od tej strony mniej stromy niż od Nowin Horynieckich ale wciąż stający dęba i wyciskający pot podjazd na szczyt wzniesienia wyzwolił masę endorfin i głowa rodzina mogła być usatysfakcjonowana. Wysiłek został nagrodzony długim i szybkim zjazdem, praktycznie do samego parku zdrojowego w Horyńcu.


Zjazd z Góry Brusno w kierunku Horyńca-Zdroju.

Cel drugi

Cafe Sanacja, którą odwiedziliśmy podczas poprzedniej wizyty w Horyńcu-Zdroju przyciągała do siebie jak magnes i z Góry Brusno nasza droga wiodła prosto tam. Michaś zasnął więc mieliśmy niepowtarzalną możliwość delektowania się w spokoju wyśmienitą kawą i jeszcze lepszymi deserami. Uśmiech mojej Kochanej Żony na widok pięknie podanego tiramisu był bezcenny. Jeśli mamy wrócić kiedyś w te okolice, to ta kawiarnia będzie tego powodem. Rewelacyjne miejsce.

W drodze, po drodze

Dwa kilometry pomiędzy Horyńcem a Wólką Horyniecką mogą stanowić wzór dla producentów sera jak powinny wyglądać dziury idealne. Za wzór w tym wypadku służą takie, których nie idzie ominąć żadnym znanym sposobem bo jest ich tak dużo albo są tak duże, że staje się to nierealne. Sześć kilometrów, które wiodą dalej, w stronę Baszni Górnej, stanowi idealne zaś zaprzeczenie tego co było przed chwilą. Tu nawierzchnia mogłaby posłużyć za reklamę czegoś idealnie równiutkiego i przyjaznego rowerzystom. Świeży asfalt, zamknięta dla aut szosa pośrodku lasu. Kawałek dalej znów szwajcarski ser i bardzo ruchliwa droga wojewódzka. Kraina kontrastu. Przed nami pojawił się Lubaczów.


Zmiana krajobrazu przed Lubaczowem.

Nora

Przyjechaliśmy do Lubaczowa i z niego wyjechaliśmy. Chociaż aby nie zabrzmiało to tak dramatycznie, napiszę jeszcze, że na miejscowym rynku zjedliśmy lody i bezskutecznie szukaliśmy trzeciego celu dzisiejszej wycieczki. Te powiatowe miasto nie spodobało nam się na tyle, że w tym momencie skończę jego opis. Szkoda czasu i klawiatury.


Lubacz na rynku w Lubaczowie.

Cel trzeci

Był podjazd dla taty, była kawa i deser dla mamy, przyszedł czas na coś dla najmłodszego członka rodziny. Jak to bywa w wieku dwóch lat, plac zabaw dla Michasia jest tym czego potrzeba mu do życia najbardziej, więc rozpoczęliśmy poszukiwania tego przybytku. W Lubaczowie były dwa, oba tak obskurne i brudne, że odpadły w przedbiegach. Pojechaliśmy bez żalu dalej i zatrzymaliśmy się dopiero we wsi Załuża, która dzięki unijnym środkom miała do zaoferowania maluchom nowiutkie i czyściutkie miejsce do zabaw. Mały wyszalał się za wszystkie czasy, zrobiliśmy sobie piknik i wszyscy byli zadowoleni. 

Jeszcze więcej

Pomiędzy Załużem a Chotylubiem trafiliśmy na kolejną drogę, dostępną wyłącznie dla rowerzystów i pracowników ALP i skrzętnie z tej okazji skorzystaliśmy. Jeżdżąc z przyczepką takie leśne, asfaltowe drogi stają się prawdziwą przyjemnością i pomimo, że zdecydowanie wolę jeździć po szutrowych nawierzchniach to na rodzinnych wakacjach takie niespodzianki jak ta przyjmuję z otwartymi rękoma. Do sześciu kilometrów i stu metrów na początku dnia Michaś postanowił dorzucić jeszcze trochę dystansu i jego łączny dystans tego dnia to osiem kilometrów i czterysta metrów. Odpychając się nóżkami. Mistrz. I nikt go do tego nie zmuszał, wręcz przeciwnie.


Ostatnie, rowerowe zdjęcie z wakacji na Roztoczu :)

Koniec

Nasze tegoroczne wakacje na Roztoczu dobiegły końca. Do Poznania wróciliśmy następnego dnia, przemierzając Polskę w zaledwie jedenaście godzin jazdy samochodem ale to temat na zupełnie inne opowiadanie...

Chciałbym napisać coś w formie podsumowania ale zbyt wiele myśli chciałbym przekazać w tym miejscu. Ten region Polski doprawdy Nas zauroczył. Kiedyś mówiło się, że jest klimat i każdy wiedział o co chodzi. Teraz pewnie trzeba by było ubrać to wszystko w pr-ową gadkę i inne wymysły obecnych czasów. Tego nie potrafię.

Roztocze jest magiczne i nie boję się tego stwierdzenia. Znaleźliśmy tu wszystko czego szukaliśmy. 

Zaliczone gminy: Lubaczów - obszar wiejski (398), Lubaczów - teren miejski (399), Cieszanów (400)



Dane wyjazdu:
25.60 km 0.00 km teren
01:30 h 17.07 km/h:
Maks. pr.:35.30 km/h
Temperatura:25.0
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy:155 m
Kalorie: kcal

Magiczne Roztocze - dzień XIV.

Sobota, 8 lipca 2017 • dodano: 05.09.2017 | Komentarze 3


Smaki Roztocza

Wielokrotnie już podkreślałem, że ważną częścią naszych wyjazdów jest poszukiwanie regionalnych smaków i poznawanie miejscowej kuchni. Uwielbiamy próbować nowych rzeczy i jeśli tylko nadarza się taka okazja jedziemy tam gdzie możemy tego dokonać. XVIII Jarmark Galicyjski Smaki Roztocza w Narolu nie mógł przydarzyć się w lepszym terminie niż w czasie naszego urlopu. Będąc tak blisko nie mogło nas zabraknąć tego dnia na miejscowym rynku. Wszak tyle pyszności czekało na degustacje.

Menu

Dojazd rowerem z Suśca do Narola to formalność ale i czysta przyjemność zarazem. Mały ruch, świetnej jakości asfaltowa nawierzchnia, ładna pogoda i wiatr w plecy. Michał zasnął gdy tylko ruszyliśmy z miejsca, więc mogliśmy szybko i sprawnie dostać sie na miejsce.

Na Jarmark przyjechaliśmy w porze obiadowej przez co nasze kubki smakowe nieco zwariowały od feerii zapachów, które roznosiły się zewsząd. Na stoiskach koła gospodyń wiejskich prezentowały swoje wyroby, jedne lepsze od drugich. Lokalni wytwórcy zachęcali do swoich wyrobów, nie brakowało wędlin, ryb, przetworów, pieczywa, przypraw, serów i czego tylko dusza zapragnie. Na spragnionych czekały rzemieślnicze nalewki, wina, piwa i inne napitki. Słowem żyć, nie umierać.

Spróbowaliśmy wielu rzeczy ale jedna zasługuje co najmniej na medal. Ciasto "mech" Pań z Koła Gospodyń Wiejskich z Kowalówki rozłożyło nas na łopatki. Absolutnie genialny smak, przepyszne. Pisząc te słowa cieknie mi ślinka na samą myśl o tym specjale. A dodać muszę, że za słodkim nie przepadam.


XVIII Jarmark Galicyjski Smaki Roztocza w Narolu.

Dolce Vita

Pokręciliśmy się trochę po stoiskach, zjedliśmy obiad, zrobiliśmy zakupy i czas było wracać do Suśca. Tym razem pod wiatr ale kompletnie nie miało to dla nas znaczenia. Jechaliśmy wolno, wolniutko ciesząc się z możliwości bycia razem w tym pięknym zakątku Polski oraz wspaniałych wakacji. Nic więcej nam do szczęścia nie potrzeba. Może przydałoby się tylko nieco więcej "Mchu". Wieczorem rozpaliliśmy ognisko i długo siedzieliśmy przy skrzącym się ogniu i akompaniamencie świerszczy. Magia Roztocza.