Info

avatar rmk z miasteczka Poznań. Mam przejechane 37834.21 kilometrów. Jeżdżę, bo lubię :)
Więcej o mnie. button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl

Wykres roczny

Wykres roczny blog rowerowy rmk.bikestats.pl
Wpisy archiwalne w kategorii

Podkarpackie

Dystans całkowity:211.50 km (w terenie 0.00 km; 0.00%)
Czas w ruchu:15:13
Średnia prędkość:13.90 km/h
Maksymalna prędkość:51.20 km/h
Suma podjazdów:1525 m
Liczba aktywności:5
Średnio na aktywność:42.30 km i 3h 02m
Więcej statystyk
Dane wyjazdu:
57.00 km 0.00 km teren
04:16 h 13.36 km/h:
Maks. pr.:47.40 km/h
Temperatura:25.0
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy:350 m
Kalorie: kcal

Magiczne Roztocze - dzień XV.

Niedziela, 9 lipca 2017 • dodano: 08.09.2017 | Komentarze 8


Przyszedł czas na ostatni, rowerowy dzień naszych wakacji na Roztoczu. Mieliśmy kilka pomysłów jak go spędzić i gdzie pojechać a to, że nie mogło zabraknąć na koniec trzech rzeczy, spowodowało samoistne stworzenie się planu. 

Sielanka 

Od rana na roztoczańskim niebie panowała piękna atmosfera. Błękit mieszał się z bielą a te dwa najpiękniejsze kolory oświetlały promienie słońca. Pełna sielanka. Dzisiejszą wycieczkę rozpoczęliśmy w Chotylubiu, gdzie zaparkowaliśmy auto pod cerkwią i po przesiadce na rowery obraliśmy kurs na Stare Brusno. 


Cerkiew w Chotylubiu.

Jestem zwycięzcą

Od Chotylubia do Nowego Brusna jechaliśmy każdy na swoim rowerze, całe sześć kilometrów i sto metrów. Piszę to tak dokładnie i wyraźnie bowiem godnym zauważenia jest fakt, że cały ten odcinek nasz Synek przejechał sam. Na rowerku najmniejszym z możliwych, w wieku dwóch lat. Jechałby dalej ale wzmagający się ruch zmusił nas do tego aby włożyć go do przyczepki w akompaniamencie płaczu, krzyków i tym podobnych ozdobników. Zdecydowanie miał ochotę na więcej a źli rodzice przerwali mu zabawę. Dla nas został zwycięzcą.


Mały, wielki rowerzysta.


Mama i synek to już peleton.

Człowiek, człowiekowi...

Gdy Michaś dumnie i radośnie jechał na swoim rowerku a Kochana Mamusia dzielnie mu sekundowała ja przystanąłem na chwile przed Nowym Brusnem aby w spokoju zamyślić się przy pomniku stojącym przy drodze. Duży, kamienny głaz i posadowiony na nim krzyż upamiętnia ponad sześćdziesiąt mieszkańców wsi Rudka, zamordowanych w 1944r. przez Ukraińską Powstańczą Armię (UPA). Co kieruje ludźmi, którzy przychodzą do wsi i palą ją całą i mordują wszystkie zamieszkujące je osoby? Czy to wciąż ludzie? Straszne.


Pomnik upamiętniający zamordowanych przez UPA mieszkańców wsi Rudka. Okolice Nowego Brusna.

Cel pierwszy

Pierwszy cel wycieczki został osiągnięty za Starym Brusnem. To co lubi tata najbardziej w rowerowych wycieczkach mogło zostać zaspokojone podczas wjazdu na Górę Brusno. Od tej strony mniej stromy niż od Nowin Horynieckich ale wciąż stający dęba i wyciskający pot podjazd na szczyt wzniesienia wyzwolił masę endorfin i głowa rodzina mogła być usatysfakcjonowana. Wysiłek został nagrodzony długim i szybkim zjazdem, praktycznie do samego parku zdrojowego w Horyńcu.


Zjazd z Góry Brusno w kierunku Horyńca-Zdroju.

Cel drugi

Cafe Sanacja, którą odwiedziliśmy podczas poprzedniej wizyty w Horyńcu-Zdroju przyciągała do siebie jak magnes i z Góry Brusno nasza droga wiodła prosto tam. Michaś zasnął więc mieliśmy niepowtarzalną możliwość delektowania się w spokoju wyśmienitą kawą i jeszcze lepszymi deserami. Uśmiech mojej Kochanej Żony na widok pięknie podanego tiramisu był bezcenny. Jeśli mamy wrócić kiedyś w te okolice, to ta kawiarnia będzie tego powodem. Rewelacyjne miejsce.

W drodze, po drodze

Dwa kilometry pomiędzy Horyńcem a Wólką Horyniecką mogą stanowić wzór dla producentów sera jak powinny wyglądać dziury idealne. Za wzór w tym wypadku służą takie, których nie idzie ominąć żadnym znanym sposobem bo jest ich tak dużo albo są tak duże, że staje się to nierealne. Sześć kilometrów, które wiodą dalej, w stronę Baszni Górnej, stanowi idealne zaś zaprzeczenie tego co było przed chwilą. Tu nawierzchnia mogłaby posłużyć za reklamę czegoś idealnie równiutkiego i przyjaznego rowerzystom. Świeży asfalt, zamknięta dla aut szosa pośrodku lasu. Kawałek dalej znów szwajcarski ser i bardzo ruchliwa droga wojewódzka. Kraina kontrastu. Przed nami pojawił się Lubaczów.


Zmiana krajobrazu przed Lubaczowem.

Nora

Przyjechaliśmy do Lubaczowa i z niego wyjechaliśmy. Chociaż aby nie zabrzmiało to tak dramatycznie, napiszę jeszcze, że na miejscowym rynku zjedliśmy lody i bezskutecznie szukaliśmy trzeciego celu dzisiejszej wycieczki. Te powiatowe miasto nie spodobało nam się na tyle, że w tym momencie skończę jego opis. Szkoda czasu i klawiatury.


Lubacz na rynku w Lubaczowie.

Cel trzeci

Był podjazd dla taty, była kawa i deser dla mamy, przyszedł czas na coś dla najmłodszego członka rodziny. Jak to bywa w wieku dwóch lat, plac zabaw dla Michasia jest tym czego potrzeba mu do życia najbardziej, więc rozpoczęliśmy poszukiwania tego przybytku. W Lubaczowie były dwa, oba tak obskurne i brudne, że odpadły w przedbiegach. Pojechaliśmy bez żalu dalej i zatrzymaliśmy się dopiero we wsi Załuża, która dzięki unijnym środkom miała do zaoferowania maluchom nowiutkie i czyściutkie miejsce do zabaw. Mały wyszalał się za wszystkie czasy, zrobiliśmy sobie piknik i wszyscy byli zadowoleni. 

Jeszcze więcej

Pomiędzy Załużem a Chotylubiem trafiliśmy na kolejną drogę, dostępną wyłącznie dla rowerzystów i pracowników ALP i skrzętnie z tej okazji skorzystaliśmy. Jeżdżąc z przyczepką takie leśne, asfaltowe drogi stają się prawdziwą przyjemnością i pomimo, że zdecydowanie wolę jeździć po szutrowych nawierzchniach to na rodzinnych wakacjach takie niespodzianki jak ta przyjmuję z otwartymi rękoma. Do sześciu kilometrów i stu metrów na początku dnia Michaś postanowił dorzucić jeszcze trochę dystansu i jego łączny dystans tego dnia to osiem kilometrów i czterysta metrów. Odpychając się nóżkami. Mistrz. I nikt go do tego nie zmuszał, wręcz przeciwnie.


Ostatnie, rowerowe zdjęcie z wakacji na Roztoczu :)

Koniec

Nasze tegoroczne wakacje na Roztoczu dobiegły końca. Do Poznania wróciliśmy następnego dnia, przemierzając Polskę w zaledwie jedenaście godzin jazdy samochodem ale to temat na zupełnie inne opowiadanie...

Chciałbym napisać coś w formie podsumowania ale zbyt wiele myśli chciałbym przekazać w tym miejscu. Ten region Polski doprawdy Nas zauroczył. Kiedyś mówiło się, że jest klimat i każdy wiedział o co chodzi. Teraz pewnie trzeba by było ubrać to wszystko w pr-ową gadkę i inne wymysły obecnych czasów. Tego nie potrafię.

Roztocze jest magiczne i nie boję się tego stwierdzenia. Znaleźliśmy tu wszystko czego szukaliśmy. 

Zaliczone gminy: Lubaczów - obszar wiejski (398), Lubaczów - teren miejski (399), Cieszanów (400)



Dane wyjazdu:
25.60 km 0.00 km teren
01:30 h 17.07 km/h:
Maks. pr.:35.30 km/h
Temperatura:25.0
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy:155 m
Kalorie: kcal

Magiczne Roztocze - dzień XIV.

Sobota, 8 lipca 2017 • dodano: 05.09.2017 | Komentarze 3


Smaki Roztocza

Wielokrotnie już podkreślałem, że ważną częścią naszych wyjazdów jest poszukiwanie regionalnych smaków i poznawanie miejscowej kuchni. Uwielbiamy próbować nowych rzeczy i jeśli tylko nadarza się taka okazja jedziemy tam gdzie możemy tego dokonać. XVIII Jarmark Galicyjski Smaki Roztocza w Narolu nie mógł przydarzyć się w lepszym terminie niż w czasie naszego urlopu. Będąc tak blisko nie mogło nas zabraknąć tego dnia na miejscowym rynku. Wszak tyle pyszności czekało na degustacje.

Menu

Dojazd rowerem z Suśca do Narola to formalność ale i czysta przyjemność zarazem. Mały ruch, świetnej jakości asfaltowa nawierzchnia, ładna pogoda i wiatr w plecy. Michał zasnął gdy tylko ruszyliśmy z miejsca, więc mogliśmy szybko i sprawnie dostać sie na miejsce.

Na Jarmark przyjechaliśmy w porze obiadowej przez co nasze kubki smakowe nieco zwariowały od feerii zapachów, które roznosiły się zewsząd. Na stoiskach koła gospodyń wiejskich prezentowały swoje wyroby, jedne lepsze od drugich. Lokalni wytwórcy zachęcali do swoich wyrobów, nie brakowało wędlin, ryb, przetworów, pieczywa, przypraw, serów i czego tylko dusza zapragnie. Na spragnionych czekały rzemieślnicze nalewki, wina, piwa i inne napitki. Słowem żyć, nie umierać.

Spróbowaliśmy wielu rzeczy ale jedna zasługuje co najmniej na medal. Ciasto "mech" Pań z Koła Gospodyń Wiejskich z Kowalówki rozłożyło nas na łopatki. Absolutnie genialny smak, przepyszne. Pisząc te słowa cieknie mi ślinka na samą myśl o tym specjale. A dodać muszę, że za słodkim nie przepadam.


XVIII Jarmark Galicyjski Smaki Roztocza w Narolu.

Dolce Vita

Pokręciliśmy się trochę po stoiskach, zjedliśmy obiad, zrobiliśmy zakupy i czas było wracać do Suśca. Tym razem pod wiatr ale kompletnie nie miało to dla nas znaczenia. Jechaliśmy wolno, wolniutko ciesząc się z możliwości bycia razem w tym pięknym zakątku Polski oraz wspaniałych wakacji. Nic więcej nam do szczęścia nie potrzeba. Może przydałoby się tylko nieco więcej "Mchu". Wieczorem rozpaliliśmy ognisko i długo siedzieliśmy przy skrzącym się ogniu i akompaniamencie świerszczy. Magia Roztocza.


Dane wyjazdu:
51.80 km 0.00 km teren
03:51 h 13.45 km/h:
Maks. pr.:51.20 km/h
Temperatura:23.0
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy:500 m
Kalorie: kcal

Magiczne Roztocze - dzień XII.

Czwartek, 6 lipca 2017 • dodano: 02.09.2017 | Komentarze 4


Jedna z wielu map, jakie zabraliśmy ze sobą jadąc na wschodnie rubieże Naszego kraju, wydaje się wyjątkowa. Wielokrotnie rozłożona i na powrót składana, zużyta choć nieużywana. Schemat, struktura, plan czy też oblicze gminy Horyniec - Zdrój przeniesione na papier niosło ze sobą dziwny ładunek emocji. Tereny nadgraniczne zawsze wydają się bramą do innego świata, czegoś zakazanego i pożądanego. Brutalnie przedzielone granicą, Roztocze Południowe stało przed Nami i pochłonęło Nas zanim je odwiedziliśmy. Dwunasty dzień Naszych wakacji zapowiadał się udanie.

Kontrola

- Dzień dobry, Straż Graniczna.- szybkie machnięcie odznaką i pojawiają się konkrety - skąd? dokąd? na długo? dlaczego akurat ten rejon? podoba się Wam u Nas? vw passata b5 na krakowskich numerach widzieliście po drodze?

Zatrzymaliśmy się kilometr za Werchratą, na szczycie wzniesienia górującego nad wioską od południa, chcąc zrobić zdjęcie. Zielona panda pojawiła się nie wiadomo skąd i pierwsza kontrola Straży Granicznej stała się faktem. Rutynowe pytania i czynności pogranicznika szybko zniknęły i prawdziwy powód rozmowy okazał się zgoła inny.

- Też mam synka, w podobnym wieku. Też jeżdżę rowerem i taka przyczepka wydaje się fantastyczną sprawą. Jaki to model, ile kosztuje, jak się sprawdza? Amortyzacja przydatna? Mały ma wygodnie? - sympatyczny mundurowy zaglądając do Michałka nadział się na jego przeszywające spojrzenie, które mówiło jedno. Czego ode mnie chcesz i dlaczego zaglądasz do mojego królestwa drogi panie? 

Porozmawialiśmy o wszystkim i o niczym, pośmialiśmy się i  dostaliśmy sporo cennych informacji co do stanu dróg w regionie, atrakcji o których mało kto wie i gdzie można w okolicznych lasach pojeździć wygodniej niż na dziurawej drodze wojewódzkiej zmierzającej do Horyńca-Zdrój. Takich spotkań nigdy za wiele.

Jabłoń

- A wy gdzie? Nie jedźcie dalej bo zaraz po Was przyjadą, szybciej niż Wam się wydaje. Widzi Pan tę jabłonkę? Oni też Pana widzą. Tam jest kamera, na ciepło reaguje. Pogadajmy chwilę. - mijając ostatnie zabudowanie w wiosce gdzie kończy się asfalt i zaczyna się najpilniej strzeżona granica w Europie zostajemy wręcz zatrzymani głosem mieszkańca - Już nie pamiętam aby ktokolwiek obcy tu się pojawił. Na rowerach tym bardziej, o przyczepce nie wspominając.

Do Moczar przywiodła nas ciekawość. Powiadają, że to pierwsza droga do piekła ale z doświadczenia wiemy, że często można spotkać tam duszę, która z chęcią podzieli się z nami historią, której nigdzie indziej usłyszeć nie sposób. Starszy Pan, który w porę ostrzegł Nas o tym, że terra incognita powinna zostać takową, przynajmniej za jabłonią, po kilku minutach rozmowy zacząć snuć swoją opowieść. 

- Za lasem, kilometr stąd może nawet nie, mam znajomych. Do Kowali czy Dziewięcierza chodziłem jak do swoich, bo przecież to swoi. Dla Was inni, dla nas swoi. Teraz przez Hrebenne, stój Pan w kolejce jak dziad jakiś. Granica. Większej głupoty ludzie nie wymyślili. Moje owce są mądre, chodzą tylko do miedzy, paszportów nie mają. Kamer nastawiali, na motorach jeżdżą a kto ma im uciec to i tak przejdzie. Panie, nie takie numery tu odchodzą... Czy ciężko Nam się tu żyje? Zależy, z której strony się spojrzy. My patrzymy od tej dobrej to i dobrze się żyje. 

Żółta tablica na szarym słupku, stojąca niedaleko, właściwie na wyciągnięcie ręki, oznajmiała o zakazie przekraczania granicy. Tam, za lasem czekała na Naszego rozmówcę zimna już herbata, którą sporo lat temu zaparzył jego kolega czekając na odwiedziny. Ale wtedy pojawiły się kamery i herbata wystygła.


- Widzi Pan tę jabłonkę? - nasz rozmówca z Moczar.

Gryczane krzyże

Przepięknie rzeźbione krzyże nagrobne, wykonane w większości przez kamieniarzy z nieodległego Brusna, dogorywają na zaniedbanym cmentarzu w okolicach polskiego Dziewięcierza. Kunszt i maestria rzemieślników pracujących z kamieniem zachwyca do dzisiaj pomimo, że najstarsze z zachowanych nagrobków mają prawie dwieście lat. Tuż obok znajduje się cerekwisko, czyli pozostałość po dawnej cerkwi, które przyroda wzięła w swoje objęcia i zrobiła z niej piękną ruinę. Zestawiając to z niesamowitą wonią gryki, która oplotła okolicę otrzymujemy miejsce, w którym nie sposób było się nie zatrzymać. 


Zabytkowy cmentarz grekokatolicki w Dziewięcierzu.

Radruż

O cerkwii w Radrużu można mówić i pisać wiele. Jest wyjątkowa z wielu względów ale najważniejszym jest banalne stwierdzenie, że ma "to coś". Czy nazwiemy to klimatem, atmosferą czy też innym słowem jest nieważne. Najstarsza w Polsce, drewniana i zbudowana bez użycia choćby jednego gwoździa jest prawdziwym arcydziełem architektury sakralnej. Od dawna chciałem zobaczyć ją na żywo i byłem niezwykle rad gdy moje życzenie stało się faktem. Nie niepokojeni przez innych turystów, jako że byliśmy tam sami, mogliśmy w spokoju oddać się podziwianiu zabytku klasy zerowej, wpisanego na listę Światowego Dziedzictwa UNESCO. Po kilkunastu minutach oddaliśmy się w ręce Pani przewodnik dzięki której wiele historii związanych z tym miejscem oraz całym Roztoczem stało się dla nas faktem. Prawdziwa skarbnica wiedzy i przemiła osoba, której niestety nie pamiętam imienia, podzieliła się z nami również utyskiwaniami na ministra kultury, urzędników i innych ludzi odpowiedzialnych za to, że dopiero od kilkunastu lat cerkiew została objęta należytą ochroną i nie popadnie w ruinę. Osiem złotych wydanych na zwiedzanie cerkwi nabrało sensu. Byliśmy w tym czasie jedynymi odwiedzającymi więc po raz kolejny udało się nam dowiedzieć i zobaczyć dużo więcej niż się tego spodziewaliśmy. Odbiór takich miejsc w gronie hordy turystów byłby pewnie zgoła inny. 


Cerkiew św. Paraskewy w Radruży. Wpisana na listę Światowego Dziedzictwa UNESCO.


Cerkiew św. Paraskewy w Radruży. Wpisana na listę Światowego Dziedzictwa UNESCO.

Standardowo

Nie bylibyśmy sobą, gdybyśmy na trasie wycieczki nie trafili na piaszczysty odcinek drogi. Miast wrócić do Horyńca-Zdrój po śladzie wybraliśmy się dookoła i nasze koła po raz kolejny miały okazje zmierzyć się z ulubioną nawierzchnią. Poruszając się wzdłuż granicy mieliśmy chęć jechać przez Hutę Kryształową ale zaawansowane roboty drogowe, zmieniające szuter na asfaltowy dywanik zmusiły Nas do skrócenia drogi i brnięcie przez las. Piach zachrzęścił pod nami ale krajobraz i cisza wokół zrekompensowały te niewygody. Do zdrojowego miasta wjechaliśmy od strony zalewu, który zadbany i zagospodarowany zachęcał do postoju lecz wybraliśmy inne miejsce do planowanej przerwy.


Wschodnie rubieże, cisza, spokój i piach. Okolice Radruża.

Sanacyjnie

Po sytym i smacznym obiedzie, który zjedliśmy w polecanej restauracji Hetman udaliśmy się do Parku Zdrojowego. Spodobał się on nam od pierwszej chwili. Czyściutki, estetyczny z drewnianymi alejkami, mnóstwem nasadzonych kwiatów i krzewów zachęcał to relaksu i odwiedzin. Dobrą godzinę spędziliśmy z Michasiem na ładnie wkomponowanym w całość placu zabaw, gdzie mógł wyszaleć się z rówieśnikami. Po zabawie przyszedł czas na dobrą kawę i deser i tu w sukurs przyszła nam Cafe Sanacja, znajdująca się tuż obok. Odrestaurowana i nawiązująca swym klimatem do przedwojennych lat i lwowskich kawiarni okazała się prawdziwą roztoczańską perełką. Można dostać tu takie cuda jak zielona kawa a serwowane desery są wprost obłędne. Możliwość degustacji zdrojowej wody, wprost ze znajdujących się poniżej odwiertów  jest dodatkowym atutem, choć dla nas wątpliwym. Zapach siarki wprost z kubka nie jest tym o czym marzymy.


Cafe Sanacja w Horyńcu-Zdroju otrzymuje od nas całą konstelację gwiazdek do kulinarnego przewodnika. Genialne desery i wspaniała kawa.

Kamienie, słońce i rozczarowanie

Pijąc kawę w klimatycznej Sanacji przeglądaliśmy mapę w poszukiwaniu ciekawostek. W oko wpadła nam Świątynia Słońca położona za Nowinami Horynieckimi i tam też postanowiliśmy się udać. Droga delikatnie zaczęła się piąć w górę a od samych Nowin rozpoczął się regularny podjazd. Ponad dwa kilometry dalej i sto metrów wyżej nastąpiło rozczarowanie. Świątynia okazała się kamieniem z dziurą, zupełnie niewartym wysiłku aby tu wjechać. Cóż, przynajmniej zjazd był szybki, łatwy i przyjemny. Sama wieś była pięknie położona, z rozległymi widokami na ukraińskie Roztocze. 

Premia górska

Zdobyte i łatwo oddane metry w górę w Nowinach Horynieckich okazały się mieć swój ciąg dalszy w kierunku Brusna. Zamknięta dla ruchu, leśna droga, okazała się mieć dobrej jakości asfaltową nawierzchnię ale i niespodziankę, która wyrosła nagle i niespodziewanie. Wiedziałem, że jest tu podjazd ale po tym jak za szlabanem wjechaliśmy na krótki i sztywny pagór oraz zjechaliśmy w dolinkę potoku Dublen wyrosła przed Nami ściana. Na górę Brusno właściwie wdrapałem się ciągnąc za sobą przyczepkę ze śpiącym Michasiem ale kosztowało mnie to mnóstwo sił i samozaparcia. Średnia prędkość oscylowała w granicach 6km/h i nie miała nic wspólnego z jazdą rowerem tylko mozolnym mieleniem, które zdawało się nie mieć końca. Na górze byłem usatysfakcjonowany swoją determinacją i ukontentowany widokiem. Piękna sprawa.


Podjazd pod górę Brusno. Dał się we znaki.

W dół

Górska premia nagrodziła Nas widokiem i prawie sześciokilometrowym zjazdem w kierunku Werchraty. Wygodna, asfaltowa droga dostępna tylko dla pracowników ALP oraz rowerzystów prowadziła praktycznie cały czas w dół przez co zmęczone nogi dostały zasłużony odpoczynek od kręcenia. Jechaliśmy tym odcinkiem dzięki podpowiedzi spotkanego na początku wycieczki pracownika straży granicznej za co w tym omencie byliśmy mu wdzięczni. Bezpieczna i pusta droga pośród lasów Rawskiego Roztocza była wisienką na torcie. Wiatr we włosach i uśmiech twarzy. Asfalt skończył się na chwilę przed wioską ale był to na tyle krótki odcinek, że praktycznie niezauważalny.

Na koniec

Wyjazd zakończyliśmy tam gdzie rozpoczęliśmy. Samochód wiernie na nas czekał pod kościołem w Werchracie a dzień zakończyliśmy na ławce pod miejscowym sklepem, racząc się oranżadą na miejscu. Jak to często bywa w takich przypadkach rozmowa nawiązuje się sama i po chwili jesteśmy w centrum wydarzeń w Werchracie. Klimat nie do podrobienia. Przed zapakowaniem rowerów na samochód jadę jeszcze samemu na wzniesienie górujące nad wsią od północy, pstrykam kilka zdjęć w blasku zachodzącego słońca i wycieczkę można uznać za zakończoną.


Werchrata w blasku zachodzącego słońca.

Okolice Horyńca-Zdrój Nas urzekły. Ciężko ubrać to w słowa ale mają w sobie przytoczone już wyżej "to coś". Ludzie, miejsca, atmosfera. Lasy, wzniesienia i pagórki. Jest wszystko. 


Dane wyjazdu:
31.10 km 0.00 km teren
02:36 h 11.96 km/h:
Maks. pr.:36.30 km/h
Temperatura:19.0
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy:250 m
Kalorie: kcal

Magiczne Roztocze - dzień IX.

Poniedziałek, 3 lipca 2017 • dodano: 18.08.2017 | Komentarze 1

Od rana chmury bawią się ganianego ze słońcem. W sukurs i za sojusznika przyszedł im wiatr, który nie daje większych szans naszej największej gwieździe. Uciekamy do lasu aby było nieco łatwiej. Naiwniacy.

Na dobry początek

Dzisiejszą wycieczkę rozpoczynamy z Narola, do którego dojeżdżamy samochodem. Kilka pierwszych kilometrów to leniwa jazda bez większych atrakcji. Do tego miana aspiracje zgłasza źródło Tanwi w Łukawicy, jedno z wielu jakie ma ta rzeka, ale nam przypominało to śmierdzące i zgniłe bagno więc czym prędzej się od niego oddaliliśmy. Nie takie mamy wyobrażenia o rzecznych narodzinach.

W Woli Wielkiej robimy pierwszy przystanek. Grekokatolicka cerkiew Opieki Bogurodzicy, która tam stoi od bez mała dwustu pięćdziesięciu lat, przyciąga do siebie sosnowym zapachem i swoistą magią. Otoczona kamiennym ogrodzeniem i położona na niewielkim wyniesieniu terenu, powoli dokonuje swojego żywota. Od ponad dwudziestu lat jest nieużywana i niszczeje, smutnie wyglądając w przyszłość czekając na nieuniknione. Brak pieniędzy na remont czy chociażby podstawowe zabiegi konserwatorskie skazuje ją na ruinę i również z tego względu brak jest możliwości zwiedzania jej wnętrza. Na upartego można porozmawiać z sołtysem, który trzyma klucze do jej środka, ale nikt nie chce brać odpowiedzialności na siebie za ewentualne wypadki więc jedyne co pozostaje to pocałować klamkę. Wielka szkoda.


Cerkiew grekokatolicka Opieki Bogurodzicy, przemianowana na parafię Matki Bożej Śnieżnej w Woli Wielkiej.


Cerkiew grekokatolicka Opieki Bogurodzicy, przemianowana na parafię Matki Bożej Śnieżnej w Woli Wielkiej.

Dahany

Jedno z najbardziej malowniczych i ulubionych miejsc fotografów na Roztoczu. Wschody słońca nad Dahanami urzekają swym pięknem i przyciągają do siebie jak magnes wszystkich miłośników krajobrazu. Często można spotkać się z opinią, że ta okolica do złudzenia przypomina widoki znane z Bieszczad i jest swoistą ich miniaturą. Szarobure światło poniedziałkowego południa jakie towarzyszy Nam wizycie w tym otoczeniu nie może równać się z atmosferą wschodzącego dnia ale nie można mieć wszystkiego. Rozkładamy koc na skraju łąki w miejscu gdzie stały kiedyś zabudowania i tętniło życie Dahanów Pierwszych. Michaś z Mamą piknikują w najlepsze a ja odchodzę kilkaset metrów dalej i rozglądam się wokół szukając śladów przeszłości. Zdziczałe drzewa owocowe, bruśnieński krzyż, falujące łąki i cisza. Piękno zamknięte w ciszy. Oczy szeroko zamknięte, wyobraźnia pracuje na najwyższych obrotach. Człowiek przegrał z człowiekiem, wygrała natura.

Dahany spowite są historią o wypędzonych stąd Ukraińcach, naznaczone ludzkimi dramatami. Warto o tym pamiętać będąc tu w odwiedzinach. Przyroda odebrała tu ludziom co swoje ale o przeszłości nie wolno zapominać.


Dahany.

Linia Mołotowa

Traktat o granicach i przyjaźni, czyli pakt Ribbentrop - Mołotow, który został podpisany po napaści na Polskę w 1939 r. zostawił po sobie porażający swoim ogromem system radzieckich umocnień wzdłuż całej granicy pomiędzy III Rzeszą a ZSSR. Powstało w sumie trzynaście rejonów umocnień, wśród nich Rawsko - Ruski Rejon Umocniony. W sumie na tym terenie jest ukrytych ponad sto dwadzieścia bunkrów i rożnego rodzaju obiektów wojskowych. Większość z nich, jeśli nie wszystkie, stoją otworem dla poszukiwaczy historii i przygód. Niechronione i niezabezpieczone mogą być jednak niebezpieczne. Wielopoziomowe schrony, czeluście do których łatwo wpaść, wszystko nadgryzione zębem czasu powoduje iż łatwo o wypadek. Ludzka ciekawość jest jednak silniejsza ale spora część z bunkrów kryje się za roślinnymi zasiekami, dobrze kamuflującymi je od rzeczywistości. Niektóre z nich można minąć niezauważone praktycznie się o nie ocierając.

Na zboczach Wielkiego Działu, drugiego pod względem wysokości wzniesienia na polskim Roztoczu (390,5 m n.p.m.), umieszczono Punkt Oporu Wielki Dział. Czternaście bunkrów i dwa obiekty techniczne składały się na ten system umocnień. Nie wiedząc co Nas czeka wybraliśmy niebieski szlak Po bunkrach Lini Mołotowa i podążając jego śladem chcieliśmy zdobyć ten szczyt, zwiedzając przy okazji kilka żelbetowych budynków. 


Początek niebieskiego szlaku Po bunkrach Lini Mołotowa.

O ile przez pierwsze kilkaset metrów jazda nie nastręczała większych trudności i można było podziwiać otaczający Nas piękny bukowy las to dalsza część trasy okazała się niebywale wymagająca. Przełożenia szybko się skończyły i zdobywanie kolejnych metrów w pionie w drodze na szczyt było niczym walka z niewidzialnym wrogiem. Swoje zrobiło natura miejscami zmuszając Nas do pchania rowerów pomiędzy drzewami i krzakami, które skutecznie zarastały szlak. W pewnym momencie moja nieuwaga doprowadziła do tego, że wjechałem na wystający korzeń i wywróciłem się razem z przyczepką, która wylądowała na boku. Na szczęście skończyło się na strachu, Michasiowi nic się nie stało ale nie powinno się to wydarzyć. Lekcja na przyszłość wyciągnięta, trzeba bardziej uważać w takich miejscach. Powoli i systematycznie pnąc się metr po metrze do góry w końcu znaleźliśmy się na szczycie Wielkiego Działu. Ciągnąc za sobą ponad trzydzieści kilogramów bagażu dostałem mocno w kość ale było warto. Choć nawet bez przyczepki ciężko byłoby tam wjechać z powodu miejscami lessowego podłoża i mnóstwa gałęzi na drodze. Rodzicom z dziećmi polecamy więc spacer, rowery niech zostaną i odpoczną u podnóża.


Na niebieskim szlaku Po bunkrach Lini Mołotowa, Wielki Dział.


Na szczycie Wielkiego Działu 390,5 m n.p.m. 

Zjazd w kierunku Starej Huty miał być lekki, łatwy i przyjemny. Było więc ciężko i mało przyjemnie, C'est la vie. Pod bunkrem Wielki Dział psuje się hamulec w Croozerze. Zablokowane lewe koło nie daje żadnych szans na dalszą jazdę i dłuższą chwilę spędzam na rozebraniu całości i zdemontowaniu hamulca. W dalszą drogę udajemy się bez niego i ze sporą stratą czasu. Wyjeżdżając z lasu trafiamy na istną piaskownicę. Prędkość spada do zera, trzeba pchać rowery. Nie tak miało to wyglądać. Gdy nasze koła dotykając utwardzonej nawierzchni w Starej Hucie kamień spada nam z serca z takim hukiem, że obawiamy się o stan mijanych wcześniej bunkrów. Mogły tego nie przetrwać.


Wielki Dział, jeden z bunkrów.


Krzyż bruśnieński przed Starą Hutą.

Odwrót

W Starej Hucie decydujemy się zmienić planowaną trasę wycieczki i zarządzamy powrót do Narola najkrótszą drogą. Mieliśmy jechać przez Łówczę aby zobaczyć tamtejszą cerkiew ale trudy wspinaczki na Wielki Dział i ilość czasu jaki poświęciliśmy aby tam się znaleźć dają się Nam mocno we znaki. Na dzisiaj wystarczy wrażeń, jesteśmy już mocno zmęczeni więc rozsądek wygrywa. Jeszcze tylko siedem kilometrów jazdy od Huty Złomy, pod silny wiatr i po fatalnej jakości asfalcie i jesteśmy w Narolu. Było ciężko.


Green Velo w Hucie Złomy.

To była chyba najbardziej wymagająca wycieczka jaką przejechałem z przyczepką. Było naprawdę ciężko. Ukształtowanie terenu, silny wiatr, kiepska nawierzchnia, wszystko się na to złożyło. Z drugiej strony był to niezwykle ciekawy wyjazd, Roztocze Południowe wprost urzeka ciszą i klimatem. Nasze serca powoli zostają w tym regionie Polski...

Zaliczona gmina: Horyniec-Zdrój [396]


Dane wyjazdu:
46.00 km 0.00 km teren
03:00 h 15.33 km/h:
Maks. pr.:42.80 km/h
Temperatura:26.0
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy:270 m
Kalorie: kcal

Magiczne Roztocze - dzień VI.

Piątek, 30 czerwca 2017 • dodano: 06.08.2017 | Komentarze 4


Ciągle pada! Asfalt ulic jest dziś śliski jak brzuch ryby. Mokre niebo się opuszcza coraz niżej, żeby przejrzeć się w marszczonej deszczem wodzie. A My? A My jeździmy. Desperacko i na przekór wszystkim mokniemy, patrzymy w niebo, chwytamy w usta deszczu krople, patrzą na Nas rozpłaszczone twarze w oknie, to nic.

Ciągle pada! Nagle ogniem otworzyły się niebiosa, potem zaczął deszcz ulewny sieć z ukosa, liście klonu się zatrzęsły w wielkiej trwodze. A My? A My jeździmy i niestraszna Nam wichura ni ulewa, ani piorun, który trafił obok drzewa. Słuchamy wiatru, który wciąż inaczej śpiewa.


Miało padać i padało. Mieliśmy pojeździć i pojeździliśmy. W deszczowym rytmie.

Będąc gościem u siebie

Rozległy masyw Kamienicy, który góruje nad okolicami Suśca od jego południowej strony, stanowił kiedyś naturalną i formalną granicę. Polacy, którzy zamieszkiwali ten region od wieków stali się gośćmi na swoich włościach. Czasy zaborów jakie pochłonęły w niebyt Nasz kraj sprawiły, że Tanew płynąca u stóp tego wniesienia, stała się granicą pomiędzy zaborem rosyjskim i austriackim. Aby pamiętać o tych strasznych czasach postawiono w tym miejscu repliki posterunków granicznych, które jednak są mijane przez większość turystów bez żadnej refleksji, właściwie bez echa. Szkoda bo jak powszechnie wiadomo naród, który nie zna swej historii skazany jest na jej powtórne przeżycie. 


Dawna granica zaborów, rosyjskiego i austriackiego.

Tam, daleko

Widok z Kamienicy w kierunku południowym jest jednym z najrozleglejszych na całym Roztoczu. Bezkres Puszczy Solskiej i spojrzenie na Roztocze Południowe wystarczy aby zaparło dech w piersiach. Szczególnie, że aby się tu dostać to wprzódy trzeba pokonać niczego sobie podjazd, który w najlepszym momencie taktowany jest prawie na 13%. Jednak nagroda za wysiłek jest warta każdego obrotu korbą, tak mozolnie i powoli zdobywanego. 


Przepiękny widok ze wzgórza Kamienica.

To nie ludzie, to mordercy

Na szczycie Kamienicy stoi pomnik z piaskowca poświęcony żołnierzom Wojska Polskiego poległym na tych terenach na początku II Wojny Światowej oraz 126 mieszkańcom Huty Różanieckiej zamordowanym przez niemieckich faszystów podczas pacyfikacji wsi w czerwcu 1943 roku. O tym strasznej historii przypominają ruiny cerkwi unickiej pw. św. Mikołaja, która została spalona podczas eksterminacji mieszkańców. Gdy zrobiłem kilka zdjęć i sposobiliśmy się do ruszenia w dalszą drogę usłyszałem zza pleców głos starszego mężczyzny. Nie usłyszałem dokładnie co do mnie mówił, więc obróciłem się chcąc spytać o co chodzi, ale powiedział raz jeszcze, teraz głośniej i wyraźniej. - To nie ludzie, to mordercy. Mordercy. - minę miał zaciętą. Nie dodał nic więcej i poszedł dalej. Czy mówił o tym o czym myślałem pozostaje tylko w sferze domniemań. Nie zatrzymałem go, nie porozmawiałem. Jego słowa zbyt szumiały mi w głowie, ich wydźwięk był zbyt wymowny. Ludzie nie zapominają.


Ruiny cerkwi unickiej pw. św. Mikołaja z 1836r. w Hucie Różanieckiej.

Minus

Uzależnieni od kofeiny i zapachu świeżo mielonej kawy Nasze myśli kierowaliśmy ku Rudzie Rózanieckiej i tamtejszej restauracji, która zbierała dobre opinie i miała dostarczyć Nam ulubionego napoju, dodatkowo ciesząc oko pięknym położeniem. Jakież było Nasze zdziwienie gdy zajechaliśmy tam o jedenastej rano i pocałowaliśmy klamkę. Karczma była jeszcze zamknięta, brakowało godziny do otwarcia i jak na złość ni stąd ni zowąd na niebie rozgościła się burza. Poprosiliśmy kelnerkę o możliwość zrobienia kawy przed otwarciem i możliwość przeczekania burzy ale niestety sam właściciel powiedział, że nie ma takiej opcji i kilkanaście minut siedzieliśmy pod daszkiem, na dworze. Brak empatii i zrozumienia sprawił, że stawiamy grubą kreskę przy tym lokalu. Karczma Pod Szczęśliwym Karpiem ma minusa jak z Roztocza do Poznania. Ale miejsce jest pięknie położone, to przyznać musimy. 

Tylko My

Podrażnieni brakiem kawy i lekko zdziwieni pojawieniem się burzy, która powstała nie wiadomo z czego na następny cel obraliśmy Narol. Droga do niego miała być rowerowym edenem i takowym była. Ponad dziesięć kilometrów idealnego asfaltu, wąskiej trasy prowadzącej przez podkarpacką część Roztocza, wiodło przez las. Zamknięta dla ruchu samochodowego droga śmiało może stanowić przykład tego co można uważać za ideał. Powietrze, które stanowiło mieszankę zapachu lasu i rześkości burzy, cisza grająca w uszach najpiękniejszą melodię i My, rodzina. Mieliśmy to wszystko dla siebie, byliśmy tam sami. Bez zasięgu, bez cywilizacji ale razem. Tego nie da się kupić za żadne pieniądze.


Pomiędzy Rudą Różaniecką a Narolem. Rowerowy raj.


Pomiędzy Rudą Różaniecką a Narolem. Rowerowy raj.


Pomiędzy Rudą Różaniecką a Narolem. Rowerowy raj.


Rynek w Narolu.

U Rubina

Wizytę w Narolu mieliśmy zaplanowaną już przed wyjazdem na Roztocze. Kilka osób polecało Nam Bar U Rubina i jedzenie jakie się tam serwuje. Nie pozostało Nam nic innego jak przekonać się osobiście co z czym się je w tym zacnym miejscu. Zachwyceni pięknem drogi, która doprowadziła Nas do Narola ale też już dość głodni szybko odnaleźliśmy polecany lokal i chcąc zjeść tam obiad niechcący zostaliśmy na ponad dwie godziny. Jedzenie przepyszne, pierogi z serem przeniosły Nas w lata dzieciństwa. Swojski ser, śmietana i cala reszta spowodowały, że kubki smakowe oszalały. Jedzenie, jedzeniem ale sam właściciel jest osobą, dla której można tu przyjeżdżać. Przegadaliśmy z nim z godzinę, po pół minucie będąc już swoim. Klimat tego lokalu jest tym czego się szuka jeżdżąc po świecie, tego się nie podrobi, nie wyuczy. Jest specyficznie i niesamowicie zarazem. Wyjechaliśmy ciężsi o ponad dwa kilo wędlin, które jeszcze pachniały wędzeniem. Rubin wie co dobre i wie jak sprawić aby było dobre.

Gdy po godzinie powoli zbieraliśmy się do wyjścia z nieba spadła ściana deszczu. Ściana przez, którą było widać tylko następną. Do tego wiatr nabrał takiej mocy jak gdyby sposobił się do bicia wszelkich rekordów. To godzinne oberwanie chmury zamieniło okolicę w krajobraz nie do poznania o czym przekonaliśmy się gdy wyruszyliśmy już w drogę powrotną.


Bar u Rubina. Michałek i właściciel.

To nie prośba, to nakaz

Jadąc w kierunku Podlesina widzimy wszędzie połamane gałęzie, mnóstwo błota na drogach, wszechobecne kałuże wielkości Śniardwy i głębokości Bajkału. Potęga przyrody onieśmiela i daje do zrozumienia gdzie jest Nasze miejsce. Pałac w Narolu oglądamy zza płotu, teren prywatny i zamknięta brama skutecznie zniechęcają do wejścia. Od miasta droga cały czas prowadzi w górę i gdy oglądamy się za siebie chcąc pocieszyć się ile mamy za sobą Naszym oczom ukazujące się złowrogo wyglądające chmury. Nauczeni doświadczeniem mimowolnie przyspieszamy jazdę chcąc uciec przed nieuniknionym. Mijając Podlesiny i skręcając w stronę Maził wpadamy z deszczu pod rynnę. Za asfaltu w grunt, w kałuże opisane już powyżej i błoto nie do opisania. Prędkość w okolicach zera a burza nie zwalnia. Szukam na mapie przystanku, miejsca gdzie można się schować. Jest, jeszcze kawałek i będziemy. Mijając starą szkołę, piękny drewniany budynek zatrzymuje Nas starszy Pan. - Gdzie jedziecie w taką pogodę? Musicie się zatrzymać i schować pod dachem, to nie prośba to nakaz. Będzie burza, będzie lało. Widzicie co było przed chwilą, teraz będzie podobnie. Lata doświadczeń, ponad siedemdziesiąt wiosen na karku - nie sposób z takimi argumentami polemizować, więc chowamy się pod dachem świetlicy wiejskiej. Jeszcze przez chwilę, zanim nie zaczęło lać, rozmawiamy z Naszym aniołem stróżem, który opowiada Nam o pięknych domach stojących nieopodal. 

Podczas burzy nie byliśmy sami, towarzyszyła Nam trójka młodych chłopaków, ale ewidentnie byli zajęci sobą i nie skorzy do rozmowy. Na zewnątrz kolejne oberwanie chmury ale pod dachem sucho i bezpiecznie. Michaś skorzystał z okazji i szalał z wodą spadającą z rynny, każdy czas na zabawę jest dobry. Pół godziny później wyszło słońce i granat nieba przeprosił się z błękitem.


Piękna kasztanowa aleja z Narola do Podlesin. Po i przed burzą.


Piękny dom w Maziłach. Tuż po kolejnej tego dnia burzy.

Dopóki walczysz jesteś zwycięzcą

Z Maził do Suśca prowadzi niebieski szlak, wygodny i dobrze utrzymany. Tak poinformował Nas Pan, z którym rozmawialiśmy przed burzą. Słowa te straciły jednak na wartości po tym jak niebo się otworzyło i postanowiło nieco zmoczyć ten teren. Pozostała Nam więc droga dookoła, przez Łosiniec. Nie ma tego złego co by na dobre nie wyszło, zobaczyliśmy przy okazji dawną, drewnianą cerkiew z XVIIIw., obecnie przemianowaną na kościół katolicki. Poza krótkim odcinkiem gruntowym, przed Wólką Łosiniecką, dobra asfaltowa nawierzchnia pozwalała na szybką jazdę co było nie bez znaczenia bo kolejne ciemne chmury obrały kierunek zgodny z Naszym. Mieliśmy chwilę zwątpienia gdy staliśmy pod kościołem i zastanawialiśmy się czy czekać czy jechać ale ostatnie krople tego dnia dopadły Nas już w samym Suścu. Wygraliśmy.


Kościół p.w. Opieki Św. Józefa i Św. Michała Archanioła w Łosińcu.

A My? A my jeździmy w strugach wody, ale z czołem podniesionym, żadna siła Nas nie zmusza i nie goni. Jedziemy niby zwiastun burzy z kwiatkiem w dłoni, o tak! 

Wieczorem ognisko i piękna pogoda. Czar Roztocza Nas pochłonął coraz bardziej.

Zaliczona gmina: Narol [392]