Info

avatar rmk z miasteczka Poznań. Mam przejechane 37834.21 kilometrów. Jeżdżę, bo lubię :)
Więcej o mnie. button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl

Wykres roczny

Wykres roczny blog rowerowy rmk.bikestats.pl
Wpisy archiwalne w kategorii

75-100

Dystans całkowity:2426.12 km (w terenie 0.00 km; 0.00%)
Czas w ruchu:94:39
Średnia prędkość:22.31 km/h
Maksymalna prędkość:75.20 km/h
Suma podjazdów:18369 m
Liczba aktywności:29
Średnio na aktywność:83.66 km i 3h 47m
Więcej statystyk
Dane wyjazdu:
77.40 km 0.00 km teren
05:56 h 13.04 km/h:
Maks. pr.:75.20 km/h
Temperatura:32.0
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy:2919 m
Kalorie: kcal

Na granicy. Dzień II.

Piątek, 3 sierpnia 2018 • dodano: 27.08.2018 | Komentarze 5

„...Góry tylko wtedy mają sens, gdy jest w nich człowiek ze swoimi uczuciami, przeżywający klęski i zwycięstwa. I wtedy, gdy coś z tych przeżyć zabiera ze sobą w doliny...” Andrzej Zawada.



Schroniskowy klimat jaki panuje w Ziemowicie spowodował, że wieczorne rozmowy nieco się przeciągnęły i wschód słońca musiał obejść się bez mego towarzystwa. Rano ze zgrozą stwierdziłem w swym bagażu brak tygielka, co przełożyło się na konsumpcję kawy sypanej zalanej wrzątkiem. A miało być tak pięknie. Przełknąłem, spakowałem torbę i w drogę. Wrażeń nie powinno zabraknąć, dobrego espresso gdzieś u południowych sąsiadów również.
Twierdza Stachelberg górująca nad Zaclerem od południa miała być największą grupą warowną ówczesnej Czechosłowacji. O jej budowie zadecydowano jeszcze przed II-gą Wojną Światową lecz projekt ten nigdy nie został dokończony. To co udało się zbudować jest udostępnione obecnie do zwiedzania i stanowi jedną z największych atrakcji turystycznych regionu. Nie planowałem jednak eksploracji podziemi i zadowoliłem się tym co widać nad ziemią, z wieży widokowej stojącej tuż obok. Przepiękny widok rozpościerający się na okoliczne pasma górskie zatrzymał mnie na długo. Nie mogłem napatrzeć się na urzekające krajobrazy i siedząc na szczycie układałem w głowie zarys dzisiejszego wyjazdu. O ile kunsztu inżynierów projektujących Stachelberg nie sposób nie podziwiać to nijak ma się on do tego co potrafi stworzyć przyroda. 


Twierdza Stachelberg i krajobraz z wieży widokowej stojącej tuż obok.


Twierdza Stachelberg i krajobraz z wieży widokowej stojącej tuż obok. Na horyzoncie Góry Krucze z najwyższym szczytem Královecký Špičák (881 m n.p.m) na czele.


Jeden z wielu bunkrów wchodzących w skład umocnień rejonu pogranicza czesko-polskiego. Ten miał oznaczenie T-S 81b.

Z parkingu pod twierdzą udałem się do Svobody nad Úpou szlakiem 26B. Pierwszy kilometr z lekkim okładem jechałem, a właściwie toczyłem się w żółwim tempie. Polna droga, luźne kamienie, koleiny i nachylenie trzymające dwucyfrową wartość, na dzień dobry dało mi do wiwatu. Z ulgą przyjąłem asfalt, który pojawił się ni stąd ni zowąd i zafundował mi kapitalny zjazd stromym zboczem Rychorów, aż do Bystric gdzie po przesiadce na szlak 26 zacząłem mozolnie odrabiać w górę, stracone przed momentem metry. Temperatura przekroczyła już upalną granicę trzydziestu stopni, upał powoli zaczął przybierać na sile. Przepiękna panorama na Karkonosze, która wyrosła przede mną na polanie nad Svobodą była nagrodą za pierwsze litry potu. Černá Hora jak na dłoni, Śnieżka majacząca w oddali i cisza wokół. Chwilo trwaj.


Polana pomiędzy Antoninuv Dul a Svobodą nad Úpou. Černá Hora na pierwszym planie i Śnieżka w oddali.

Żar lejący się z nieba spowodował, że dwa litry płynów ubyło szybciej niż przewidywałem i rozpaczliwie zacząłem szukać ochłody. W sukurs przyszła przepływająca przez Svoboda nad Úpou rzeczka, do której dojechałem karkołomnym, leśnym zjazdem i wskoczyłem doń tak jak stałem. Dopiero po chwili dotarło do mnie, że w górach dziesięć stopni temperatury wody to rzecz normalna nawet w taki dzień jak dzisiaj. Krótki szok dla organizmu ale tego było mi potrzeba. Pięć minut później zapomniałem już o kąpieli. Na słońcu nie sposób było wytrzymać, trzeba było jechać dalej lub chować się w cieniu. Odpocząć postanowiłem w Jańskich Łaźniach, do których dojechałem przyjemnym podjazdem, zacienionym i asfaltowym. Te jedyne miasteczko uzdrowiskowe w czeskich Karkonoszach udostępniło mi pięknie przystrzyżony trawnik w cieniu rosnących tam drzew oraz nieograniczony dostęp do wyśmienitej źródlanej wody. Zaległem przed domem zdrojowym na blisko pół godziny, jedynie chwilami przerywając bezrobocie na krótki spacer w celu uzupełnienia bidonu. 


Janské Lázně.

Jako, że autokar pełen niemieckich emerytów nie jest moim wymarzonym towarzyszem relaksu chcąc nie chcąc musiałem przerwać kontemplację zdrojowego placu. Przyszedł czas na mozolną wspinaczkę na szczyt Czarnej Góry. Zatankowałem dwa litry wody i w drogę. Trzydzieści dwa stopnie w cieniu i prawie siedem kilometrów podjazdu. Uroku dodawał fakt iż każde kolejne tysiąc metrów było bardziej nachylone od poprzednika. Mieląc niespiesznie młynkiem i przyglądając się wagonikom gondoli, które bezszelestnie wwoziły na szczyt tłumy turystów, zastanawiałem się po co mi to wszystko. Przecież rowerem też można się do nich zapakować i bez wysiłku znaleźć się kilkaset metrów wyżej. Wraz ze wzrostem wysokości przybywało przystanków, nie miałem zamiaru oszukiwać samego siebie i udawać, że dam radę wjechać bez zatrzymania. W drodze na szczyt minęło mnie wiele rodzin zjeżdżających na wypożyczanych hulajnogach. O ile dorosłych mi nie szkoda, to widząc dzieciaki pędzące w dół zamykałem oczy. Rynienki poprzeczne, kamyczki, piasek czy chociażby zwykła utrata równowagi i nawet nie chcę wiedzieć co potem. Dla mnie jako rodzica było to niepojęte. Po kilkudziesięciu minutach od wyjazdu z Jańskich Łaźni wjechałem na górę. Poziom samozadowolenia kilkukrotnie przewyższył wysokość tego szczytu. Usiadłem przy starym schronisku i w milczeniu spoglądałem na świat. Burza nadchodząca z zachodu złowrogo zerkała w moją stronę dając nadzieję, że upał zelżeje choćby na chwilę. Słońce paliło z pełną mocą. Pierwszy podjazd kat. HC w Czechach już za mną.


Na moment się ochłodziło...


Jechać czy podziwiać?


Wyżej się nie da. Černá hora 1299 m n.p.m

Rodzynki i suszone morele nie były w stanie zaspokoić mojego głodu więc zacząłem rozglądać się za obiadem. Byłem w komfortowej sytuacji, przede mną kilka kilometrów zjazdu i restauracji od wyboru do koloru. Wybrałem szlak 1B i pomknąłem w kierunku Peca pod Śnieżką. Niesamowita trasa, widokowa, szybka choć miejscami bardzo techniczna, na jednym z odcinków rower zawitał pod pachą. . Niecałe cztery kilometry jazdy do Luciny było dla mnie czystą zabawą. Burza zaczęła przybierać na sile i biorąc pod uwagę wszystkie za i przeciw ruszyłem dalej aby zjechać do Peca i tam przeczekać ulewę i wrzucić coś na ząb. Niecałe trzy kilometry pomiędzy Lucine a Pecem było czystym szaleństwem. Ponad dwudziestoprocentowe nachylenie i idealny asfalt spaliło mi klocki hamulcowe. Niesamowita ściana, z którą nie chciałbym zmierzyć się wtedy w odwrotną stronę.


Widok na Karkonosze spod Cernej Boudy. 


Rower pod pachę i w dół. Nie miałem odwagi i umiejętności aby zjechać.


Burza, która zmusiła mnie do ewakuacji w dolinę. Lučiny.


Widok na Pec pod Śnieżką w dolinie i Karkonosze.

W Pecu ulokowałem się w przydrożnej restauracji, pełnej rowerzystów i motocyklistów, co wziąłem za dobry omen. Porcja naleśników z jagodami i bitą śmietaną, którą otrzymałem wyjaśniła skąd popularność tego przybytku. Tak duża dawka dobroci na talerzu rozłoży na łopatki każdego. Boskie jagody i rozpływające się w ustach ciasto popijane równie znakomitą kawą sprawiło, że chciałem poprosić kucharza o adopcję. Burza nawet nie musnęła miasteczka ukazując swą moc nad szczytem Czarnej Góry przez co zrobiło się jeszcze bardziej parno niż można było to sobie wyobrazić. Walcząc z naleśnikami miałem przepiękny widok na Śnieżkę i przez chwilę wyobraziłem siebie na jej szczycie, rowerem. Nie, to niemożliwe ale może gdzieś niedaleko? Myślałem o jedną chwilę za dużo i już wiedziałem, że Modre Sedlo, o którym słyszałem wiele historii, będzie musiało mnie dzisiaj przywitać. Czy wjadę, czy wniosę rower na plecach, nie miało znaczenia. Decyzję podjąłem szybciej niż przemyślałem konsekwencję. Wszystko przez naleśniki.


Kulinarny raj.

O podjeździe na Modre Sedlo napisano już chyba wszystko. 6.6 km, średnie nachylenie 11.1%, 735m przewyższenia, maks. 15.1% na jednym kilometrze. Te liczby robiły na mnie wrażenie i od dawna chciałem tam pojechać. Okazja trafiła się dzisiaj i choć byłem świadomy swoich ograniczeń i kondycji, nie mogłem odpuścić. Wstałem od stołu, spojrzałem w górę i w trzydziestostopniowym upale zacząłem wspinaczkę. Dwie godziny później, w zacinającym deszczu i piętnastu kreskach na plusie stanąłem przy słupie z tabliczką Modre Sedlo i cieszyłem się jak dziecko. Nie miało to żadnego sensu. Ten wjazd nie był ani turystyczny ani sportowy. A jednak byłem tam i udowodniłem samemu sobie, że chcieć to znaczy móc. Nie miałem ani chwili zwątpienia i to było dla mnie najważniejsze. 

Stojąc na Modre Sedlo obserwowałem przesuwające się ciężkie, stalowe chmury, które spowiły okolice. Pogoda przeszła ze skrajności w skrajność. Czekało mnie kilkanaście kilometrów zjazdu, co samo w sobie było przyjemnością ale przy kilkunastoprocentowym nachyleniu padający deszcz nie ułatwia sprawy a v-brake staje się przekleństwem. Do Pecu zjeżdżałem więc z duszą na ramieniu, kurczowo zaciskając dłonie na hamulcach. Drugi tego dnia podjazd kat. HC, w dodatku uważany za najtrudniejszy w Czechach, za mną. Byłem tak zmęczony, że docierało to do mnie z opóźnieniem.


Tak blisko a tak daleko...




Leje wszędzie. W oddali widoczna wieża telewizyjna na Cernej Horze, przy której byłem kilka godzin wcześniej.


Widoki alpejskie.


Modre Sedlo, cel osiągnięty. Śnieżka na wyciągnięcie ręki.

Zjazd z Modre Sedlo zakończyłem po piętnastu kilometrach, w Horni Marsov. Przestało padać, zza chmur nieśmiało zaczęło przebijać się słońce i świat znów zaczął nabierać kolorów. Najkrótsza droga do Niedamirowa wiodła przez Horni Alberice i dawne turystyczne przejście graniczne. Jedyny problem tego rozwiązania był taki, że musiałem pokonać jeszcze trzysta metrów w górę. Zmęczenie zaczęło bardzo mocno dawać się we znaki ale wyszło mi to na dobre. Pięciokilometrowy odcinek pomiędzy Marsov a Albericami jechałem spacerowym tempem podziwiając sielską, czeską prowincję. Pięknie zadbane obejścia, wypielęgnowane trawniki i równiutka asfaltowa nawierzchnia zrobiły na mnie duże wrażenie. Lubię takie klimaty a zachodzące słońce tylko potęgowało ten efekt.


Dolni Alberice.


Horni Alberice. Początek drogi do starego, turystycznego przejścia granicznego do Niedamirowa.

Szutrowa droga prowadząca z Horni Alberic do Niedamirowa pokonała mnie niemal od razu. Luźne kamienie i nachylenie zrobiły swoje przez co niespiesznie prowadziłem rower do góry. Gdy dotarłem do punktu widokowego niemal mnie zamurowało. Widok, który rozpościerał się przede mną był cudowny i wynagrodził mi wszystkie trudy dzisiejszej wycieczki. Zachód słońca w takich okolicznościach przyrody był najpiękniejszą rzeczą jaką mogłem sobie wymarzyć na koniec dnia. Położyłem się na trawie i chłonąłem chwile. 


Cerna Hora widziana z punktu widokowego nad Albericami.


Śnieżka widziana z punktu widokowego nad Albericami.

Pozostało jeszcze tylko zjechać do Niedamirowa nieco karkołomnym zjazdem, drogą której nie było i wycieczka dobiegła końca. Fizycznie była to zdecydowanie najcięższa trasa jaką przejechałem w swojej krótkiej, rowerowej przygodzie. Upał, wilgotność powietrza, przeróżne nawierzchnie, potężne nachylenia i prawie trzy tysiące metrów przewyższeń dało mi się mocno we znaki. Nie miałem siły położyć się spać ale było to zmęczenie, które daje tylko pozytywną energię. Uwielbiam ten stan.


Kategoria 75-100, Czechy


Dane wyjazdu:
89.90 km 0.00 km teren
05:14 h 17.18 km/h:
Maks. pr.:63.70 km/h
Temperatura:33.0
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy:1422 m
Kalorie: kcal

Na granicy. Dzień I.

Czwartek, 2 sierpnia 2018 • dodano: 08.08.2018 | Komentarze 3

Z dedykacją dla Kochanej Żonki, Rodziców i Teściów. Dziękuję.

Powiadają, że do trzech razy sztuka. Pewnie sporo w tym racji lecz z pewnością nie na początku sierpnia, nie w szczycie wakacyjnego szaleństwa potęgowanego żarem lejącym się z nieba. Późne popołudnie poprzedzające dzień wyjazdu też nie sprzyja takim ekscesom jak załatwianie noclegu. Po trzecim więc telefonie, przyszedł czas na czwarty, piąty, szósty... szesnasty. Tak, za szesnastym razem znalazłem nocleg na kilka dni w górach. Próbowałem w rozmaitych miejscach. Od Świeradowa po Kotlinę Kłodzką. Od najtańszych schronisk po hotele świecące gwiazdkami. Za szesnastym razem trafiłem do Niedamirowa, wsi na końcu świata zagubionej gdzieś pomiędzy Kowarami a Lubawką. Droga kończąca się u podnóży Rychorów, w których diabeł zwykł mawiać dobranoc, najbliższy sklep jedenaście kilometrów dalej. Wymarzone miejsce aby choć na chwilę zapomnieć o ostatnich poważnych problemach i wtopić się w otoczenie.

O okolicy pod kątem rowerowym wiedziałem tyle co nic. Jedynym pewnikiem wyjazdu było to, że chcę posiedzieć na trawie podziwiając krajobraz na miejsce docierając rowerem. Wypić Kofolę, zjeść smażony ser i nic nie robić. Nie planować, nie zastanawiać się, nie myśleć za dużo i po prostu być całym sobą w górach. Tylko tyle albo aż tyle. Dałem radę.

----------------------

Zdjęcia z wyjazdu są jakie są. Zaufałem mobilnej fotografii po raz pierwszy i ostatni. To nie dla mnie. Największa porażka całego wyjazdu...
----------------------

Jadąc samochodem do Niedamirowa, przez trzy godziny powtarzałem sobie w głowie abym nie przesadził już w pierwszy dzień. Oczyma wyobraźni widziałem siebie na wszystkich okolicznych górkach i  szczytach. Rozsądek toczył ciężkie boje z fantazją o to, kto ma lepsze argumenty. Na miejscu ostateczna bitwa, z której, o dziwo, zwycięsko wyszedł ten pierwszy. Spokojna pętla po pograniczu miała być wprowadzeniem do następnych dni. Miała.

Czy mi się to podobało, czy nie, pierwszy azymut musiałem obrać na Lubawkę aby dostać tam jedyną słuszną nawigację, w wersji papierowej. Po drodze zatrzymałem się na kilka dłuższych chwil nad zbiornikiem zaporowych Bukówka, korzystając z okazji do kąpieli. Trzydzieści trzy stopnie w cieniu jeńców nie bierze, więc trzeba było działać gdy tylko nadarzyła się taka możliwość. W Lubawce zaopatrzyłem się w mapę, kontemplując przy okazji brzydotę tego miasta. Cóż by nie napisać to i tak bym skłamał. Byłem, uciekłem, do teraz się trzęsę. Ale skocznie narciarską mają. 


Pierwsza zmarszczka wyjazdu. Podjazd na Szczepanów z Miszkowic. Widok na Rudawy Janowickie i Karkonosze.


Skocznia narciarska w Lubawce. Klimat jak na boiskach w B-klasie.

Ciekawe ile osób w Polsce zapytanych o Dwunastu Apostołów odpowiedziałoby, że chodzi o Domy Tkaczy w Chełmsku Śląskim. Od dawna chciałem zobaczyć ten bezcenny zabytek architektury drewnianej. Jakież było moje zdziwienie, gdy okazało się, że prawie cała wieś to jeden wielki zabytek objęty ochroną konserwatorską. Miód na me serce. Uwielbiam takie miejsca, gdzie życie toczy się jakby obok, gdzie czas płynie inaczej. Posiedziałem na ławce na rynku, porozmawiałem z dwoma mieszkańcami. Właściwie o niczym. O tym, że ten dom na rogu się zawalił i o tym, że gorąco dzisiaj. O tym, że masło drogie a piwo w sklepie ciepłe bo lodówki nie zawsze chodzą bo prąd drogi. Życie to nie je bajka.


Rynek w Chełmsku Śląskim i moi rozmówcy.


Dwunastu Apostołów czyli Domy Tkaczy w Chełmsku Śląskim.


Jeden z Domów Tkaczy w Chełmsku Śląskim.

Przełęcz Strażnicze Naroże, która wyrosła mi wprost pod koła zaraz za Chełmskiem Śląskim, spowodowała pustkę w moim bidonie. Po tak długiej przerwie od systematycznego jeżdżenia te sto pięćdziesiąt metrów w pionie czułem całym sobą. Tętno wpadło w rezonans, serce próbowało się wydostać z ciała ale widok z góry wynagrodził te katusze. Wartym odnotowania jest to, że podjazd jechałem po szwajcarskim serze a zjeżdżałem już po stole przez co mogłem oddać się odrobinie szaleństwa. Owady w zębach, łzy w oczach i wiatr w sandałach. Granica dwóch powiatów potrafi zdziałać cuda a urzędnicze interesy nie zawsze idą w parze z wygodą pospólstwa.


Piękna panorama z przełęczy Strażnicze Naroże, leżącej w paśmie Zaworów. Widok na Góry Krucze, Karkonosze ze Śnieżką na czele i Rudawy Janowickie.

Mieroszów przywitał mnie wieżą widokową, na którą wjechałem z językiem w szprychach. Posiedziałem na górze, zjadłem batona i zjechałem na rynek. Zaparkowałem siebie i swój pojazd w cieniu obleganej akacji i oddałem się nic nie robieniu. Nic nie trwa jednak wiecznie i dość szybko konwersacja znalazła mnie sama. Tym razem było już bardziej konkretnie, mój rozmówca żywnie był zainteresowany tym, czy nie mam w sobie ukrytych pokładów dobroci, które wspomogą go dwuzłotówką, bo w tym upale pić się chce. No cóż, nie pogadaliśmy zbyt długo. Rynek w Mieroszowie był tak brzydki, że aż ładny. Dwulicowa mieścina.


Krajobraz z wieży widokowej w Mieroszowie. Samo miasteczko i w tle Góry Stołowe.



W tym momencie opowieści zmieniłem kierunek i wjechałem do Czech. W Adrspachu, czyli najsłynniejszym z czeskich skalnych miast były tak dzikie tłumy, że szybko odstąpiłem od pomysłu aby nieco zagubić się w plątaninie szlaków i pochodzić trochę pomiędzy skałami. Jadąc leniwie przez tą wieś byłem świadkiem dantejskich scen podczas walki o miejsca parkingowe. Ludzi więcej niż byłem w stanie objąć wzrokiem. Przyjemność obcowania z przyrodą w takich okolicznościach jest dla mnie niepojęta. 



Pora obiadowa przyszła nagle i niespodziewanie a na jej drodze pojawił się podjazd przed Chvalecem. Kolejne metry w górę nawijały się powoli. Wjazd umilał mi piękny, świerkowy las, który pozwalał na chwile wytchnienia od sauny, która trwała w najlepsze w pozbawionych cienia miejscach. Na przełęczy chwila dla reporterów i rozpoczął się kapitalny zjazd, który skończył się właściwie w samym Trutnovie. 


Serpentyny na zjeździe do Chvalec. Niesamowita frajda i zabawa podczas zjazdu.

Trutnov przywitał mnie niespecjalnie. Kilka kilometrów przejazdu przez jego przedmieścia było przedłużoną wersją Lubawki. Nijaki, szaro-bury klimat okazał się jednak zasłoną dymną przed malowniczym centrum tej miejscowości. Pocztówkowy rynek, położony na wzniesieniu zatarł pierwsze wrażenie i w jego pobliżu przysiadłem na chwilę aby uzupełnić braki w kaloriach i płynach. Browar Krakonoš przyszedł mi w sukurs i wziął mnie w swe objęcia. Przyszedł czas na smażony sir i jego nieodłącznego towarzysza w stanie płynnym. Takich Czech nie sposób nie cenić.


Rynek w Trutnovie.


Smażony sir i jedyny słuszny Krakonoš w Trutnovie. 

Wracając w stronę Niedamirowa popełniłem nawigacyjny błąd i podążyłem niebieskim szlakiem, który przez dwa kilometry wspólnej znajomości, zabrał mi tyle energii, że momentalnie zapomniałem o minionym obiedzie i po raz kolejny ujrzałem dno w bidonie. Trudna technicznie droga przez las i dwucyfrowe nachylenia wyssały ze mnie resztki energii. Za Trutnovem wróciłem na asfalt i rozpocząłem mozolny wjazd na przełęcz przed Žacléřem. Sześć kilometrów ciągnęło się w nieskończoność a brak wody nie dodawał optymizmu. Sklepów po drodze nie było, mieszkańcy pochowani w domach, źródła wyschły. Droga przez mękę. Na przełęcz wjechałem siłą woli i czym prędzej zjechałem do Žacléřu w poszukiwaniu jakiegokolwiek płynu. Otwarty konzum przyjąłem z ulgą. Dwa litry soku i wody wypite w pięć minut niech świadczy o tym jak bardzo mi tego brakowało. Ze zmęczenia nie odwiedziłem atrakcji, która miała być głównym celem dzisiejszego dnia. Twierdza Stachelberg nie ucieknie.



Widok z przełęczy pomiędzy Truntovem a Žacléřem. 


Ze względu na zmęczenie tym razem tylko pamiątkowe ujęcie, na zwiedzanie przyjdzie jeszcze czas. Twierdza Stachelberg.


Widok z przełęczy na Žacléř, malowniczo położone miasteczko tuż przy polsko-czeskiej granicy.

Do Niedamirowa przyjechałem w świetle zachodzącego słońca. Pierwszy dzień za mną. Niespełna tysiąc pięćset metrów przewyższeń zrobiło swoje w kooperacji z bezlitosnym upałem przez co zostawiłem na trasie dużo więcej siebie niż myślałem. Zasnąłem snem sprawiedliwym.



Zaliczone gminy: Lubawka (429), Mieroszów (430).

Dane wyjazdu:
80.30 km 0.00 km teren
03:19 h 24.21 km/h:
Maks. pr.:53.00 km/h
Temperatura:13.0
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy:488 m
Kalorie: kcal

Niedzielne popołudnie.

Niedziela, 25 marca 2018 • dodano: 26.03.2018 | Komentarze 4

Niedzielne popołudnie spędzone na nieśpiesznym objeździe północno - zachodnich okolic Poznania w pięknych okolicznościach przyrody. 

Podobnie jak wczoraj wyjechałem z domu bez konkretnego planu, chciałem wykorzystać trzy godziny wolnego czasu i objechałem w tym czasie znane i lubiane fyrtle na północ i zachód od domu. Czasem szybciej, czasem luźniutko z nogi na nogę toczyłem się po wioskach słuchając śpiewu ptaków i korzystając ze słońca. Wiatr niby niezbyt mocny ale na otwartych przestrzeniach dawał się mocno we znaki. Odinek z Lusówka do Lusowa chyba zawsze będę jechał jak za karę, asfalt tam jest idealnym przykładem mordęgi dla każdego rowerzysty. Wyjątkowo dużo samochodów mijało mnie dzisiaj na drodze pomimo iż drogi, którymi jeździłem do ruchliwych nie należą. Oby jak najszybciej wszystkie we wszystkie niedziele zamknięto sklepy, dla dobra Nas wszystkich.

Oby do soboty.


Asfaltowy dywan w Górze.

Kategoria 75-100


Dane wyjazdu:
90.40 km 0.00 km teren
03:53 h 23.28 km/h:
Maks. pr.:44.40 km/h
Temperatura:16.0
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy:362 m
Kalorie: kcal

Przed siebie.

Niedziela, 11 marca 2018 • dodano: 11.03.2018 | Komentarze 7

Zanim ktoś się mnie zapyta czy nie chciałem dokręcić do stu kilometrów, napiszę odpowiedź. Chciałem ale nie miałem siły na więcej.

Piękna, wiosenna pogoda pięknie zgrała się z pierwszym od dawien dawna wolnym przed i popołudniem więc nie było się nad czym zastanawiać tylko wsiąść na rower i pojechać przed siebie. Tak też zrobiłem. Jako, że w terenie błoto nie pozwalało na wiele zostałem dzisiaj zmuszony do jazdy asfaltem. Pokręciłem się trochę na północ od Poznania, pojeździłem po wioskach i miasteczkach. Mnóstwo rowerzystów, mnóstwo spacerowiczów. Tereny doskonale mi znane, niczym mnie nie zaskoczyły.

Na poligonie, na wysokości Kościoła w Chojnicy, chciałem skrócić drogę do Złotkowa i zatrzymała mnie żandarmeria wojskowa. Krótko, stanowczo ale jednocześnie sympatycznie polecono mi zawrócić i udać się na ogólnodostępną drogę. Dla dobra mojego i grubości portfela, oznajmił mi rozmawiający ze mną żołnierz. Można pogadać a nie od razu karać? Można :)

Nogi bolą :)



Ulubione miejsce na poligonie.


Bobry w formie, w przeciwieństwie do mnie.


Trochę zimy wiosną.
Kategoria Wielkopolska, 75-100


Dane wyjazdu:
99.80 km 0.00 km teren
06:01 h 16.59 km/h:
Maks. pr.:67.10 km/h
Temperatura:37.8
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy:1550 m
Kalorie: kcal

Pogórze i Góry Kaczawskie.

Wtorek, 1 sierpnia 2017 • dodano: 09.09.2017 | Komentarze 6

Najgorętszy dzień w roku, temperatura ma przekroczyć trzydzieści pięć stopni Celsjusza w cieniu. O szóstej rano gdy piję poranną kawę i przygotowuję się do wyjazdu poranne wiadomości a radiu alarmują, że nie powinno się wychodzić na zewnątrz, pić dużo płynów i najlepiej oddać się nicnierobieniu. Afrykański żar ma oblepić całą Polskę ze szczególnym uwzględnieniem Dolnego Śląska. Tak się złożyło, że lubię gdy jest ciepło, lubię ten region naszego kraju i lubię robić rzeczy na przekór tym, którzy chcą decydować za nas. Dopiłem kawę, zapakowałem rower na samochód, mapę do mapnika i w drogę. Dzień wolny od obowiązków rodzinnych trzeba celebrować. Pogórze i Góry Kaczawskie są dzisiaj mym celem, będzie gorąco.


Złotoryja mówi dzień dobry

Rejon po którym zamierzałem dzisiaj jeździć wybrałem już dość dawno. Większość z tych terenów była mi kompletnie obca, a na zdjęciach i w relacjach, które przeczytałem dużo wcześniej, prezentowała się doprawdy zachęcająco. Rowerową eskapadę rozpocząłem w Złotoryi, w której zostawiłem samochód i ruszyłem na podbój tego co nieznane. O tym co mnie czeka przekonałem się praktycznie od razu, gdy tylko przyszło mi wjechać pod miejscowy ratusz. Płasko nie będzie, nawet rynek okazał się nachylony, co tylko dodawało mu uroku. Odnowione kamienice ładnie prezentowały się w porannym świetle będąc wdzięcznym tematem do fotografii. W tym momencie było już dwadzieścia siedem kresek na plusie, o godzinie ósmej dwadzieścia. 

Rynek w Złotoryi.

Skansen


O ile od pewnego czasu wiedziałem, że chcę odwiedzić ten region to szczegółowego planu wycieczki nie stworzyłem żadnego. Zaopatrzyłem się jedynie w mapę Góry i Pogórze Kaczawskie mojego ulubionego wydawnictwa Plan i na jej podstawie trasę tworzyłem na bieżąco. Skansen Górniczo-Hutniczy w Leszczynie wydawał się dobrym celem na rozprostowanie nóg i przypomnienie sobie jak jeździ się po pagórkach. Na miejsce dojechałem korzystając z czerwonego szlaku rowerowego z lekkimi modyfikacjami. Jedną z nich był zjazd do Wilokowa, w którym chciałem zwiedzić skansen ciągników, który jak się na miejscu okazało, nie istniał. W samej zaś wiosce zostałem zaskoczony po chwili drugi raz, tym razem brukowanym, kilkusetmetrowym podjazdem, sztywno wyprowadzającym mnie kilkadziesiąt metrów wyżej niż przed chwilą. Moje płuca zaprotestowały po raz pierwszy.

Wyjeżdżając z Wilkowa po chwili byłem już na miejscu, przy skansenie w Leszczynie. Szybki zjazd momentalnie pozbawił mnie wysokości i zaczął nabierać przypuszczeń graniczących z pewnością, że dzisiaj będzie nie tylko tropikalnie gorąco ale i interwałowo. Pod dwa bliźniacze piece przyjechałem o dwie godziny za wcześnie, jako że godziny otwarcia zaczynają się od jedenastej, więc zrobiłem tylko pamiątkowe zdjęcie, przeczytałem tablice informacyjne i ruszyłem dalej. 


Bliźniacze piece wapienne w skansenie górniczo-hutniczym w Leszczynie. 

Rosocha

Korzystając z dobrze oznaczonego czerwonego szlaku udałem się na Rosochę. Nieco ponad trzy kilometry dalej i dwieście metrów wyżej znajdowały się ruiny dawnej, niemieckiej stacji radiolokacyjnej Rudiger 2 z okresu II-ej Wojny Światowej, praktycznie na samym szczycie wspomnianego przed chwilą wzniesienia. Prowadziła do niej częściowo szutrowa droga, przed szczytem wyłożona asfaltem. Podjazd w miarę równy, w środkowej części trzymający nachylenie bliskie dziewięciu procent na długości jednego kilometra. Widokowo obłędny, w dzisiejszej pogodzie wyciskający siódme poty. Gdy znalazłem się na samej górze stan budynku mnie rozczarował. Ruiny sa mocno zdewastowane i widać, że ten teren stanowi przyczółek dla niejednej patologii. Do woli mogłem zaś rozkoszować się widokami, które były wspaniałą nagrodą za trud wspinaczki. 


Podjazd na Rosochę od strony Leszczyny.


Widok na północ spod radiostacji Rudiger 2 stojącej tuż obok wzniesienia Rosocha (465m n.p.m.)
 
Uczta dla oczu

Zjeżdżając ze wzniesienia w kierunku Pomocna miałem cały czas przed sobą to co po co tu przyjechałem. Urzekający krajobraz pełen przepięknych gór. Towarzyszyły mi różnorakie pasma. Rudawy Janowickie, Karkonosze, Góry Wałbrzyskie, Kaczawskie, Izerskie. Prawdziwa uczta dla oczu, cieszyłem się sam do siebie. Znakomita widoczność, przepiękna pogoda i rower, chwilo trwaj.


Stanisławów.


Piękno samo w sobie. Widok z okolic Stanisławowa w kierunku Karkonoszy.

Zjazd

Za Pomocnem zastanawiałem się czy jechać polną drogą i wejść na Czartowską Skałę czy wybrać asfalt. Pustka w bidonie pomogła mi podjąć decyzję i udałem się szybszym wariantem w stronę Myślinowa aby kupić coś do picia. Zjeżdżając z drogi wojewódzkiej trafiłem na idealną nawierzchnię i świetny zjazd co zaowocowało tym, że zakupy zrobiłem dopiero w Myśliborzu, bowiem nie jest łatwo wyhamować z prędkości ponad 60km/h, gdy sklep wyskakuje znienacka. Trafiły mi się cztery kilometry w dół, wykorzystałem je jak tylko mogłem. Przednia zabawa została zakończona pod odnowionym neogotyckim pałacem w Myśliborzu. 



W to mi graj

Prawie trzydzieści kilometrów jazdy po asfalcie i ciągle rosnąca temperatura spowodowało, że zacząłem tęsknym okiem spoglądać na otaczające mnie lasy. Na mapie ukazały się Małe Organy Myśliborskie i nie zastanawiając się długo tam też pojechałem. Niby na wyciągnięcie ręki i blisko ale gdy tylko wjechałem na pieszy, leśny szlak a właściwie singiel, szybko przekonałem się, że łatwo nie będzie. Ze wsi wyjechałem po polnej drodze, jadąc na czuja. W dwóch miejscach musiałem prowadzić rower, korzenie i nachylenie terenu mnie pokonały. Gdy dotarłem na miejsce nie musiałem przekonywać samego siebie, że było warto się męczyć. Bazaltowe organy spodobały mi się od pierwszego wejrzenia, mają ponoć 30 mln lat. Mało popularne ale może i przez to mające swój urok. Trzeba trochę samozaparcia aby tu dotrzeć ale warto, przynajmniej dla mnie. Dodatkowo spod Rataja była przepiękny widok na równiny rozpościerające się od Jawora aż po Wrocław.


Z Myślibórza na Rataja wyprowadza mnie polna droga a właściwie jej brak.


Małe organy myśliborskie. Gdzie jest rower?


Widok spod Rataja na Jawor i równiny rozpościerające się aż po Wrocław.

Piękna i bestia

Miałem chęć jechać przez Bazaltową Górę ale nie mogłem znaleźć żadnej ścieżki, która poprowadziłaby mnie przez strumień i pole w jego kierunku więc żółtym szlakiem rowerowym pojechałem do Jakuszowej. Kamienisty, dziurawy, po prostu beznadziejny trakt przejechałem tempem pieszego. Cały czas pod górę, cały czas patrząc się na przednie koło aby nie wpaść w dziurę wielkości roweru.
Dotykając asfaltu we wsi poczułem ulgę. Zafundowałem sobie długi postój mocząc przy okazji nogi w potoku i relaksując się w cieniu pomnikowego dębu. 

Kilka kilometrów dalej, zatrzymałem się ponownie, tym razem pod restaurowanym pałacem w Kłonicach. Wyremontowana z pietyzmem elewacja ładnie komponowała się otoczeniem, ale leżące tuż obok zabudowania folwarczne wręcz prosiły o jakąkolwiek pomoc, niszczejąc w oczach. Może i na nie przyjdzie kiedyś pora.


Pałac w Kłonicach.

Radogost

Wprost spod pałacu chciałem pojechać na wieżę widokową znajdującą się na wzniesieniu Radogost. O ile do ostatnich zabudowań we wsi był asfalt to później dróg było kilka, wszystkie zarośnięte mniej lub bardziej. Wybrałem tę prowadzącą wprost pod górę i zapłaciłem za to wprowadzaniem roweru. Kilkunastoprocentowe nachylenie, mnóstwo meszek i sto metrów wyżej pojawiła się wieża widokowa. Przyjąłem ją jak zbawienie. Usiadłem pod nią i długo doprowadzałem tętno do stanu poniżej poziomu przedzawałowego. Widoki z góry po części zrekompensowały mi litry potu wylanego aby się tu dostać.


Widok z wieży widokowej na Radogoście.

Problem

Problem pojawił się po kilku minutach gdy oglądając panoramę zrozumiałem, że skończyło mi się picie. Słońce było już w zenicie a temperatura w cieniu była na poziomie 35 stopni. Nie chcąc wracać do Kłonic musiałem jechać czerwonym szlakiem pieszym do Grobli. Ciężki to był odcinek. Miejscami bardzo stromy zjazd, luźne kamienie, dużo dziur i błota w lesie. Dodatkowo wyłożyłem się po drodze w chaszcze pełne pokrzyw i mocno poczułem ich moc. 


Czerwony szlak pieszy pomiędzy Radogostem a Groblą.

Dobra dusza

W Grobli zatrzymałem się przed pierwszym domem i poprosiłem stojącą przed nim Panią o uzupełnienie bidonu i butelki wodą z kranu. Pani odpowiedziała mi uśmiechem, zabrała pojemniki i wróciła z napełnionymi. Dodatkowo przyniosła mi duży dzbanek zimnego kompotu i wielki kawałek przepysznego, drożdżowego ciasta. Powiedziała mi, żebym nie dziękował, to przecież nic takiego. Nie pytała o nic, tylko się uśmiechała. Wypiłem owocową lemoniadą, zjadłem domowy wypiek i grzecznie podziękowałem za tę oznakę gościnności. I jak tu się nie wzruszyć?


Pałac w Grobli. 

Żar tropików

W Jastrowcu zatrzymałem się aby kupić coś do przegryzienia i zasięgnąć języka gdzie można w okolicy zjeść obiad. Gdy usiadłem na zacienionej ławce pod sklepem poczułem jak gorąco się zrobiło. Powietrze było wręcz lepkie i nie do oddychania. Termometr wskazywał w tym momencie 37.8 stopnia w cieniu! Ogarnęło mnie zmęczenie i spędziłem tu ponad pół godziny racząc się zimną oranżadą, lodem i bananami. Porozmawiałem też z Panią ekspedientką jako, że klientów o tej porze dnia było zaledwie dwóch i czasu na rozmowę było sporo. Okazało się, że od obiadu dzieli mnie nieco ponad pięć kilometrów rozgrzanego jak piec asfaltu. Smolista nawierzchnia miejscami zaczęła nawijać się na opony, świadcząc o tym co tu się działo. Cóż robić, musiałem po prostu się zmusić i pojechać do Dobkowa, do najbliższej restauracji. Wylądowałem w dobrym miejscu, dobrze karmili. Zaś sam Dobków okazał się muzeum bez murów, generalnie świetnym miejscem, z pomysłem na siebie i okolicę. Oby tego było więcej.

 Zimna helena nie jest zła.


Obiad, klasyka z młodości. Zsiadłe mleko smakowało jak zsiadłe mleko. W tych czasach nie jest to takie oczywiste.


Ekomuzeum rzemiosła w Dobkowie.

No to hop

Po obiedzie przyszedł czas na kawę i w towarzystwie podwójnego espresso analizowałem mapę. Wybór padł na przełęcz Widok. W Wojeciechowie pierwsza w prawo i hop, do góry. Dziesięć kilometrów podjazdu przede mną, słońce z całą mocą próbuje odwieźć mnie od tego pomysłu ale stoi na straconej pozycji. Pamiątkowe zdjęcie w Wojcieszowie i jadę na Kapellę. Po drodze zatrzymuję się jeszcze w Podgórkach przy wieży widokowej ale zamknięte drzwi nie pozwalają na zwiedzanie. Niekończący się podjazd w końcu wyprowadza mnie na przełęcz i wspinaczka dobiega końca. Ciężko, oj ciężko...


Wojcieszów widziany z serpentyn wiodących ku przełęczy Kapella.


Podgórki, wieża widokowa i kościół z XVIIIw. 

Kapella

Na przełęczy Kapella spotkałem szosowca z Legnicy, który przyjechał tutaj na chwilę, popatrzeć sobie na góry. Usiedliśmy więc we dwójkę w cieniu i rozmawiając o rowerowych, mało istotnych rzeczach napawaliśmy się pięknym widokiem. Kolega poczęstował mnie snickersem z termosu, świetny patent na to aby nie wozić batonów w płynie, w który niechybnie zamieniły by się po pięciu sekundach w taki dzień jak dzisiaj. Krajobraz rozpościerający się z tego miejsca jest z gatunku tych, na które można się patrzeć godzinami. My tyle czasu nie mieliśmy i po piętnastu minutach rozjechaliśmy się każdy w swoją stronę. 


Widok z przełęczy Kapella na Karkonosze, ze Śnieżką w centrum uwagi.

Ściana

Mój wybór drogi powrotnej do Złotoryi mógł być tylko jeden. W zeszłym roku byłem w tych okolicach i poznałem niesamowity podjazd z Lubiechowej na przełęcz, biegnący po zboczach Okola. Tędy też zjechałem dzisiaj do Świerzawy. Zjazd przed Lubiechową jest tak karkołomny, że puszczenie tu hamulców na chwilę powoduje przyspieszenie jak w F16. Nie wiem ile dokładnie jest tu procent nachylenia ale to prawdziwa ściana. Istne szaleństwo.

Powrót

W Świerzawie chciałem obejrzeć unikalne polichromie jakie znajdują się w kościele św. Jana i św. Katarzyny ale niestety było zamknięte. Świątynia z początków XIIIw. zrobiła na mnie spore wrażenie z zewnątrz, kamienna architektura sprzed tylu lat doprawdy onieśmiela rozmachem. Nieco dalej odwiedziłem jedną z większych atrakcji okolicy, jaką są  Organy Wielisławskie. Niestety ale nastąpiło rozczarowanie, zdecydowanie bardziej odpowiadały mi te, które widziałem w okolicy Myśliborza. 


Kościół św. Jana i św. Katarzyny w Świerzawie.

Złotoryja

Od Świerzawy do Złotoryi jechałem drogą wojewódzką. Umiarkowany ruch, dobra nawierzchnia i spora część trasy biegnąca w zacienionych miejscach sprawiła, że droga minęła szybko i przyjemnie. Przed Złotoryją skręciłem jeszcze do Jerzmanic-Zdrój aby oglądnąć Krucze Skały. Te skały zbudowane z piaskowca robią spore wrażenie gdy się pod nimi stoi i są też popularnym miejscem dla miłośników wspinaczki skałkowej. Do miasta wjechałem polną drogą, zaliczając ostatnią tego dnia ściankę, pod którą musiałem prowadzić rower, nachylenie mnie pokonało.

Pogórze i Góry Kaczawskie okazały się przepięknym regionem, w który kiedyś na pewno wrócę. Najgorętszy dzień roku dał mi się we znaki, wypiłem ponad osiem litrów płynów. Trasę w wielu momentach mogłem poprowadzić inaczej ale jak na jazdę bez planu wyszło nadzwyczaj dobrze. Jestem zadowolony.


Krucze skały pod Złotoryją.


Złotoryja, pomnik Władysław Reymonta.

Zaliczone gminy: Złotoryja - teren miejski [408], Złotoryja - obszar wiejski [409], Męcinka [410], Paszowice [411], Bolków [412], Wojcieszów [413]


Dane wyjazdu:
96.70 km 0.00 km teren
03:31 h 27.50 km/h:
Maks. pr.:47.80 km/h
Temperatura:16.0
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy:370 m
Kalorie: kcal

Przez Wisłę.

Wtorek, 2 maja 2017 • dodano: 03.05.2017 | Komentarze 4

Przejdziem Wisłę? A może przejedziem? Myśmy przepłynęli.

--
Wkrótce więcej słów.


Rynek w Lipnie.


Okolice Starych Rybitw.


Dolina Wisły, przed Nieszawą.


Oczekiwanie na prom do Nieszawy. Ponad kilometr Wisły dzieli nas od drugiego brzegu.


A z promu prosto na skarpę w Nieszawie. Jurek się wspina.


Wszystkim Gorąco Polecam tę restaurację w Inowrocławiu. Pyszne jedzenie, spore porcje i rozsądne ceny. A co najważniejsze - można bezproblemowo wejść do środka z rowerem!! Byłem tu już trzykrotnie i pewnie jeszcze tu wrócę :)

Zaliczone gminy: Bobrowniki (376), Czernikowo (377), Nieszawa (378), Waganiec (379), Bądkowo (380), Zakrzewo (381), Dąbrowa Biskupia (382)


Dane wyjazdu:
75.00 km 0.00 km teren
03:17 h 22.84 km/h:
Maks. pr.:48.70 km/h
Temperatura:7.0
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy:339 m
Kalorie: kcal

Niedzielny rowerzysta.

Niedziela, 19 lutego 2017 • dodano: 19.02.2017 | Komentarze 14

W południe niedzielny rowerzysta wybrał się na niedzielną przejażdżkę. Bez żadnych atrakcji, bez pięknych widoków, bez planu, bez pięknej pogody, bez formy. Jedna rzecz odróżniała go od innych niedzielnych rowerzystów. Miał niesamowicie brudny rower. Więc aby się dostosować do ogółu, na koniec przejażdżki pojechał na myjnię go umyć. 

Jeśli chodzi o trasę niedzielnej przejażdżki niedzielnego rowerzysty to wybrał On wariant szosowy. W niedzielne południe wybrał Sobotę, Zielątkowo, Maniewo, Oborniki, Murowaną Goślinę i Biedrusko. Z wiatrem i pod. Całość bez najmniejszej oznaki tego, że kiedyś taki dystans nie robił na nim żadnego wrażenia. Teraz ratował się kubusiem wypitym z chłopakami z Harnasiami, w Biedruskowym sklepiku. Do domu zajechał ledwo, ledwo.

Wiało, słońce wstydliwie wyglądało na chwilę zza chmur, nie padało. Przyjemnie.


Po Sobocie.


Pola, lasy.


I szczęśliwe zwierzęta.
Kategoria 75-100


Dane wyjazdu:
75.20 km 0.00 km teren
04:26 h 16.96 km/h:
Maks. pr.:42.70 km/h
Temperatura:0.0
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy:493 m
Kalorie: kcal

Lodowa Puszcza Zielonka.

Niedziela, 29 stycznia 2017 • dodano: 29.01.2017 | Komentarze 9

Mógłbym dzisiaj pisać i pisać, wycieczka nieplanowana, niedaleko domu ale z mnóstwem wrażeń. W większości lodowych.

Bycie Tatą to piękne chwile spędzone ze swoim dzieckiem na zabawie, wygłupach i robieniu tego z czego wydawało mi się, że już dawno wyrosłem. Ale czasem ma się tego dość, przychodzą chwile zwątpienia i objawia się druga strona rodzicielstwa, ta mniej kolorowa, szara, bura i ponura jak smog nad Poznaniem. Wtedy czekasz, czekasz i czekasz. A gdy na horyzoncie pojawi się odrobina wolnego czasu i możesz ją przeznaczyć na swoje hobby, wtedy nic nie jest Ci w stanie przeszkodzić. Tak miałem dzisiaj.

Kilka godzin wolnej niedzieli, kilka godzin podczas których byłem tylko Ja i moja pasja. Rower.

Pojawiają się głosy, że to już koniec zimy, śniegu nie będzie, idzie delikatne ocieplenie. Trzeba korzystać więc póki jeszcze jest i wycisnąć z niej tyle ile się da. Dawno nie byłem w Puszczy Zielonce więc tam właśnie ustawiłem swój dzisiejszy azymut i około południa wyjechałem z domu. Zima w leśnych ostępach jest przepiękna, problem pojawia się tylko gdy temperatura oscyluje w okolicach zera przez kilka dni z rzędu i drogi zamieniają się wtedy w lodową pułapkę. Tak było rok temu, tak było też dzisiaj. Dziewiętnaście kilometrów jakie dzieli mnie od wspaniałego leśnego kompleksu Zielonki przejechałem szybko, w całości po suchych asfaltach. W teren wjechałem tuż za Trzaskowem. I świat się zmienił, nadeszła zima.

Dwadzieścia metrów dalej poczułem na sobie twardość lodowej skorupy, nawet nie wiem kiedy poleciałem na ziemię. Droga była tak oblodzona, że miałem problemy ze wstaniem. Mój wrodzony optymizm wygrywa zdecydowanie z rozsądkiem w takich sytuacjach, więc niezrażony ruszyłem dalej. Przejechałem po Puszczy nieco ponad dwadzieścia pięć kilometrów ale zajęło mi to prawie trzy godziny. Niektóre odcinki dróg były tak oblodzone, że nie sposób było jechać, ba nawet nie sposób było prowadzić roweru. Miejscami lód był wręcz przezroczysty, wręcz idealnie śliski. Ale słońce i przepiękny zimowy dzień powodowało, że nic nie mogło mi dzisiaj zepsuć dobrego humoru. Nawet druga wywrotka, po której pękł mi pedał i blokada amortyzatora, który i tak już od dawna jest sztywny. 

Hamowałem tylko nogami, jeździłem na jednej nodze, z rowerem w poprzek drogi, z tylnym kołem przed przednim i trzymając rower jedną ręką jadąc na dwóch nogach. Rowerowe łyżwiarstwo figurowe. Zabawa czy głupota? 

Do domu wróciłem przez poligon w blasku zachodzącego słońca. Pogoda była dzisiaj wspaniała, sceneria do zimowej jazdy przepiękna. Jestem bardzo ale to bardzo zmęczony, trasa w normalnych warunkach niezbyt wymagająca ale jazda po takiej nawierzchni jak dzisiaj spowodowała, że wszystkie mięśnie dostały porządny trening. Poziom endorfin osiągnął wysoki pułap i o to w tym wszystkim chodzi.

Dzięki Kochanie za te kilka godzin wolnego czasu :)



Zimowe impresje w Puszczy Zielonce.


Gra świateł.


Piękno samo w sobie.


Droga Zielonka - Dąbrówka Kościelna.


Lód niemal idealny.


Okolice Jeziora Miejskiego w Okońcu.


Nad poligonem niebo zapłonęło.


Brzozy też płonęły.


Kategoria 75-100, Wielkopolska


Dane wyjazdu:
81.60 km 0.00 km teren
h km/h:
Maks. pr.:32.80 km/h
Temperatura:20.0
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy:350 m
Kalorie: kcal

Dolina Baryczy - dzień 2.

Sobota, 7 maja 2016 • dodano: 22.05.2016 | Komentarze 6

Pełni wrażeń po wczorajszej, krótkiej, ale bogatej w atrakcje wycieczce, budzimy się rano pełni zapału na to co przyniesie nowy dzień w Dolinie Baryczy. Trochę trwa zanim ogarniamy się do wyjazdu ale nie ma co się śpieszyć. Kawy nie pije się w biegu, kawą trzeba się delektować. Tak też czynimy i w czasie gdy raczymy się kofeinowym nałogiem w mojej głowie zarysowuje się plan dzisiejszej trasy. Wybór pada na Moją Wolę i znajdujący się w niej pałac. Niesamowita budowla, która od dawna siedziała w moich myślach, w szufladzie zatytułowanej miejsca konieczne do odwiedzenia. Problemem wydawał się tylko dystans jaki dzielił ją od Wszewilków, blisko osiedemdziesiąt kilometrów w dwie strony, z przyczepką, to dużo. Wrodzony optymizm nie pozwolił za długo rozczulać się nad tym faktem i plan wszedł w fazę realizacji. Jedziemy.


Szybkie zakupy w pierwszym napotkanym sklepie, wizyta w cukierni i raz dwa wydostajemy się z Milicza. Do Duchowa jest delikatnie pod górkę i na początku swoją nikłą prędkość kładę na karb ukształtowania terenu i nie najlepszej nawierzchni ale gdy tylko wyjeżdżamy na otwarty teren szybko pojmuję o co chodzi. Wieje silny, wschodni wiatr a my jedziemy właśnie w tym kierunku. Cóż, przynajmniej z powrotem powinno być lżej. O ja naiwny, tyle razy już się na to nabierałem... W Duchowie zatrzymujemy się pod wiatrakiem, miejscową atrakcją. W Wielkopolsce takich mamy na pęczki, tutaj to wydarzenie. 

Wiatrak w Duchowie.

W Czatkowicach Michaś zaczyna głośno dopominać się o trochę wolności, więc robimy przerwę pośrodku wioski. Jest rzeczka, w okolicznych domach są kury, kaczki, szczekają wokół psy. Na ziemi mnóstwo kamyczków, patyków i nie wiadomo co jeszcze. Wszytko takie ciekawe, wszystko nowe. Michałek wniebowzięty a my zaczynamy odkrywać w sobie nieznane pokłady cierpliwości w tłumaczeniu Mu, że tego się nie je, tego też, no i jeszcze tego i tego. Jest wesoło.
Pit stop.


Henrykowice.


Drugi pit stop.


Domowy wiatrak w Wielgich Milickich.

Wjeżdżając do Możdżanowa wjeżdżamy do Wielkopolski i droga zmienia się jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki, pojawia się asfalt równy jak stół i przyczepka sunie jak po szynach. Inna administracja, inny świat. Nigdy nie przestanie nas to zadziwiać. W samej wiosce oglądamy pierwszy napotkany dzisiaj dom ze wstawkami z rudy darniowej. Ładny, estetyczny i nietypowy. Do Mojej Woli postanawiamy jechać przez las korzystając z czarnego szlaku. Jak dobra była to decyzja przekonujemy się tuż po zjechaniu z asfaltu. Naszym oczom ukazuje się ładny, zadbany Dwór Myśliwski z ponad stuletnią historią. Robimy pamiątkowe zdjęcia i zanurzamy się w leśne ostępy.


Ściana ze wstawkami z rudy darniowej, Możdżanów.


Kolejny karp :)


Dwór Myśliwski w Możdżanowie.


Dwór Myśliwski w Możdżanowie.

Zaledwie kilkaset metrów dalej kolejna atrakcja. Trafiamy do leśniczówki, przy której znajduje się zagroda z dzikami. Są one oswojone i tylko czekają na to aby dać im coś do jedzenia. Stosujemy się jednak do informacji aby tego nie robić i tylko wzajemnie się obserwujemy. Jest potężny odyniec, jest locha z małymi dziczkami. Nasz synek zachwycony naśladuje ich odgłosy i tak o to, z chrumkania dzików przeistacza się to w jeden pisk. Świetne miejsce.


Dzik jest dziki, dzik jest zły, dzik ma bardzo wielkie kły :)

Czarny szlak do Mojej Woli okazał się strzałem jak szóstka w totolotka. Piękna, wręcz niesamowita droga przecinająca las wręcz wbiła nas w siedzenie. Dopełnieniem całości było spotkanie oko w oko z orłem bielikiem, który siedział sobie spokojnie na gałęzi, jakieś dwadzieścia metrów od nas. Po tym jak wzbił się w powietrze aż zaniemówiliśmy, jego potężne skrzydła i majestat nas powalił. Niesamowita sprawa spotkać takie zwierzę na wolności, z wrażenia nie zrobiłem ani jednego zdjęcia tylko oglądałem go jak zamurowany.


Pomiędzy Możdżanowem a Moją Wolą.

Cel na dzisiaj czyli Pałac Myśliwski w Mojej Woli od pierwszego wrażenia nas zachwycił. Zdjęcia nie oddają jego niezwykłości, jego trzeba zobaczyć na żywo. Ponoć jest to jeden z dwóch takich pałaców w Europie a o jego niezwykłości i oryginalności świadczy fakt, że jego elewacja jest wykonana z drewna korkowego, który przyjechał aż z Portugalii. Stoi już ponad sto sześćdziesiąt lat i obecnie niszczeje, nie mogąc doczekać się remontu. Prawdziwa, kompletnie zapomniana i mało znana perełka. Niezmiernie się cieszę, że mogłem ją w końcu odwiedzić, do tego z rodzinką.


Leśniczówka w Mojej Woli.


Pałac Myśliwski w Mojej Woli.


Pałac w Mojej Woli.


Pałac w Mojej Woli.

Po Pałacu przyszedł czas na relaks i piknik. Na mapie wypatrzyłem jeziorko tuż za Moją Wolą i tam się udaliśmy aby odpocząć. Zalew Sośnie, bo tak był ten zbiornik zatytułowany, okazał się mieć dziką plażę z której skwapliwie skorzystaliśmy. Rozłożyliśmy koc, jedzenie i przez godzinę oddawaliśmy się urokom piknikowania. Michałek z radością przyjął fakt, że może do woli śmigać po piasku i zajął się obsypywaniem wszystkiego co wokół. Oczywiście rodziców w pierwszej kolejności :)


Plażing.

Najedzeni, zadowoleni wyznaczyliśmy drogę powrotną do domu. Od teraz miało być z wiatrem, wyszło jak zawsze czyli czasem wiało czasem nie, rowerowe życie. W Kuźnicy Cieszyckiej szumnie zapowiadano jakiś skansen pszczeli więc zjechaliśmy z trasy na chwilę i z podkulonym ogonem szybko na nią wróciliśmy. Kilka uli, pustka dookoła, ogólna lipa. Jadąc asfaltem kilometry leciały nudno i powoli dlatego za Kotlarką uśmiechem skręciliśmy w dwukolorowy szlak do Krośnic. Kilka kilometrów leśnej drogi, stawy wokół i ptasie śpiewy ponownie wzięły nas w swe objęcia i prowadziły do miasta. Czysta, rowerowa przyjemność.


Mini skansen w Kuźnicy Czeszyckiej.

Pomiędzy Kotlarką a Krośnicami.


Nie sposób się zgubić :)


Przy Czarnym Lesie.

W Krośnicach trafiamy do Parku Miejskiego, po drodze mijając spory park wodny i zadbany pałac. Te małe miasteczko może poszczycić się swoją własną kolejką wąskotorową, Jest to jedna z nielicznych, czynnych parkowych kolejek, ponad trzy kilometrowa trasa ma pięć stacyjek i przejażdżka nią stanowi świetną zabawę. My, niestety, nie skorzystaliśmy bo Michaś wolał poleżeć sobie na trawie i skorzystać z maminej obiadokolacji. Mleczko w takim otoczeniu musiało mu bardzo smakować, bowiem niedługo zasnął snem sprawiedliwym.


Dobra strategia i plan to podstawa. Od małego z mapą :)


Krośnicka Kolej Wąskotorowa.


Krośnicka Kolej Wąskotorowa.


Krośnicka Kolej Wąskotorowa.

Zrobiło się już późne popołudnie więc i my postanowiliśmy wrzucić coś na ząb, tym razem na ciepło i nasz wybór padł na stary młyn w Niesułowicach, do którego dojazd był małym koszmarkiem. Dwa kilometry z Wąbnic to piaszczysto - kamienista droga przez mękę. Wcześniej wjechaliśmy na najwyższe wzniesienie w okolicy czyli na Wiatraczne Wzgórze. Nieco poniżej niego, w końcu, uwieczniłem na foto jedno z wielu mijanych rzepakowych pól. Kolory natury są śliczne.


Dolina Baryczy widziana spod Wiatracznego Wzgórza.

Stary Młyn w Niesułowicach nie przypadł nam do gustu i zdecydowaliśmy się nadrobić kilka kilometrów, jadąc do odwiedzonej wczoraj restauracji w Grabownicy. Znów było pysznie, przyjemnie i do syta. Zrobiło się późno, słońce chowało się już za horyzontem więc czas było wracać do Wszewilków. Wybraliśmy drogę przez Milicz, w którym chcieliśmy przejechać się drogą wokół zalewu i zobaczyć piękny, szachulcowy kościół. Do domu wracamy solidnie zmęczeni i bardzo ale to bardzo zadowoleni. Wiatr dał się nam mocno we znaki, nawierzchnia dróg też ale odwiedzone dzisiaj miejsca były tego warte. Michał dzielnie zniósł ponad 80km jazdy i tylko przez chwilę, przed południem, był mały bunt przeciwko przyczepce. Kolejny rowerowy, rodzinny, dzień za nami. Oby było ich jak najwięcej.


Kościół Boboli w Miliczu.


Dzień ma się ku końcowi. Zalew w Miliczu.

Zaliczone gminy: Sośnie (326), Krośnice (327)


Dane wyjazdu:
92.70 km 0.00 km teren
04:31 h 20.52 km/h:
Maks. pr.:48.00 km/h
Temperatura:15.0
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy:500 m
Kalorie: kcal

Jaracz.

Sobota, 16 kwietnia 2016 • dodano: 16.04.2016 | Komentarze 9

Miało padać. Miało więc padało. Zaczęło wtedy gdy droga do domu migotała już za horyzontem. Deszcz zamienił się w regularną nawałnicę w momencie gdy byłem bezbronny. Wokół szczere pole i dramat. Pięć minut podczas, których matka natura całą swą mocą przypomniała jaki mamy właśnie miesiąc. Trzysta sekund, które ciągnęły się w nieskończoność. Ściana wody lecąca poziomo prosto we mnie.

Milion myśli, tysiąc planów, jeden rower a gdy przychodzi wolny dzień to ciężko podnieś powieki i ruszyć. Tak też było dzisiaj. Zaspałem na pociąg, tak sobie tłumaczę to, że o dziesiątej rano me ciało było jeszcze w domowych pieleszach. Wszystko było gotowe piątkowym wieczorem, najsłabszym elementem misternego planu okazałem się Ja. Starość nie radość...

Na północ się dzisiaj wybrałem. Asfaltami, szutrami, leśnymi drogami i po piachach. Była piękna przyroda wokół, stara architektura i kwietniowa pogoda. Wszystko było.

W Jaraczu odwiedziłem muzeum młynarstwa. Trochę wcześniej posiedziałem nad Wełną, siedziałem i przypominałem sobie jak płynąc po niej kajakiem zatrzymałem się na zwalonym drzewie i zacząłem nabierać wody. Wspomnienia to najważniejsze co nam pozostaje.

W Wełnie sfotografowałem kościół z zewnątrz, wewnątrz dostać się nie sposób. Zaryglowane, zamknięte, zatrzaśnięte. 

W Parkowie oczom mym ukazał się kolejny kościół. Mimo, że nie z drewna to jednak wyjątkowy. Powstał na planie dwóch współśrodkowych kół. Podobno najbliższa świątynia o podobnym rzucie znajduje się dopiero w Rzymie. Czy to prawda, czy też pijar tego nie wie nikt. Ja też.

Słomowo przywitało mnie chłodno. Nie wiedzieć dlaczego temperatura spadła aż o dwa stopnie. Aby się rozgrzać oparłem swojego rumaka o przydrożne drzewo i z aparatem w ręce jąłem się przedzierać przez krzaki aby uwiecznić w kadrze zaniedbany pałacyk. Brzydki był z daleka, z bliska w sumie też. Na trzeźwo nie do przyjęcia.

Z Boguniewa do Studzieńca był taniec. To przednie, to tylne tańczyło. Ja tylko próbowałem niezdarnie złapać rytm ale kiepski ze mnie tancerz. Parkiet posypany piachem to ciężkie wyzwanie. Nie moje rytmy, nie moja muzyka ale czasem trzeba tak się bujać jak ci zagrają. Tak było i teraz.

Łoskoń Stary. Jakiś kilometr Kaszub. Na tym odcinku przeniosłem się na ubiegłoroczną Szwajcarię Kaszubską. No pięknie po prostu. Pagórkowato, zadbanie, klimatycznie. No pięknie po prostu. Wrócę tam.

A za Długa Gośliną zaczęło się to co zacząć musiało. Wcześniej już o tym w tym tekście wspomniano. Ale napisać warto raz jeszcze, przez te pięć minut do teraz mam dreszcze...



Słonecznie.


Piaszczyście.


Wełna.


Wełna.


Muzeum Młynarstwa w Jaraczu.


Kościół Podwyższenia Krzyża w Wełnie.


Parafia NMP Królowej Świata w Parkowie.


Pałac w Słomowie.


Piaszczyście, tanecznie.


Kościół św. Jakuba Apostoła w Budziszewku.


Kościół św. Marii Magdaleny w Długiej Goślinie. A w tle armagedon.
Kategoria 75-100, Wielkopolska