Info

avatar rmk z miasteczka Poznań. Mam przejechane 37834.21 kilometrów. Jeżdżę, bo lubię :)
Więcej o mnie. button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl

Wykres roczny

Wykres roczny blog rowerowy rmk.bikestats.pl
Wpisy archiwalne w kategorii

Dolnośląskie

Dystans całkowity:2033.81 km (w terenie 0.00 km; 0.00%)
Czas w ruchu:92:13
Średnia prędkość:20.41 km/h
Maksymalna prędkość:73.40 km/h
Suma podjazdów:17131 m
Liczba aktywności:22
Średnio na aktywność:92.45 km i 4h 51m
Więcej statystyk
Dane wyjazdu:
89.90 km 0.00 km teren
05:14 h 17.18 km/h:
Maks. pr.:63.70 km/h
Temperatura:33.0
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy:1422 m
Kalorie: kcal

Na granicy. Dzień I.

Czwartek, 2 sierpnia 2018 • dodano: 08.08.2018 | Komentarze 3

Z dedykacją dla Kochanej Żonki, Rodziców i Teściów. Dziękuję.

Powiadają, że do trzech razy sztuka. Pewnie sporo w tym racji lecz z pewnością nie na początku sierpnia, nie w szczycie wakacyjnego szaleństwa potęgowanego żarem lejącym się z nieba. Późne popołudnie poprzedzające dzień wyjazdu też nie sprzyja takim ekscesom jak załatwianie noclegu. Po trzecim więc telefonie, przyszedł czas na czwarty, piąty, szósty... szesnasty. Tak, za szesnastym razem znalazłem nocleg na kilka dni w górach. Próbowałem w rozmaitych miejscach. Od Świeradowa po Kotlinę Kłodzką. Od najtańszych schronisk po hotele świecące gwiazdkami. Za szesnastym razem trafiłem do Niedamirowa, wsi na końcu świata zagubionej gdzieś pomiędzy Kowarami a Lubawką. Droga kończąca się u podnóży Rychorów, w których diabeł zwykł mawiać dobranoc, najbliższy sklep jedenaście kilometrów dalej. Wymarzone miejsce aby choć na chwilę zapomnieć o ostatnich poważnych problemach i wtopić się w otoczenie.

O okolicy pod kątem rowerowym wiedziałem tyle co nic. Jedynym pewnikiem wyjazdu było to, że chcę posiedzieć na trawie podziwiając krajobraz na miejsce docierając rowerem. Wypić Kofolę, zjeść smażony ser i nic nie robić. Nie planować, nie zastanawiać się, nie myśleć za dużo i po prostu być całym sobą w górach. Tylko tyle albo aż tyle. Dałem radę.

----------------------

Zdjęcia z wyjazdu są jakie są. Zaufałem mobilnej fotografii po raz pierwszy i ostatni. To nie dla mnie. Największa porażka całego wyjazdu...
----------------------

Jadąc samochodem do Niedamirowa, przez trzy godziny powtarzałem sobie w głowie abym nie przesadził już w pierwszy dzień. Oczyma wyobraźni widziałem siebie na wszystkich okolicznych górkach i  szczytach. Rozsądek toczył ciężkie boje z fantazją o to, kto ma lepsze argumenty. Na miejscu ostateczna bitwa, z której, o dziwo, zwycięsko wyszedł ten pierwszy. Spokojna pętla po pograniczu miała być wprowadzeniem do następnych dni. Miała.

Czy mi się to podobało, czy nie, pierwszy azymut musiałem obrać na Lubawkę aby dostać tam jedyną słuszną nawigację, w wersji papierowej. Po drodze zatrzymałem się na kilka dłuższych chwil nad zbiornikiem zaporowych Bukówka, korzystając z okazji do kąpieli. Trzydzieści trzy stopnie w cieniu jeńców nie bierze, więc trzeba było działać gdy tylko nadarzyła się taka możliwość. W Lubawce zaopatrzyłem się w mapę, kontemplując przy okazji brzydotę tego miasta. Cóż by nie napisać to i tak bym skłamał. Byłem, uciekłem, do teraz się trzęsę. Ale skocznie narciarską mają. 


Pierwsza zmarszczka wyjazdu. Podjazd na Szczepanów z Miszkowic. Widok na Rudawy Janowickie i Karkonosze.


Skocznia narciarska w Lubawce. Klimat jak na boiskach w B-klasie.

Ciekawe ile osób w Polsce zapytanych o Dwunastu Apostołów odpowiedziałoby, że chodzi o Domy Tkaczy w Chełmsku Śląskim. Od dawna chciałem zobaczyć ten bezcenny zabytek architektury drewnianej. Jakież było moje zdziwienie, gdy okazało się, że prawie cała wieś to jeden wielki zabytek objęty ochroną konserwatorską. Miód na me serce. Uwielbiam takie miejsca, gdzie życie toczy się jakby obok, gdzie czas płynie inaczej. Posiedziałem na ławce na rynku, porozmawiałem z dwoma mieszkańcami. Właściwie o niczym. O tym, że ten dom na rogu się zawalił i o tym, że gorąco dzisiaj. O tym, że masło drogie a piwo w sklepie ciepłe bo lodówki nie zawsze chodzą bo prąd drogi. Życie to nie je bajka.


Rynek w Chełmsku Śląskim i moi rozmówcy.


Dwunastu Apostołów czyli Domy Tkaczy w Chełmsku Śląskim.


Jeden z Domów Tkaczy w Chełmsku Śląskim.

Przełęcz Strażnicze Naroże, która wyrosła mi wprost pod koła zaraz za Chełmskiem Śląskim, spowodowała pustkę w moim bidonie. Po tak długiej przerwie od systematycznego jeżdżenia te sto pięćdziesiąt metrów w pionie czułem całym sobą. Tętno wpadło w rezonans, serce próbowało się wydostać z ciała ale widok z góry wynagrodził te katusze. Wartym odnotowania jest to, że podjazd jechałem po szwajcarskim serze a zjeżdżałem już po stole przez co mogłem oddać się odrobinie szaleństwa. Owady w zębach, łzy w oczach i wiatr w sandałach. Granica dwóch powiatów potrafi zdziałać cuda a urzędnicze interesy nie zawsze idą w parze z wygodą pospólstwa.


Piękna panorama z przełęczy Strażnicze Naroże, leżącej w paśmie Zaworów. Widok na Góry Krucze, Karkonosze ze Śnieżką na czele i Rudawy Janowickie.

Mieroszów przywitał mnie wieżą widokową, na którą wjechałem z językiem w szprychach. Posiedziałem na górze, zjadłem batona i zjechałem na rynek. Zaparkowałem siebie i swój pojazd w cieniu obleganej akacji i oddałem się nic nie robieniu. Nic nie trwa jednak wiecznie i dość szybko konwersacja znalazła mnie sama. Tym razem było już bardziej konkretnie, mój rozmówca żywnie był zainteresowany tym, czy nie mam w sobie ukrytych pokładów dobroci, które wspomogą go dwuzłotówką, bo w tym upale pić się chce. No cóż, nie pogadaliśmy zbyt długo. Rynek w Mieroszowie był tak brzydki, że aż ładny. Dwulicowa mieścina.


Krajobraz z wieży widokowej w Mieroszowie. Samo miasteczko i w tle Góry Stołowe.



W tym momencie opowieści zmieniłem kierunek i wjechałem do Czech. W Adrspachu, czyli najsłynniejszym z czeskich skalnych miast były tak dzikie tłumy, że szybko odstąpiłem od pomysłu aby nieco zagubić się w plątaninie szlaków i pochodzić trochę pomiędzy skałami. Jadąc leniwie przez tą wieś byłem świadkiem dantejskich scen podczas walki o miejsca parkingowe. Ludzi więcej niż byłem w stanie objąć wzrokiem. Przyjemność obcowania z przyrodą w takich okolicznościach jest dla mnie niepojęta. 



Pora obiadowa przyszła nagle i niespodziewanie a na jej drodze pojawił się podjazd przed Chvalecem. Kolejne metry w górę nawijały się powoli. Wjazd umilał mi piękny, świerkowy las, który pozwalał na chwile wytchnienia od sauny, która trwała w najlepsze w pozbawionych cienia miejscach. Na przełęczy chwila dla reporterów i rozpoczął się kapitalny zjazd, który skończył się właściwie w samym Trutnovie. 


Serpentyny na zjeździe do Chvalec. Niesamowita frajda i zabawa podczas zjazdu.

Trutnov przywitał mnie niespecjalnie. Kilka kilometrów przejazdu przez jego przedmieścia było przedłużoną wersją Lubawki. Nijaki, szaro-bury klimat okazał się jednak zasłoną dymną przed malowniczym centrum tej miejscowości. Pocztówkowy rynek, położony na wzniesieniu zatarł pierwsze wrażenie i w jego pobliżu przysiadłem na chwilę aby uzupełnić braki w kaloriach i płynach. Browar Krakonoš przyszedł mi w sukurs i wziął mnie w swe objęcia. Przyszedł czas na smażony sir i jego nieodłącznego towarzysza w stanie płynnym. Takich Czech nie sposób nie cenić.


Rynek w Trutnovie.


Smażony sir i jedyny słuszny Krakonoš w Trutnovie. 

Wracając w stronę Niedamirowa popełniłem nawigacyjny błąd i podążyłem niebieskim szlakiem, który przez dwa kilometry wspólnej znajomości, zabrał mi tyle energii, że momentalnie zapomniałem o minionym obiedzie i po raz kolejny ujrzałem dno w bidonie. Trudna technicznie droga przez las i dwucyfrowe nachylenia wyssały ze mnie resztki energii. Za Trutnovem wróciłem na asfalt i rozpocząłem mozolny wjazd na przełęcz przed Žacléřem. Sześć kilometrów ciągnęło się w nieskończoność a brak wody nie dodawał optymizmu. Sklepów po drodze nie było, mieszkańcy pochowani w domach, źródła wyschły. Droga przez mękę. Na przełęcz wjechałem siłą woli i czym prędzej zjechałem do Žacléřu w poszukiwaniu jakiegokolwiek płynu. Otwarty konzum przyjąłem z ulgą. Dwa litry soku i wody wypite w pięć minut niech świadczy o tym jak bardzo mi tego brakowało. Ze zmęczenia nie odwiedziłem atrakcji, która miała być głównym celem dzisiejszego dnia. Twierdza Stachelberg nie ucieknie.



Widok z przełęczy pomiędzy Truntovem a Žacléřem. 


Ze względu na zmęczenie tym razem tylko pamiątkowe ujęcie, na zwiedzanie przyjdzie jeszcze czas. Twierdza Stachelberg.


Widok z przełęczy na Žacléř, malowniczo położone miasteczko tuż przy polsko-czeskiej granicy.

Do Niedamirowa przyjechałem w świetle zachodzącego słońca. Pierwszy dzień za mną. Niespełna tysiąc pięćset metrów przewyższeń zrobiło swoje w kooperacji z bezlitosnym upałem przez co zostawiłem na trasie dużo więcej siebie niż myślałem. Zasnąłem snem sprawiedliwym.



Zaliczone gminy: Lubawka (429), Mieroszów (430).

Dane wyjazdu:
23.70 km 0.00 km teren
01:45 h 13.54 km/h:
Maks. pr.:51.80 km/h
Temperatura:19.0
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy:450 m
Kalorie: kcal

Rudawy Janowickie i okolice. Dzień III.

Czwartek, 24 sierpnia 2017 • dodano: 16.10.2017 | Komentarze 4




Dwa dni jazdy po bliższych lub dalszych okolicach Rudaw Janowickich sprawiły, że ostatnie kilka godzin pobytu w tych przepięknych górach postanowiliśmy przeznaczyć na nie same. Zaproponowana przez Magdę pętla wydawała się idealna na dzisiaj więc nie kombinowałem za dużo i do mapnika trafił ten kawałek mapy, który idealnie pokrywał tę trasę. Uboga w dystans ale bogata w atrakcje droga zapowiadała się ciekawie a o to przecież w tym wszystkim chodzi. Cyferki z licznika są tylko suchą statystyką i nigdy nie będą dla nas ważne. Przyjemności z jazdy nie mierzy się w kilometrach.

Niespodziewany towarzysz

Nie lubię się wracać do domu ale chwilę po wyjeździe z agroturystyki musiałem do niej wrócić. Zapomniałem zapięcia do roweru, które dzisiaj było nam wyjątkowo potrzebne bo planowaliśmy zostawić nasze rumaki na dłużej bez opieki. Szkoda, że żyjemy w takich czasach, które zmuszają nas do tego aby zapinać rowery nawet w górach aby nie mieć obaw, że ktoś nam je ukradnie. 

Mijając klimatyczny i osławiony kemping wspinaczkowy 9up, w drodze na Przełęcz Karpnicką, dołączył do nas nowy towarzysz wycieczki. Czworonożny, przyjazny, nieco kudłaty i machający ogonem tak, że baliśmy się o to kiedy mu odpadnie. Pomimo, że po stu metrach wspólnej jazdy zatrzymałem się aby stanowczo wybić mu z głowy pomysł wspólnej jazdy z obawy, że się zgubi, miał to w poważaniu i biegł za nami przez długi czas. Sam wjazd na przełęcz był bardzo przyjemny. Początek dość stromy, później równo w górę. Pogoda zapowiadała się wyśmienita więc nic dziwnego, że humory nam dopisywały. 


Sokolik widziany od strony Przełęczy Karpnickiej.


Aga wjeżdża na Przełęcz Karpnicką a za nią nasz nowy towarzysz wycieczki, bezimienny czworonóg.

Szwajcarka

Osiągając przełęcz zjechaliśmy na niebieski szlak chcąc wjechać pod Szwajcarkę. Pięćset metrów dalej na chęciach się skończyło. Szlak zmienił się w ścianę nie do pokonania i zaliczyliśmy klasyczny spacer z rowerem pod pachą. Zachciało się kombinowania i wyszło tak jak zawsze. W schronisku zamówiliśmy kawę, rozsiedliśmy się wygodnie w cieniu rozłożystego dębu i podziwialiśmy urok Szwajcarki. Zabytkowy, urokliwy i drewniany  budynek stoi tu już prawie dwieście lat i swoim tyrolskim stylem doskonale wpisuje się w otoczenie. Psiak, który dołączył do nas w Trzcińsku przybiegł razem z nami i w nagrodę dostał coś do jedzenia od biwakujących opodal turystów. Nie wiemy czy to porzucona psina, czy też miejscowa łazęga ale zrobiło nam się go szkoda.


Klimatyczne schronisko PTTK Szwajcarka w Górach Sokolich.

Pod krzyżem

Wypiliśmy kawę, spięliśmy rowery ze sobą, zostawiając je przy schronisku i niebieskim szlakiem poszliśmy spacerem na Krzyżną Górę. Pod drodze zatrzymaliśmy się na chwilę na Husyckich Skałach. Najwyższy szczyt Gór Sokolik zaoferował nam widoki znane nam już z pobliskiego Sokolika ale dla takich krajobrazów można wdrapać się na każdą górkę w okolicy i patrzeć bez końca. Na szczycie, pod krzyżem spotkaliśmy Dominikanina z grupą młodzieży. Ubrany w sutannę oprowadzał kilkoro podopiecznych z prowadzonej przez siebie grupy miłośników gór po Karkonoszach i Rudawach. Kilkanaście minut jakie spędziliśmy razem na szczycie utwierdziło nas w przekonaniu, że i w sutannie można być świetnym człowiekiem, z pasją i podejściem do młodzieży. Widać było, że tych kilkoro nastolatków poszłoby za nim w ogień. Super gość.


Na szczycie Krzyżnej Góry.

Słychać strzały

Dobrą godzinę zajął nam spacer i relaks na Krzyżnej Górze ale gdy wróciliśmy pod schronisko nasze rowery stały niewzruszone. Czy to zasługa ciężkiego u-locka, którego właśnie po to targałem ze sobą? Chciałbym wierzyć, że nie. Na Przełęcz Karpnicką wróciliśmy pomarańczowym szlakiem, którym wiodła szutrowa, normalna droga dojazdowa. Stroma, z niebezpiecznymi uskokami poprzecznymi odprowadzającymi wodę, ale przejezdna w odróżnieniu od niebieskiej mordęgi z drugiej strony. Odjeżdżaliśmy przy akompaniamencie potężnego huku, który spowodowały strzały z małej armatki stojącej przy ognisku. Dwójka pasjonatów historii odtwarzała przedstawienie dziecęcej wycieczce i pokazywała rozmaite rodzaje broni używanej w dawnych czasach. Gdy odpalili tę armatkę wystrzał był tak głośny, że dosłownie nas zatkało. Nigdy byśmy nie przypuszczali, że odrobina prochu potrafi tak wiele. Gdy panowie mówili dzieciom, że trzeba otworzyć usta przed wystrzałem aby nie pękły nam bębenki myśleliśmy, że to tylko taka zagrywka. Teraz wiemy, że trzeba otwierać i to najszerzej jak się da. Ognia!


Pomarańczowy szlak prowadzący ze Szwajcarki do Karpnik lub na przełęcz.

W lesie

Na przełęczy odbiliśmy na zielony szlak, który miał nam towarzyszyć przez dłuższy czas. Wjechaliśmy w las i bardzo dobrej jakości szutrówką jechaliśmy otoczeni przyrodą. Jedyną niedogodnością były częste, betonowe i szerokie kanały odprowadzające deszczówkę. Nierzadko trzeba było zwolnić do zera aby je przejechać. Droga cały czas prowadziła w górę, w miarę łagodnie i przewidywalnie. Dopiero przed Rozdrożem pod Jańską Górą zrobiło się stromo i trzeba było mocniej depnąć aby wjechać na górę. Pomimo, że jechaliśmy sercem lasu to na widoki nie mogliśmy narzekać. Z jednej strony Janowickie Garby, z drugiej teren stromo opadał. Niezliczone skałki wokół dopełniały całości przez co nie mogliśmy narzekać na nudę, wręcz przeciwnie. Rudawy stawały się coraz ładniejsze. Osiągając grzbiet Garbów zmieniliśmy nieco nawierzchnię i szutrem z dodatkiem kamieni zaczęła się jazda w dół, w Dolinę Janówki.


Ścianka tuż pod Rozdrożem pod Jańską Górą.


Zaczynamy zjazd z grzbietu Janowickich Garbów w Dolinę Janówki.

Piec i Skalny Most

Droga w Dolinę Janówki opadała stromo i trzeba było dużej koncentracji aby nie przestrzelić licznych zakrętów. Zadania nie zamierzała ułatwiać też natura, która wciąż kusiła nas widokami. Zatrzymaliśmy się pod Piecem, z którego jednak widoki były jedynie na dolinę ale sama skała jest ciekawa, szczególnie drogi wspinaczkowe poprowadzone na jej niemal pionowych zboczach. Stojący tuż obok Skalny Most zrobił na nas niemałe wrażenie. Gdy podeszliśmy pod jego ściany i mieliśmy nad sobą wiszące głazy czuliśmy się co najmniej nieswojo. Jak to nie jeszcze nie spadło, tego nie wiadomo. Zdecydowanie warto odwiedzić te miejsce.


Widok z Pieca na drogę prowadzącą Doliną Janówki i Skalny Most, stojący po prawej stronie.


Jak to jeszcze nie spadło? Skalny Most.

Zamek Bolczów

Tuż za Krowiarkami wpadliśmy na pomysł aby odwiedzić Zamek Bolczów i przy przydrożnej wiacie zostawiliśmy rowery. Wróciliśmy na zielony szlak i pół godziny później byliśmy pod murami. Szlak stromy ale widokowy i obfity w prawdziwki, które rosły tuż przy nim. Gdy stanęliśmy pod zamkiem nieco nas zamurowało. Spodziewaliśmy się nieciekawych ruin, kilku kamieni rozrzuconych tu i ówdzie a przed nami był prawdziwy zamek. Co prawda w ruinie ale dobrze zachowanej. Prawie siedem wieków historii i to, że został wybudowany na stromych skalnych urwiskach robi ogromne wrażenie. Siedząc na jego murach i oglądając go z góry naprawdę nie mogliśmy wyjść w podziwu, że tyle set lat temu ówcześni inżynierowie potrafili wybudować coś tak przemyślanego. Czapki z głów. Z zaciekawieniem przyglądaliśmy się również temu jak kręci się film w jego ruinach, co uskuteczniała grupa zapaleńców. Zapomnieliśmy spytać o tytuł a może byliśmy świadkami oscarowej produkcji. Kto wie, kto wie.


Zamek Bolczów z 1375r. 

Dolina Janówki

Wąska, asfaltowa i stroma droga dostępna tylko dla ALP i rowerzystów prowadziła nas wzdłuż Janówki praktycznie od Skalnego Mostu. Cokolwiek bym nie napisał i tak nie odda tego klimatu jaki oferuje. Dolina Janówki jest po prostu piękna, miejsce urzekające pod każdym względem. Żywiczny zapach lasu, majestatyczne świerki, buki, skała za skałą i szum potoku. Nie do podrobienia i żadne pieniądze nie zastąpią tego co potrafi stworzyć natura. Bez wątpienia jedno z piękniejszych miejsc w jakich miałem przyjemność jazdy rowerem. Niestety aparat padł kompletnie gdy wracaliśmy z Bolczowa, telefon się rozładował i nie mamy żadnego zdjęcia. I chociażby z tego powodu trzeba tam wrócić.

Na koniec

Z Janowic Wielkich do Trzcińska wróciliśmy prawą stroną Bobru, powtarzając wczorajszą drogę. Jechaliśmy tempem spacerującego człowieka chcąc aby czas zatrzymał się w miejscu. Rudawy Janowickie i ich okolice są niesamowite. Zabytki, atrakcje dla każdego i przyroda, która zniewala. Wiele rzeczy zostało nam do zobaczenia, zbyt wiele aby tu nie wrócić. Mam nadzieję, że nastąpi to szybciej niż później i ze sprawnym aparatem. Rudawy skradły Nasze serca.

Na osobny akapit zasługuje agroturystyka Sokolik w Trzcińsku, w której gościnnych progach mieliśmy okazję przebywać. Niesamowicie sympatyczni właściciele, przepyszne domowe ciasto i kawa sprawiły, że czuliśmy się tam jak w domu. Miejsce do którego naprawdę warto wrócić. Pani Iza i Pan Roman są wspaniali.


Dane wyjazdu:
69.70 km 0.00 km teren
05:27 h 12.79 km/h:
Maks. pr.:57.80 km/h
Temperatura:14.0
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy:1150 m
Kalorie: kcal

Rudawy Janowickie i okolice. Dzień II.

Środa, 23 sierpnia 2017 • dodano: 15.10.2017 | Komentarze 6


Sztuka wyboru.

Pomysłów na dzisiejszy dzień miałem w głowie kilka, jeśli nie kilkanaście. Powiadają, że od przybytku głowa nie boli ale wolałbym mieć jedną porządną ideę niż tyle niepozbieranych myśli próbujących ułożyć się w sensowną całość. Zbyt duża ilość atrakcji, zbyt dużo rzeczy, które chciałbym pokazać Kochanej Małżonce powodowały mętlik w mojej głowie przez co nie mogłem zdecydować się gdzie dzisiaj pojedziemy i co będziemy robić. Nie do końca byłem przekonany jaką sumę przewyższeń mogę zaaplikować i kierując się zdrowym rozsądkiem postanowiłem, że będziemy na bieżąco ustalać drogę, wedle samopoczucia. Życie to sztuka wyboru, więc pierwszy akt rozpoczął się tuż za bramą wyjazdową z agroturystyki. W te czy we wte, oto jest pytanie. Ruszyliśmy więc pod wiatr, w prawo.


Bóbr w Trzcińsku.

Konserwa tyrolska.

Gdy o ósmej rano spacerowałem po Trzcińsku z reklamówką pełną wiktuałów z lokalnego sklepiku były ledwie cztery stopnie Celsjusza. Dobrze, że na plusie. Robiąc powtórkę z dnia wczorajszego zajechaliśmy do Łomnicy spacerowym tempem. Na więcej nie pozwalał nam silny wiatr, potęgujący rześkość poranka. Minęliśmy zamki i pałace i na rozstaju dróg pojawiła się na horyzoncie przełęcz Okraj, o której myślałem wcześniej. Tam pojedziemy na dzień dobry. Zerkając na mapę, która miała wskazać nam drogę do owej przełęczy, pojawiły się na niej domki tyrolskie w Mysłakowicach. Jadąc więc do Kowar nieco dookoła przejechaliśmy przez wieś, w której ukazać się nam miała namiastka alpejskiego klimatu ale mocno się rozczarowaliśmy. Kilka domów z charakterystycznymi elementami tyrolskiej zabudowy to zdecydowanie za mało aby specjalnie tam jechać. 


Dawna Karczma Sądowa w Wojanowie.

Niepełny gwiazdozbiór.

Kowary są tak skondensowane, że zasługują co najmniej na osobną wycieczkę. Dzisiaj stanęły na naszej drodze ku przełęczy i potraktowaliśmy je tylko jako przelotną znajomość. Rozsiadając się wygodnie na leżakach zdobiących kowarski rynek przy informacji turystycznej chłonęliśmy klimat miasteczka. Tuż obok zastanawialiśmy się gdzie umieszczą Nasze gwiazdki w Alei Gwiazd Polskiego Kolarstwa i właściwie dlaczego ich tam jeszcze niema. Cóż za ignoranci z osób odpowiedzialnych za to niedopatrzenie. Stwierdzając ten oczywisty fakt ruszyliśmy dalej. Jeszcze im pokażemy.


Rynek w Kowarach.


Aleja Gwiazd Polskiego Kolarstwa, gdzie jest moja?

Tam, wysoko.

Czternaście kilometrów dalej i sześćset metrów wyżej był Nasz cel, do końca niesprecyzowany ale jednak. Chcieliśmy zjeść knedliczki z pieczenią i ponoć był wybór na górze dlatego tam się udaliśmy. Droga raz gorsza, raz jeszcze bardziej, pięła się cały czas. Pierwsze pięć kilometrów, do skrzyżowania na Kowarskiej Przełęczy, przyjemność z jazdy zniwelował prawie do zera bardzo duży ruch pojazdów napędzanych baryłkami ropy i ich pochodnymi. Opuszczając tę drogę i kierując się ku knedliczkom nasze morale zdecydowanie wzrosło. Od czasu do czasu przystanek na coś słodkiego, od czasu do czasu zdjęcie i tak wjeżdżaliśmy ku górze zastanawiając się jak wjechało na szczyt te kilka rowerzystek, które właśnie Nas wyminęły mknąc w dół jakieś 70km/h. Niby nic dziwnego ale ich prędkość na pewno jeszcze nie dorównywała ilościom przeżytych wiosen, które szacowaliśmy na roczniki z lat czterdziestych ubiegłego stulecia. Pozazdrościć kondycji i fantazji.

Gdy dojechaliśmy na szczyt przełęczy mym oczom ukazał się uśmiech jakiego już dawno nie widziałem. Aga była zmęczona ale naprawdę szczęśliwa, że tu wjechała. Ja dodatkowo byłem bardzo z niej dumny, to Jej duży sukces i cieszyłem się wraz z nią, że mogliśmy być tu razem i dzielić się szczęściem. Chciałbym aby życie składało się tylko z takich momentów. Przełęcz Okraj zdobyta.

Jednak na szczycie nie było tak pięknie jak mogłoby się wydawać. Knedliczki owszem serwowali ale żadne z miejsc nie wzbudziło Naszego zaufania i tym samym postanowiliśmy nie wspierać czeskiej gospodarki, decydując się na odwrót i szybki zjazd w poszukiwaniu strawy na polskiej ziemi.


Raz.


Dwa.


Trzy. Wygrywasz Ty :)))

Grawitacja.

Wiatrówka zapięta pod szyję, czas zjeżdżać z przełęczy. Dosłownie i w przenośni. Przed nami ponad szesnaście kilometrów w dół, czas puścić wodze fantazji i klamek hamulca. Mijając zakręt za zakrętem szybko oddawaliśmy zdobyte niedawno metry wypatrując po drodze jakiejś jadłodajni. Mignął Zgorzelec, mignął Szarocin a kalorii jak nie było tak nie ma. Zjazd zakończyliśmy w Pisarzowicach, kilkanaście kilometrów świetnej zabawy nie nagrodzone jednak żadnym przybytkiem serwującym cokolwiek na ciepło. W Pisarzowicach był co prawda zajazd z restauracją ale kucharka wyjechała na chwilę do Kamiennej Góry i nie było dokładnie wiadomo ile ta chwila jej zajmie. Głodni i zmęczeni spojrzeliśmy po sobie i widzieliśmy, że ratunek przyjdzie dopiero w Miedziance. Za górami, za lasami...


Migawka ze zjazdu z przełęczy Okraj.

Relaks pod ścianą i sesja na górze

Potrzebowaliśmy chili odpoczynku i wyjeżdżając z Pisarzowic rozglądaliśmy się wkoło w poszukiwaniu kawałka łąki ale okazało się to trudniejsze niż mogłoby się wydawać. Zdesperowani rozłożyliśmy się za skrzyżowaniem z drogą do kamieniołomu, z przepięknym widokiem na czekającą na nas przełęcz Rędzińską. W takich chwilach kawałek pobocza staje się wymarzonym miejscem do relaksu a czekoladowy batonik największym przyjacielem człowieka. Czas zatrzymał się tu i teraz.

Przełęcz Rędzińska miała być wymagająca, widokowa oraz spokojna i takową się okazała. Pięć kilometrów spokojnej jazdy średnio pięć i pół procent nachylenia ale im dalej tym coraz bardziej droga stawała dęba. Ostatni kilometr to już solidna górska wspinaczka, której trudy wynagradzają przepiękne, fantastyczne wręcz widoki. Jechaliśmy powoli, podjazd dał się we znaki mocno zmęczonej już Adze ale każdy pokonany metr w górę był wart wysiłku. Zafundowaliśmy sobie sesję na szczycie zgodnie twierdząc, że to miejsce jest godne tego aby do niego wrócić. Choć rowerem trzeba mieć sporo samozaparcia, szczególnie z drugiej strony, od Wieściszowic. Droga w tym kierunku wręcz leci w dół z czego przez chwilę skorzystaliśmy, ciesząc się jednocześnie że nie musieliśmy podjeżdżać właśnie od tej strony.


Podjazd na przełęcz Rędzińską od strony Pisarzowic. 


Przełęcz Rędzińska zdobyta.


Dla takich chwil warto jeździć rowerem.


W stronę Wieściszowic droga leci wręcz w dół. Wymarzona ściana dla miłośników podjazdów.

Za górami za lasami

Z wygodnej asfaltowej wstęgi, która ściągała nas w dół z prędkością światła zjechaliśmy szybko, kilometr za przełęczą skręcając na pomarańczowy szlak, prowadzący skrajem lasu wzdłuż masywu Wołka i Małego Wołka. Droga nie należała do łatwych, luźne kamienie, koleiny i miejscami spore nachylenie stanowiły sporą trudność dla niewprawionej w takiej jeździe Agi. Jednak wszechobecna cisza i otaczająca nas natura rekompensowała wszystkie niedogodności. Gdy wjechaliśmy na Halę Krzyżową dostaliśmy kolejną porcję krajobrazu, który wręcz onieśmiela swoją urodą. Góry Kaczawskie stały przed nami i uśmiechały się zachęcająco. 


Widok na Góry Kaczawskie z Hali Krzyżowej.

Po drodze.

Gdy dotknęliśmy kołami asfaltu w Mniszkowie po chwili byliśmy już kilometr dalej. Rudawy Janowickie są wręcz najeżone stromymi ściankami i tutaj trafiliśmy na jedną z nich, wyłożoną nowym asfaltem i zachęcającą do bicia własnych rekordów. W okolicach domu sołtysa zjechaliśmy jednak z wygodnego traktu i wbiliśmy się z teren. Ktoś radośnie nazwał ten odcinek szlakiem rowerowym a my jak po sznurku chcieliśmy nim dojechać do Miedzianki. Po drodze zaliczyliśmy nieprzejezdne kamienie, nieprzejezdne błoto, strumień płynący z wolna w poprzek drogi i oferujący wesołe brodzenie i kałuże głębokości Bajkału z obrzeżami wyłożonymi koleinami dorównującymi kraterom na marsie. Jedno przyznać jednak trzeba, dla widoków z drogi powtórzylibyśmy te dwa kilometry raz jeszcze. I jeszcze raz i kolejny. Jedynie nadajnik na Miedzianej Górze poszedłby w odstawkę.


Pomiędzy Mniszkowem a Miedzianką.

Kupferberg

Historię Miedzianki znakomicie opisał Filip Springer w swojej książce o takim właśnie tytule. To właśnie odwiedziny tej wsi były dla mnie głównym celem przyjazdu w ten rejon, czytałem o niej już dużo wcześniej i obiecałem sobie, że kiedyś muszę tu przyjechać. Wszystkim polecam lekturę reportażu powyższego autora, która właściwie wyczerpuje temat. Zamierzam wrócić tutaj samemu, pokręcić się po okolicy i porozmawiać z ludźmi na spokojnie. Miejsce z duszą, która ma swoje tajemnice. Uran zrobił tu swoje a przecież go tutaj nie było. 

W Miedziance doczekaliśmy się wreszcie obiadu. W nowo wybudowanym browarze, który ma kontynuować tradycje przedwojennego, jest wyśmienita restauracja z piękną panoramą Rudaw Janowickich. Serwowane tu jedzenie jest wyśmienite, ceny przyzwoite a miejscowe piwo po ciężkim dniu na rowerze smakuje wybornie. Siedząc na tarasie i grzejąc się w promieniach słońca spędziliśmy tu prawie dwie godziny. Ciężko było się przemóc i ruszyć dalej.


Historia jakich niewiele...


Miedzianka a raczej to co z niej pozostało.


Browar Miedzianka.


Browar Miedzianka.

Wstążka

Najedzeni, zrelaksowani i wypoczęci mogliśmy wracać do Trzcińska. Lekko, łatwo i przyjemnie. Do Janowic nie trzeba było kręcić korbą w ogóle, grawitacja zrobiła swoje. Jadąc prawą stroną Bobru poczuliśmy się trochę jak w bajce. Wąziutka asfaltowa dróżka prowadziła zakosami wzdłuż rzeki odsłaniając coraz to ładniejsze widoki. Słońce powoli udające się na zasłużony nocny odpoczynek dodawało uroku i te kilka kilometrów drogi spięło nam piękną klamrą dzisiejszą wycieczkę.


Sielanka z widokiem na Sokolik.

Puenta.

Zachodzące powoli słońce wydobyło z nas dodatkowe pokłady energii i chwilę po tym jak odstawiliśmy rowery w agroturystyce, byliśmy już na niebieskim szlaku prowadzącym na Sokolik. Zafundowaliśmy sobie spacer na ten piękny szczyt i platformę widokową znajdującą się na górze aby podziwiać z niej koniec dnia. Jakieś czterdzieści minut później siedzieliśmy na górze delektując się tym co mogliśmy zobaczyć. Byliśmy tam sami, nie licząc wspinaczy okupujących wszystkie skałki, których nie brakuje w okolicy. Wyjątkowe chwile, wyjątkowe miejsce. Do Trzcińska wracaliśmy w świetle czołówki, która rozświetlała nam drogę. Mała przygoda na koniec wspaniałego dnia. Jako bonus przynieśliśmy ze sobą trzy prawdziwki.


Zachód słońca z Sokolika. Widok na Karkonosze.


Na Sokoliku praca wre, przez zachodem trzeba skończyć.


Słońce coraz niżej.


Za chwil kilka zrobi się ciemno.

Zaliczone gminy: Kowary [423], Kamienna Góra - obszar wiejski [424]


Dane wyjazdu:
77.77 km 0.00 km teren
05:21 h 14.54 km/h:
Maks. pr.:53.30 km/h
Temperatura:16.0
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy:700 m
Kalorie: kcal

Rudawy Janowickie i okolice. Dzień I.

Wtorek, 22 sierpnia 2017 • dodano: 11.10.2017 | Komentarze 7

<br>
Trasa

Rozpoczynamy podróż, tak jak trzeba, od mapy. Tak lubimy najbardziej. Moc map tkwi w tym, że nie zaznaczono na nich ludzi. Przestrzeń jest w nich sprowadzona do dwóch wymiarów, ale można ją sobie przynajmniej wyobrażać bez przeszkód. Nikt nie zaburza obrazu. Drogi, ulice, place, całe wsie, a nawet miasta są idealnie puste, a przez to czytelne. Obcowanie z mapą to obcowanie z przestrzeni, która ma się całkowicie na własność. Można z nią zrobić, co się chce. Mapa łudzi wolnością, obiecuje swobodę, zwalnia z obowiązków. Im jest dokładniejsza, tym łatwiej uwierzyć.


Rudawy Janowickie i okolice. Zaopatrzeni w bezcenny kawałek kolorowego papieru o tym tytule, rozpakowaliśmy rowery z samochodu w zimny, sierpniowy poranek i spoglądając na górujący nad okolicą Sokolik uśmiechaliśmy się do siebie. Trzy dni wolnego, pierwszy raz od narodzin Michasia wyjazd tylko we dwoje. Mama i tata, góry i rower. Duet idealny.


Przepiękny widok na Sokolik z naszej agroturystyki w Trzcińsku.

Dolina Pałaców i Ogrodów

Z obawy o kondycję, pierwszy dzień Naszego pobytu w górach nie mógł prowadzić po wymagających drogach i ścieżkach Rudaw Janowickich, więc postawiliśmy na objazd Doliny Pałaców i Ogrodów. Ponad trzydzieści przepięknych rezydencji ulokowanych na obszarze około stu km kwadratowych objęto ochroną i postanowiono zadbać o ich promocję i ochronę. Gotyckie zamki, barokowe pałace, renesansowe dwory i wiele innych rezydencji czekają na wszystkich z otwartymi rękoma. Postanowiliśmy skorzystać z okazji i zobaczyć kilka z nich, położonych w otoczeniu przepięknej przyrody i urzekającego krajobrazu. Wyjątkowy region stanął przed nami i zapraszał do siebie. Nad Karkonosze nadciągały złowieszcze chmury ale nic nie było w stanie zachwiać naszym optymizmem. Jedziemy.


Złowieszcze i szybko przemieszczające się chmury nad Karkonoszami. Śnieżka długo nie chciała ukazać nam swojego oblicza.

Wojanów - Bobrów

Leniwie ciągnący się wzdłuż równie spokojnego Bobru asfaltowy dywanik doprowadził nas pod pierwszą tego dnia atrakcję, Pałac w Wojanowie-Bobrowie. Jego historia nijak ma odzwierciedlenie w tym co można teraz ujrzeć. Przez prawie sześćset lat przechodził z rąk do rąk, był wielokrotnie rozbudowywany i przebudowywany. Zmieniało się jego przeznaczenie, zmieniali się właściciele i każdy z nich pragnął odcisnąć na nim swoje piętno. Przez te sześć wieków z zamku przeistoczył się zakon, czerwonoarmiści przeobrazili go w poprawczak a następnie w PGR. Gdyby mury potrafiły mówić, opowiadaniom nie byłoby końca... Obecnie pozostaje w rękach prywatnych i otoczony rusztowaniami czeka na lepsze czasy.


Pałac i zamek w jednym, Wojanów-Bobrów.

Wojanów

Pałac w Wojanowie jest piękny i właściwie można na tym zakończyć jego opis. Dzięki zagranicznemu inwestorowi odzyskał swój blask i obecnie użytkowany jest jako czterogwiazdkowy hotel ze wszystkimi udogodnieniami, które taki obiekt może zaproponować gościom z pękatym portfelem. Spotkaliśmy się z opiniami, że ponad czterysta lat historii nie powinno być zamienione w maszynkę do robienia pieniędzy ale patrząc na to z jakim pietyzmem została przeprowadzona renowacja i jak prezentuje się całość jesteśmy za tym, aby wszystkie dawne dwory chylące się ku upadkowi znalazły swojego gospodarza, choćby miały stać się hotelami. Piękne miejsce, drogie i nie dla nas ale cieszy oko.


Pałac Wojanów.

Łomnica

Pięćset metrów od przepięknego pałacu w Wojanowie znajduje się jego ubogi brat w Łomnicy. Dzieli je płynący pomiędzy nimi Bóbr, który dodaje urokowi założeniom parkowym otaczającym oba majątki ziemskie. Również przemianowany na hotel, pałac w Łomnicy, nie jest tak efektowny jak jego sąsiad i pozostaje nieco w jego cieniu. W zabudowaniach folwarcznych można posilić się w restauracji pałacowej, dokonać zakupów rękodzieła i doskonalić naukę języka niemieckiego, który zdecydowanie dominuje pomiędzy półkami z różnym asortymentem i na przypałacowym parkingu. Ceny też tak jakby dla przybyszów zza Odry...


Pałac w Łomnicy.

Jelenia Góra

Obiecałem sobie przed wyjazdem, że zabiorę mą Ukochaną w miejsce, które w zeszłym roku zrobiło na mnie olbrzymie wrażenie ale wiązało się to z tym, że trzeba było przedostać się przez Jelenią Górę. Nie mając na celu zniechęcanie kogokolwiek do odwiedzin tego ciekawego miasta pominę kwestię tego jak jeździ się po nim rowerem i jego uroku, który mieliśmy okazję podziwiać jadąc dajmy na to ulicą Wincentego Pola. Gdy przejechaliśmy pod krajową trójką, która bezceremonialnie wcina się w miasto, odetchnęliśmy z ulgą. Przed nami  pomarańczowy szlak, ucieczka od hałasu i miejskiego zgiełku, który męczy nas potwornie. 


Aga na jeleniogórskim rynku.

Aleja Bolesława Krzywoustego

Nieco ponad cztery kilometry, które dzieliły nas od schroniska wybranego wcześniej jako miejsce na drugie śniadanie, to miód na nasze skołatane serca i nerwy, które ucierpiały w mieście. Aleja nazwana imieniem znanego księcia wiodła pięknie poprowadzoną droga rowerową, wzdłuż brzegów Bobru, który powoli zaczął nabierać górskiego charakteru. Wysokie zbocza okalające ścieżkę, gęsty las wokół i pustka na szlaku spowodowała, że chcieliśmy zatrzymać czas w miejscu. Bez wątpienia jest to jeden z najpiękniejszych odcinków DDR jakim dane było nam kiedykolwiek jechać. Ogromny wiadukt kolejowy tuż za miastem, kawałek dalej elektrownia wodna na Bobrze i ekspozycje turbin, które są użytkowane, źródełko z wodą to dodatkowe atuty, które można przypisać temu szlakowi. Nic tylko jechać i podziwiać.


Czynny wiadukt kolejowy w Jeleniej Górze.


Aleja Bolesława Krzywoustego, DDR pomiędzy Jelenią Górą a Perłą Zachodu.

Perła Zachodu i koniec aparatu

Schronisko Perła Zachodu, leżące wysoko na skarpie nad płynącym w dole Bobrem, urzeka swoim położeniem. Z dołu wygląda jakby było przyklejone do skał, z oddali przepięknie komponuje się z otoczeniem. Nie przejechaliśmy jeszcze nawet dwudziestu kilometrów od Trzcińska ale kawa w takim miejscu wydawała się obowiązkiem. Zostawiliśmy rowery na tarasie i przed dawką kofeiny chcieliśmy zrobić jeszcze małą foto sesję aby mieć co w przyszłości wnukom pokazywać. Kilka ujęć z góry, Aga radośnie przyjmowała pozy będąc kilkadziesiąt metrów niżej, na mostku, a ja kończąc sesję upuściłem aparat. Chwila nieuwagi i stary poczciwy pentax odszedł w krainę szczęśliwości. Wyświetlacz przestał reagować na cokolwiek i robienie zdjęć wróciło do analogowych czasów. W wizjerze wyświetlały się od czasu do czasu jakieś dane ale to było wszystko. Każdy moment byłby zły ale wyjazd we dwoje, w góry... Odechciało mi się kawy, odechciało Perły Zachodu. Pretensje mogłem mieć tylko do siebie. Od tej pory każde zdjęcie było totalną niewiadomą, ustawiłem preselekcję przesłony i próbowałem coś pstrykać. To, że nic z tego dobrego nie wyniknie było pewne prawie jak w banku...



Widok z tarasu Perły Zachodu na Bóbr płynący poniżej. Ostatnie zdjęcie sprawnego, starego, poczciwego Pentaxa, chwilę po tym wylądował nieco niżej...

Góra Szybowcowa

Awaria aparatu spowodowała, że kawy w Perle nie wypiliśmy, nastrój nie ten. Dziesięć kilometrów dalej czekała na Nas dzisiejsza wisienka na torcie i tam też się udaliśmy. Szybki zjazd do Siedlęcina, gdzie chcieliśmy zwiedzić najstarszą w Polsce i zobaczyć tamtejsze polichromie ale nie było gdzie zostawić rowerów więc niepyszni musieliśmy pojechać dalej. Podjazd na Górę Szybowcową dla szosowych wyjadaczy jest tylko asfaltową zmarszczką ale dla Agi, która nigdy po górach nie jeździła, był już małym wyzwaniem. Wjechaliśmy na szczyt równym i spokojnym tempem aby na miejscu móc delektować się przepiękną panoramą, która się z niego rozpościera. Jelenia Góra u stóp przepięknych Karkonoszy, z lewej strony cudowne Rudawy i Góry Kaczawskie. Położyliśmy się na trawie i podziwialiśmy to co natura ma w sobie najpiękniejsze. Absolutnie wyjątkowe miejsce, sporo czasu upłynęło zanim zebraliśmy się i ruszyliśmy w drogę powrotną. Na szczycie mocno wiało i gdyby nie to, zostalibyśmy jeszcze dłużej.


Góra Szybowcowa.


Zjazd z widokiem na Śnieżkę.

Cieplice zakazem stoją

Nieznajomość miasta doprowadziła do tego, że chcąc dostać się do zdrojowej części Jeleniej Góry, wybraliśmy najprostszy wariant i pokonaliśmy je ul. Wolności. Prawie siedem kilometrów, które chciałoby wymazać się z życia, koszmarny ruch i DDR-y z najgorszych snów. W Cieplicach liczyliśmy na relaks dla duszy i ciała w Parku Zdrojowym ale ostentacyjnie wywieszony zakaz jazdy i wprowadzania rowerów na bramie wjazdowej szybko sprowadził Nas na ziemię. Tłukliśmy się przez całe miasto tylko po to aby pocałować klamkę, se la vi... Pokręciliśmy się chwilę po zadbanym rynku szukając jakiegoś punktu zaczepienia i przyjaznej dla rowerzystów restauracji ale nic takiego nie rzuciło nam się w oczy i pojechaliśmy dalej. W brzuchu burczało coraz mocniej a i brak kofeiny też dawał znać o sobie. 


Pałac Schaffgotschów, obecnie siedziba Politechniki w Cieplicach Śląskich-Zdrój.

Regeneracja

Następna z zaplanowanych na dzisiaj atrakcji była niedaleko, ledwie dwa kilometry od Cieplic. Trollking mocno polecał nam odwiedziny stawów rybnych w Podgórzynie i ani trochę nie zawiedliśmy się na jego rekomendacji. Urocze miejsce, piękne widoki i sielski krajobraz. Niestety w tym momencie mój aparat przestał pstrykać w ogóle i ze zdjęć nici, wielka szkoda bo miejsce naprawdę warte tego aby się w nim pojawić. Mieliśmy również zaspokoić w nim swój głód ale duża ilość gości i duży hałas nas do tego zniechęcił. Ponad godzinną przerwę obiadową zrobiliśmy sobie nieco dalej, w Miszówce. Pyszne pierogi i mocne espresso postawiły nas na nogi i poprawiły humory po niepowodzeniu w Cieplicach. 

Przed siebie

Dziesięć kilometrów jazdy po DW366 potrafi zniechęcić. Nie najlepszy asfalt, bardzo duży ruch samochodowy. Gdy w Miłkowie mogliśmy zjechać, w końcu, z tej drogi kamień spadł nam z serca. Brak sensownej alternatywy na tym odcinku spowodował, że musieliśmy to po prostu przejechać i tak też się stało. Oby ostatni raz.

Bukowiec

Od Miłkowa do Trzcińska miało być już praktycznie cały czas z górki i tak też było. Po drodze wstąpiliśmy do Bukowca, w którym Fundacja Doliny Pałaców odtworzyła Park Krajobrazowy. Mniej znane i na pewno dużo rzadziej odwiedzane miejsce niż okoliczne atrakcje ale nic nie ustępujące im urodą. Byliśmy tu sami i mogliśmy nacieszyć się pięknem przyrody w przejmującej wręcz ciszy. Siedząc na pomoście przy stawie Kąpielnik mieliśmy Karkonosze jak na dłoni, towarzyszyły nam tylko dwa łabędzie i skrzypiąca łódka, zacumowana do brzegu. Sielsko, nastrojowo, romantycznie. Nagroda za przejechane kilometry. Mieliśmy w planach wjechać jeszcze na wieżę widokową górującą nad okolicą ale na planach się skończyło. Błogie lenistwo przy stawie wygrało. Łódką też można było popływać, całkowicie za darmo, ale klucze od kłódki trzeba odebrać z pałacu. Dodając do tego przygotowane miejsce na ognisko z pociętym już drewnem, wiatą dla kilkunastu osób wychodzi naprawdę świetne miejsce do spędzenia wolnego czasu.



Karpniki

Jako, że dzień zbliżał się ku końcowi a kilkanaście kilometrów było jeszcze przed nami, czas było jechać dalej. Bukowiec nas rozleniwił i takim też tempem jechaliśmy w stronę Trzcińska ciesząc się sąsiedztwem tak pięknego krajobrazu. Ostatnim aktem tego dnia była wizyta w zamku w Karpnikach i śmiało mogę napisać, że to co najlepsze było właśnie tutaj. Wyglądające jak sześcienna kostka, architektoniczne cudo sprawiło, że oboje patrzeliśmy na ten pałac z podziwem. Jego położenie, to jak komponował się z otoczeniem i jaką jedność z nim tworzył było idealne. Zachodzące powoli słońce i delikatne światło, które podkreślało fakturę i kolory zamku, potęgowało efekt. Byliśmy zachwyceni.


Zamek w Karpnikach.

Złota godzina

Trudy dnia dawały powoli znać o sobie i musiałem skorygować zaplanowaną wcześniej trasę aby nie forsować mojej Kochanej Żonki. Zamiast jechać przez przełęcz Karpnicką pojechaliśmy więc terenową drogą do Bobrowa i był to dobry pomysł. Jadąc podnóżem Gór Sokolich czerpaliśmy radość z zachodzących promieni słońca i widoków. Do Trzcińska zajechaliśmy w złotej godzinie, która sprawia że świat staje się jeszcze piękniejszy. Na zakończenie dnia nie mogliśmy trafić lepiej. 


Krzyżna Góra i Sokolik w blasku zachodzącego słońca.


Sielska atmosfera w Trzcińsku.

Zaliczone gminy: Janowice Wielkie [420], Mysłakowice [421], Podgórzyn [422]


Dane wyjazdu:
99.80 km 0.00 km teren
06:01 h 16.59 km/h:
Maks. pr.:67.10 km/h
Temperatura:37.8
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy:1550 m
Kalorie: kcal

Pogórze i Góry Kaczawskie.

Wtorek, 1 sierpnia 2017 • dodano: 09.09.2017 | Komentarze 6

Najgorętszy dzień w roku, temperatura ma przekroczyć trzydzieści pięć stopni Celsjusza w cieniu. O szóstej rano gdy piję poranną kawę i przygotowuję się do wyjazdu poranne wiadomości a radiu alarmują, że nie powinno się wychodzić na zewnątrz, pić dużo płynów i najlepiej oddać się nicnierobieniu. Afrykański żar ma oblepić całą Polskę ze szczególnym uwzględnieniem Dolnego Śląska. Tak się złożyło, że lubię gdy jest ciepło, lubię ten region naszego kraju i lubię robić rzeczy na przekór tym, którzy chcą decydować za nas. Dopiłem kawę, zapakowałem rower na samochód, mapę do mapnika i w drogę. Dzień wolny od obowiązków rodzinnych trzeba celebrować. Pogórze i Góry Kaczawskie są dzisiaj mym celem, będzie gorąco.


Złotoryja mówi dzień dobry

Rejon po którym zamierzałem dzisiaj jeździć wybrałem już dość dawno. Większość z tych terenów była mi kompletnie obca, a na zdjęciach i w relacjach, które przeczytałem dużo wcześniej, prezentowała się doprawdy zachęcająco. Rowerową eskapadę rozpocząłem w Złotoryi, w której zostawiłem samochód i ruszyłem na podbój tego co nieznane. O tym co mnie czeka przekonałem się praktycznie od razu, gdy tylko przyszło mi wjechać pod miejscowy ratusz. Płasko nie będzie, nawet rynek okazał się nachylony, co tylko dodawało mu uroku. Odnowione kamienice ładnie prezentowały się w porannym świetle będąc wdzięcznym tematem do fotografii. W tym momencie było już dwadzieścia siedem kresek na plusie, o godzinie ósmej dwadzieścia. 

Rynek w Złotoryi.

Skansen


O ile od pewnego czasu wiedziałem, że chcę odwiedzić ten region to szczegółowego planu wycieczki nie stworzyłem żadnego. Zaopatrzyłem się jedynie w mapę Góry i Pogórze Kaczawskie mojego ulubionego wydawnictwa Plan i na jej podstawie trasę tworzyłem na bieżąco. Skansen Górniczo-Hutniczy w Leszczynie wydawał się dobrym celem na rozprostowanie nóg i przypomnienie sobie jak jeździ się po pagórkach. Na miejsce dojechałem korzystając z czerwonego szlaku rowerowego z lekkimi modyfikacjami. Jedną z nich był zjazd do Wilokowa, w którym chciałem zwiedzić skansen ciągników, który jak się na miejscu okazało, nie istniał. W samej zaś wiosce zostałem zaskoczony po chwili drugi raz, tym razem brukowanym, kilkusetmetrowym podjazdem, sztywno wyprowadzającym mnie kilkadziesiąt metrów wyżej niż przed chwilą. Moje płuca zaprotestowały po raz pierwszy.

Wyjeżdżając z Wilkowa po chwili byłem już na miejscu, przy skansenie w Leszczynie. Szybki zjazd momentalnie pozbawił mnie wysokości i zaczął nabierać przypuszczeń graniczących z pewnością, że dzisiaj będzie nie tylko tropikalnie gorąco ale i interwałowo. Pod dwa bliźniacze piece przyjechałem o dwie godziny za wcześnie, jako że godziny otwarcia zaczynają się od jedenastej, więc zrobiłem tylko pamiątkowe zdjęcie, przeczytałem tablice informacyjne i ruszyłem dalej. 


Bliźniacze piece wapienne w skansenie górniczo-hutniczym w Leszczynie. 

Rosocha

Korzystając z dobrze oznaczonego czerwonego szlaku udałem się na Rosochę. Nieco ponad trzy kilometry dalej i dwieście metrów wyżej znajdowały się ruiny dawnej, niemieckiej stacji radiolokacyjnej Rudiger 2 z okresu II-ej Wojny Światowej, praktycznie na samym szczycie wspomnianego przed chwilą wzniesienia. Prowadziła do niej częściowo szutrowa droga, przed szczytem wyłożona asfaltem. Podjazd w miarę równy, w środkowej części trzymający nachylenie bliskie dziewięciu procent na długości jednego kilometra. Widokowo obłędny, w dzisiejszej pogodzie wyciskający siódme poty. Gdy znalazłem się na samej górze stan budynku mnie rozczarował. Ruiny sa mocno zdewastowane i widać, że ten teren stanowi przyczółek dla niejednej patologii. Do woli mogłem zaś rozkoszować się widokami, które były wspaniałą nagrodą za trud wspinaczki. 


Podjazd na Rosochę od strony Leszczyny.


Widok na północ spod radiostacji Rudiger 2 stojącej tuż obok wzniesienia Rosocha (465m n.p.m.)
 
Uczta dla oczu

Zjeżdżając ze wzniesienia w kierunku Pomocna miałem cały czas przed sobą to co po co tu przyjechałem. Urzekający krajobraz pełen przepięknych gór. Towarzyszyły mi różnorakie pasma. Rudawy Janowickie, Karkonosze, Góry Wałbrzyskie, Kaczawskie, Izerskie. Prawdziwa uczta dla oczu, cieszyłem się sam do siebie. Znakomita widoczność, przepiękna pogoda i rower, chwilo trwaj.


Stanisławów.


Piękno samo w sobie. Widok z okolic Stanisławowa w kierunku Karkonoszy.

Zjazd

Za Pomocnem zastanawiałem się czy jechać polną drogą i wejść na Czartowską Skałę czy wybrać asfalt. Pustka w bidonie pomogła mi podjąć decyzję i udałem się szybszym wariantem w stronę Myślinowa aby kupić coś do picia. Zjeżdżając z drogi wojewódzkiej trafiłem na idealną nawierzchnię i świetny zjazd co zaowocowało tym, że zakupy zrobiłem dopiero w Myśliborzu, bowiem nie jest łatwo wyhamować z prędkości ponad 60km/h, gdy sklep wyskakuje znienacka. Trafiły mi się cztery kilometry w dół, wykorzystałem je jak tylko mogłem. Przednia zabawa została zakończona pod odnowionym neogotyckim pałacem w Myśliborzu. 



W to mi graj

Prawie trzydzieści kilometrów jazdy po asfalcie i ciągle rosnąca temperatura spowodowało, że zacząłem tęsknym okiem spoglądać na otaczające mnie lasy. Na mapie ukazały się Małe Organy Myśliborskie i nie zastanawiając się długo tam też pojechałem. Niby na wyciągnięcie ręki i blisko ale gdy tylko wjechałem na pieszy, leśny szlak a właściwie singiel, szybko przekonałem się, że łatwo nie będzie. Ze wsi wyjechałem po polnej drodze, jadąc na czuja. W dwóch miejscach musiałem prowadzić rower, korzenie i nachylenie terenu mnie pokonały. Gdy dotarłem na miejsce nie musiałem przekonywać samego siebie, że było warto się męczyć. Bazaltowe organy spodobały mi się od pierwszego wejrzenia, mają ponoć 30 mln lat. Mało popularne ale może i przez to mające swój urok. Trzeba trochę samozaparcia aby tu dotrzeć ale warto, przynajmniej dla mnie. Dodatkowo spod Rataja była przepiękny widok na równiny rozpościerające się od Jawora aż po Wrocław.


Z Myślibórza na Rataja wyprowadza mnie polna droga a właściwie jej brak.


Małe organy myśliborskie. Gdzie jest rower?


Widok spod Rataja na Jawor i równiny rozpościerające się aż po Wrocław.

Piękna i bestia

Miałem chęć jechać przez Bazaltową Górę ale nie mogłem znaleźć żadnej ścieżki, która poprowadziłaby mnie przez strumień i pole w jego kierunku więc żółtym szlakiem rowerowym pojechałem do Jakuszowej. Kamienisty, dziurawy, po prostu beznadziejny trakt przejechałem tempem pieszego. Cały czas pod górę, cały czas patrząc się na przednie koło aby nie wpaść w dziurę wielkości roweru.
Dotykając asfaltu we wsi poczułem ulgę. Zafundowałem sobie długi postój mocząc przy okazji nogi w potoku i relaksując się w cieniu pomnikowego dębu. 

Kilka kilometrów dalej, zatrzymałem się ponownie, tym razem pod restaurowanym pałacem w Kłonicach. Wyremontowana z pietyzmem elewacja ładnie komponowała się otoczeniem, ale leżące tuż obok zabudowania folwarczne wręcz prosiły o jakąkolwiek pomoc, niszczejąc w oczach. Może i na nie przyjdzie kiedyś pora.


Pałac w Kłonicach.

Radogost

Wprost spod pałacu chciałem pojechać na wieżę widokową znajdującą się na wzniesieniu Radogost. O ile do ostatnich zabudowań we wsi był asfalt to później dróg było kilka, wszystkie zarośnięte mniej lub bardziej. Wybrałem tę prowadzącą wprost pod górę i zapłaciłem za to wprowadzaniem roweru. Kilkunastoprocentowe nachylenie, mnóstwo meszek i sto metrów wyżej pojawiła się wieża widokowa. Przyjąłem ją jak zbawienie. Usiadłem pod nią i długo doprowadzałem tętno do stanu poniżej poziomu przedzawałowego. Widoki z góry po części zrekompensowały mi litry potu wylanego aby się tu dostać.


Widok z wieży widokowej na Radogoście.

Problem

Problem pojawił się po kilku minutach gdy oglądając panoramę zrozumiałem, że skończyło mi się picie. Słońce było już w zenicie a temperatura w cieniu była na poziomie 35 stopni. Nie chcąc wracać do Kłonic musiałem jechać czerwonym szlakiem pieszym do Grobli. Ciężki to był odcinek. Miejscami bardzo stromy zjazd, luźne kamienie, dużo dziur i błota w lesie. Dodatkowo wyłożyłem się po drodze w chaszcze pełne pokrzyw i mocno poczułem ich moc. 


Czerwony szlak pieszy pomiędzy Radogostem a Groblą.

Dobra dusza

W Grobli zatrzymałem się przed pierwszym domem i poprosiłem stojącą przed nim Panią o uzupełnienie bidonu i butelki wodą z kranu. Pani odpowiedziała mi uśmiechem, zabrała pojemniki i wróciła z napełnionymi. Dodatkowo przyniosła mi duży dzbanek zimnego kompotu i wielki kawałek przepysznego, drożdżowego ciasta. Powiedziała mi, żebym nie dziękował, to przecież nic takiego. Nie pytała o nic, tylko się uśmiechała. Wypiłem owocową lemoniadą, zjadłem domowy wypiek i grzecznie podziękowałem za tę oznakę gościnności. I jak tu się nie wzruszyć?


Pałac w Grobli. 

Żar tropików

W Jastrowcu zatrzymałem się aby kupić coś do przegryzienia i zasięgnąć języka gdzie można w okolicy zjeść obiad. Gdy usiadłem na zacienionej ławce pod sklepem poczułem jak gorąco się zrobiło. Powietrze było wręcz lepkie i nie do oddychania. Termometr wskazywał w tym momencie 37.8 stopnia w cieniu! Ogarnęło mnie zmęczenie i spędziłem tu ponad pół godziny racząc się zimną oranżadą, lodem i bananami. Porozmawiałem też z Panią ekspedientką jako, że klientów o tej porze dnia było zaledwie dwóch i czasu na rozmowę było sporo. Okazało się, że od obiadu dzieli mnie nieco ponad pięć kilometrów rozgrzanego jak piec asfaltu. Smolista nawierzchnia miejscami zaczęła nawijać się na opony, świadcząc o tym co tu się działo. Cóż robić, musiałem po prostu się zmusić i pojechać do Dobkowa, do najbliższej restauracji. Wylądowałem w dobrym miejscu, dobrze karmili. Zaś sam Dobków okazał się muzeum bez murów, generalnie świetnym miejscem, z pomysłem na siebie i okolicę. Oby tego było więcej.

 Zimna helena nie jest zła.


Obiad, klasyka z młodości. Zsiadłe mleko smakowało jak zsiadłe mleko. W tych czasach nie jest to takie oczywiste.


Ekomuzeum rzemiosła w Dobkowie.

No to hop

Po obiedzie przyszedł czas na kawę i w towarzystwie podwójnego espresso analizowałem mapę. Wybór padł na przełęcz Widok. W Wojeciechowie pierwsza w prawo i hop, do góry. Dziesięć kilometrów podjazdu przede mną, słońce z całą mocą próbuje odwieźć mnie od tego pomysłu ale stoi na straconej pozycji. Pamiątkowe zdjęcie w Wojcieszowie i jadę na Kapellę. Po drodze zatrzymuję się jeszcze w Podgórkach przy wieży widokowej ale zamknięte drzwi nie pozwalają na zwiedzanie. Niekończący się podjazd w końcu wyprowadza mnie na przełęcz i wspinaczka dobiega końca. Ciężko, oj ciężko...


Wojcieszów widziany z serpentyn wiodących ku przełęczy Kapella.


Podgórki, wieża widokowa i kościół z XVIIIw. 

Kapella

Na przełęczy Kapella spotkałem szosowca z Legnicy, który przyjechał tutaj na chwilę, popatrzeć sobie na góry. Usiedliśmy więc we dwójkę w cieniu i rozmawiając o rowerowych, mało istotnych rzeczach napawaliśmy się pięknym widokiem. Kolega poczęstował mnie snickersem z termosu, świetny patent na to aby nie wozić batonów w płynie, w który niechybnie zamieniły by się po pięciu sekundach w taki dzień jak dzisiaj. Krajobraz rozpościerający się z tego miejsca jest z gatunku tych, na które można się patrzeć godzinami. My tyle czasu nie mieliśmy i po piętnastu minutach rozjechaliśmy się każdy w swoją stronę. 


Widok z przełęczy Kapella na Karkonosze, ze Śnieżką w centrum uwagi.

Ściana

Mój wybór drogi powrotnej do Złotoryi mógł być tylko jeden. W zeszłym roku byłem w tych okolicach i poznałem niesamowity podjazd z Lubiechowej na przełęcz, biegnący po zboczach Okola. Tędy też zjechałem dzisiaj do Świerzawy. Zjazd przed Lubiechową jest tak karkołomny, że puszczenie tu hamulców na chwilę powoduje przyspieszenie jak w F16. Nie wiem ile dokładnie jest tu procent nachylenia ale to prawdziwa ściana. Istne szaleństwo.

Powrót

W Świerzawie chciałem obejrzeć unikalne polichromie jakie znajdują się w kościele św. Jana i św. Katarzyny ale niestety było zamknięte. Świątynia z początków XIIIw. zrobiła na mnie spore wrażenie z zewnątrz, kamienna architektura sprzed tylu lat doprawdy onieśmiela rozmachem. Nieco dalej odwiedziłem jedną z większych atrakcji okolicy, jaką są  Organy Wielisławskie. Niestety ale nastąpiło rozczarowanie, zdecydowanie bardziej odpowiadały mi te, które widziałem w okolicy Myśliborza. 


Kościół św. Jana i św. Katarzyny w Świerzawie.

Złotoryja

Od Świerzawy do Złotoryi jechałem drogą wojewódzką. Umiarkowany ruch, dobra nawierzchnia i spora część trasy biegnąca w zacienionych miejscach sprawiła, że droga minęła szybko i przyjemnie. Przed Złotoryją skręciłem jeszcze do Jerzmanic-Zdrój aby oglądnąć Krucze Skały. Te skały zbudowane z piaskowca robią spore wrażenie gdy się pod nimi stoi i są też popularnym miejscem dla miłośników wspinaczki skałkowej. Do miasta wjechałem polną drogą, zaliczając ostatnią tego dnia ściankę, pod którą musiałem prowadzić rower, nachylenie mnie pokonało.

Pogórze i Góry Kaczawskie okazały się przepięknym regionem, w który kiedyś na pewno wrócę. Najgorętszy dzień roku dał mi się we znaki, wypiłem ponad osiem litrów płynów. Trasę w wielu momentach mogłem poprowadzić inaczej ale jak na jazdę bez planu wyszło nadzwyczaj dobrze. Jestem zadowolony.


Krucze skały pod Złotoryją.


Złotoryja, pomnik Władysław Reymonta.

Zaliczone gminy: Złotoryja - teren miejski [408], Złotoryja - obszar wiejski [409], Męcinka [410], Paszowice [411], Bolków [412], Wojcieszów [413]


Dane wyjazdu:
40.50 km 0.00 km teren
h km/h:
Maks. pr.:0.00 km/h
Temperatura:17.0
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy:235 m
Kalorie: kcal

Dolina Baryczy - dzień 3.

Niedziela, 8 maja 2016 • dodano: 23.05.2016 | Komentarze 6

Wczorajszy, ciężki i długi dzień dał się nam we znaki i dzisiaj ma być krócej, łatwiej i równiej. Przynajmniej taki jest plan i teoria. A ta jak wiadomo lubi rozmywać się z praktyką więc będzie jak będzie. Na tapetę bierzemy Ścieżkę Rowerową Trasą Dawnej Kolei Wąskotorowej. Celowo z dużych liter, ponieważ tak jest szumnie tytułowana na tablicach i w internecie. Sporo pieniędzy poszło na to z Unii a przy tego typu projektach przede wszystkim musi zgadzać się nazewnictwo i tablice. Więc tego przypilnowali. Jedziemy do Sułowa i w jego okolice.


Startujemy dzisiaj prosto z samochodu, który zostawiamy na parkingu przy milickim akwarium. Spowodowane jest to tym, że wracamy dzisiaj do Poznania i musieliśmy zwolnić kwaterę. Ściągamy więc rowery z bagażnika, rozkładamy przyczepkę i jedziemy z wiatrem w stronę Sułowa. Nigdzie się nam nie śpieszy, nie mamy żadnego celu, brak planu jest naszym planem. W zgrabnie opracowanym, kieszonkowym przewodniku po Dolinie Baryczy, który trafia w me ręce napisane jest że przed nami dwadzieścia kilometrów do Sułowa. W sam raz na dzisiaj.

Akwarium milicz
Akwarium w Miliczu.

Wieje nam przyjemnie w plecy, równiutka asfaltowa droga prowadzi nas cichutko więc jedzie się bardzo przyjemnie. Pomiędzy Kaszowem a Praczami asfalt jednak się kończy i pojawia się szuter. Przyznać jednak trzeba, że jest równy i dobrze ubity z małym, nieciekawym wyjątkiem w Postolinie. Są tam luźne, ostre kamyki co powoduje, że mocno zwalniamy. Zarówno z obawy przed rozcięciem opon jak i dla komfortu Michałka, który zadowolony śpiewa w przyczepce. Ten odcinek zdecydowanie wymaga poprawki.

Gdy po niecałych jedenastu kilometrach pojawia się przed nami dawna stacja kolejowa w Sułowie na naszych twarzach maluje się zdziwienie i konsternacja. Czy pojechaliśmy na skróty, czy coś pomyliliśmy? Miało być dwadzieścia kilometrów w jedną stronę a wychodzi na to, że to dystans w obie. Tego się nie spodziewaliśmy.


Stacja Kaszowo.


Pomiędzy Praczami a Sułowem.


Dawny budynek dworca w Sułowie.


Ekspozycja taboru kolejowego w Sułowie.

Czasu mamy jeszcze sporo, chęci jeszcze więcej więc powrót na tym etapie wycieczki nie wchodzi w grę. Najbliższe stawy i leśne drogi prowadzą do Rudy Sułowskiej i tam właśnie postanawiamy się udać. Trasa na mapie wygląda ok, oznaczenie również ale rzeczywistość ma dla nas inne wieści. Już pierwszy kilometr szlaku daje się we znaki, dużo błota, jeszcze więcej kałuż, z których kilku nie da się objechać i trzeba jechać na wprost nie wiedząc jak są głębokie. Za Łąkami popełniam błąd i skręcamy nie w tę drogę co trzeba, przez co ponad tysiąc metrów musimy na zmianę pchać i mielić młynkiem w leśnej piaskownicy. Rekompensatą jest przyroda, wszystko dookoła zieleni się wiosną i rozkwita pełnią barw. Taki urok jazdy tam, gdzie innych nie ma. Później okazuje się, że jechaliśmy konnym szlakiem co tłumaczy to po czym przyszło nam się poruszać.


Most na Baryczy w Łąkach.


Most na Baryczy w Łąkach.

Po leśnych perturbacjach wjeżdżamy na asfalt i po chwili jesteśmy już w Rudzie Sułowskiej. Naszą pierwszą myślą było aby zjeść tu obiad i trochę odpocząć ale tłumy ludzi i ceny jak na Batorym skutecznie zniechęciły nas do skorzystania z Gospody 8 Ryb. Pomimo, że jest to mocno wychwalane miejsce to stosunek tego co widzieliśmy do tego ile kazano by nam za to zapłacić wydał nam się żałosny. Świetnym miejscem okazało się za to minii zoo na terenie tego kompleksu. Były kozy, kucyki, konie, owce, gęsi i inne zwierzęta. Dla Michała rewelacja. Jest również mini skansen rybołówstwa, jest biuro zarządcy, wszystko z dawnej epoki. Fajne miejsce, bez udziwnień, po prostu sympatyczne. Centrum Edukacji Turystycznej w Rudzie Sułowskiej - będąc w okolicy, warto zajrzeć i samemu się o tym przekonać.


Centrum Edukacji Turystycznej w Rudzie Sułowskiej.


Centrum Edukacji Turystycznej w Rudzie Sułowskiej.


Centrum Edukacji Turystycznej w Rudzie Sułowskiej.


Centrum Edukacji Turystycznej w Rudzie Sułowskiej.


Centrum Edukacji Turystycznej w Rudzie Sułowskiej.


Centrum Edukacji Turystycznej w Rudzie Sułowskiej.

Konik
Centrum Edukacji Turystycznej w Rudzie Sułowskiej.

Od strony Rudy Sułowskiej do Sułowa szlak jest już tak oznakowany, że nie sposób pomylić dróg. Wybieramy pomarańczowy i zaraz za stawami kolejna niespodzianka. Piachu po osie co oznacza kolejną zmianę trybu wycieczki z rowerowej na pieszą. Miejscami zamiast piachu jest gruz, miejscami żwir ale kompletnie nie ma jak po tym jechać. Nie zapamiętamy dojazdu do i z Rudy Sułowskiej najlepiej. Ciągłe przeszkody, jedna wielka porażka.


Staw Milicki w Rudzie Sułowskiej.

Od Łąk do Sułowa jedziemy drogą wojewódzką, na szczęście praktycznie bez ruchu samochodowego. Głód powoli zaczyna nam doskwierać ale w Sułowie można zapomnieć o jakiejkolwiek jadłodajni o czym przekonujemy się na własnej skórze. Decydując się wracać do Milicza napotykamy na reklamę jakiegoś baru nad Baryczą ale gdy tylko do niego dojeżdżamy odechciewa nam się jeść. Zapach frytury skutecznie odstraszyłby najbardziej głodnych rowerzystów. Okoliczne ośrodki wczasowe, relikty PRL-u i wczesnych lat 90-tych miały więcej uroku niż ta pseudo smażalnia ryb i wszelkich innych rzeczy, które da się utopić w oleju. Nie pozostaje nam nic innego jak obrać kurs powrotny i po swoich śladach wrócić do początku wycieczki i szukać czegoś do jedzenia w Miliczu. Po drodze zjeżdżamy jeszcze na chwilę do Praczy, tłukąc się trochę po bruku tak aby Michałek już od małego wiedział, że Paris-Roubaix to ciekawa sprawa ;)

Karp w Sułowie.


To były czasy :)


Figurka w Praczach.

Gdy kończymy wycieczkę i zarazem nasz trzydniowy wyjazd w Dolinę Baryczy, na niebie zbierają się ciemne chmury i delikatnie zaczyna kropić. To znak, że nie tylko nam jest smutno. Z pewnością Park Krajobrazowy Doliny Baryczy ma jeszcze wiele tajemnic przed nami i sporo ciekawych miejsc do odwiedzenia ale po tym co zobaczyliśmy jesteśmy niezmiernie zadowoleni i zauroczeni tymi okolicami. Przepiękna przyroda, możliwość obcowania z naturą i wszechobecna ptasi śpiew to wszystko to czego było nam potrzeba. Idealne miejsce na rodzinne rowerowe wycieczki. Jazda z przyczepką nie stanowi tutaj większego problemu, żeby trafić na ciężkie odcinki trzeba się postarać, nam to się udało ale po części sami tego chcieliśmy jadąc tam gdzie inni chodzą. Tak lubimy i mamy nadzieję, że nasz synek przejmie pałeczkę po nas. A jeśli nie, też będziemy szczęśliwi. Bo w życiu trzeba robić to co się lubi a nie to co robią inni :)


Dane wyjazdu:
81.60 km 0.00 km teren
h km/h:
Maks. pr.:32.80 km/h
Temperatura:20.0
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy:350 m
Kalorie: kcal

Dolina Baryczy - dzień 2.

Sobota, 7 maja 2016 • dodano: 22.05.2016 | Komentarze 6

Pełni wrażeń po wczorajszej, krótkiej, ale bogatej w atrakcje wycieczce, budzimy się rano pełni zapału na to co przyniesie nowy dzień w Dolinie Baryczy. Trochę trwa zanim ogarniamy się do wyjazdu ale nie ma co się śpieszyć. Kawy nie pije się w biegu, kawą trzeba się delektować. Tak też czynimy i w czasie gdy raczymy się kofeinowym nałogiem w mojej głowie zarysowuje się plan dzisiejszej trasy. Wybór pada na Moją Wolę i znajdujący się w niej pałac. Niesamowita budowla, która od dawna siedziała w moich myślach, w szufladzie zatytułowanej miejsca konieczne do odwiedzenia. Problemem wydawał się tylko dystans jaki dzielił ją od Wszewilków, blisko osiedemdziesiąt kilometrów w dwie strony, z przyczepką, to dużo. Wrodzony optymizm nie pozwolił za długo rozczulać się nad tym faktem i plan wszedł w fazę realizacji. Jedziemy.


Szybkie zakupy w pierwszym napotkanym sklepie, wizyta w cukierni i raz dwa wydostajemy się z Milicza. Do Duchowa jest delikatnie pod górkę i na początku swoją nikłą prędkość kładę na karb ukształtowania terenu i nie najlepszej nawierzchni ale gdy tylko wyjeżdżamy na otwarty teren szybko pojmuję o co chodzi. Wieje silny, wschodni wiatr a my jedziemy właśnie w tym kierunku. Cóż, przynajmniej z powrotem powinno być lżej. O ja naiwny, tyle razy już się na to nabierałem... W Duchowie zatrzymujemy się pod wiatrakiem, miejscową atrakcją. W Wielkopolsce takich mamy na pęczki, tutaj to wydarzenie. 

Wiatrak w Duchowie.

W Czatkowicach Michaś zaczyna głośno dopominać się o trochę wolności, więc robimy przerwę pośrodku wioski. Jest rzeczka, w okolicznych domach są kury, kaczki, szczekają wokół psy. Na ziemi mnóstwo kamyczków, patyków i nie wiadomo co jeszcze. Wszytko takie ciekawe, wszystko nowe. Michałek wniebowzięty a my zaczynamy odkrywać w sobie nieznane pokłady cierpliwości w tłumaczeniu Mu, że tego się nie je, tego też, no i jeszcze tego i tego. Jest wesoło.
Pit stop.


Henrykowice.


Drugi pit stop.


Domowy wiatrak w Wielgich Milickich.

Wjeżdżając do Możdżanowa wjeżdżamy do Wielkopolski i droga zmienia się jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki, pojawia się asfalt równy jak stół i przyczepka sunie jak po szynach. Inna administracja, inny świat. Nigdy nie przestanie nas to zadziwiać. W samej wiosce oglądamy pierwszy napotkany dzisiaj dom ze wstawkami z rudy darniowej. Ładny, estetyczny i nietypowy. Do Mojej Woli postanawiamy jechać przez las korzystając z czarnego szlaku. Jak dobra była to decyzja przekonujemy się tuż po zjechaniu z asfaltu. Naszym oczom ukazuje się ładny, zadbany Dwór Myśliwski z ponad stuletnią historią. Robimy pamiątkowe zdjęcia i zanurzamy się w leśne ostępy.


Ściana ze wstawkami z rudy darniowej, Możdżanów.


Kolejny karp :)


Dwór Myśliwski w Możdżanowie.


Dwór Myśliwski w Możdżanowie.

Zaledwie kilkaset metrów dalej kolejna atrakcja. Trafiamy do leśniczówki, przy której znajduje się zagroda z dzikami. Są one oswojone i tylko czekają na to aby dać im coś do jedzenia. Stosujemy się jednak do informacji aby tego nie robić i tylko wzajemnie się obserwujemy. Jest potężny odyniec, jest locha z małymi dziczkami. Nasz synek zachwycony naśladuje ich odgłosy i tak o to, z chrumkania dzików przeistacza się to w jeden pisk. Świetne miejsce.


Dzik jest dziki, dzik jest zły, dzik ma bardzo wielkie kły :)

Czarny szlak do Mojej Woli okazał się strzałem jak szóstka w totolotka. Piękna, wręcz niesamowita droga przecinająca las wręcz wbiła nas w siedzenie. Dopełnieniem całości było spotkanie oko w oko z orłem bielikiem, który siedział sobie spokojnie na gałęzi, jakieś dwadzieścia metrów od nas. Po tym jak wzbił się w powietrze aż zaniemówiliśmy, jego potężne skrzydła i majestat nas powalił. Niesamowita sprawa spotkać takie zwierzę na wolności, z wrażenia nie zrobiłem ani jednego zdjęcia tylko oglądałem go jak zamurowany.


Pomiędzy Możdżanowem a Moją Wolą.

Cel na dzisiaj czyli Pałac Myśliwski w Mojej Woli od pierwszego wrażenia nas zachwycił. Zdjęcia nie oddają jego niezwykłości, jego trzeba zobaczyć na żywo. Ponoć jest to jeden z dwóch takich pałaców w Europie a o jego niezwykłości i oryginalności świadczy fakt, że jego elewacja jest wykonana z drewna korkowego, który przyjechał aż z Portugalii. Stoi już ponad sto sześćdziesiąt lat i obecnie niszczeje, nie mogąc doczekać się remontu. Prawdziwa, kompletnie zapomniana i mało znana perełka. Niezmiernie się cieszę, że mogłem ją w końcu odwiedzić, do tego z rodzinką.


Leśniczówka w Mojej Woli.


Pałac Myśliwski w Mojej Woli.


Pałac w Mojej Woli.


Pałac w Mojej Woli.

Po Pałacu przyszedł czas na relaks i piknik. Na mapie wypatrzyłem jeziorko tuż za Moją Wolą i tam się udaliśmy aby odpocząć. Zalew Sośnie, bo tak był ten zbiornik zatytułowany, okazał się mieć dziką plażę z której skwapliwie skorzystaliśmy. Rozłożyliśmy koc, jedzenie i przez godzinę oddawaliśmy się urokom piknikowania. Michałek z radością przyjął fakt, że może do woli śmigać po piasku i zajął się obsypywaniem wszystkiego co wokół. Oczywiście rodziców w pierwszej kolejności :)


Plażing.

Najedzeni, zadowoleni wyznaczyliśmy drogę powrotną do domu. Od teraz miało być z wiatrem, wyszło jak zawsze czyli czasem wiało czasem nie, rowerowe życie. W Kuźnicy Cieszyckiej szumnie zapowiadano jakiś skansen pszczeli więc zjechaliśmy z trasy na chwilę i z podkulonym ogonem szybko na nią wróciliśmy. Kilka uli, pustka dookoła, ogólna lipa. Jadąc asfaltem kilometry leciały nudno i powoli dlatego za Kotlarką uśmiechem skręciliśmy w dwukolorowy szlak do Krośnic. Kilka kilometrów leśnej drogi, stawy wokół i ptasie śpiewy ponownie wzięły nas w swe objęcia i prowadziły do miasta. Czysta, rowerowa przyjemność.


Mini skansen w Kuźnicy Czeszyckiej.

Pomiędzy Kotlarką a Krośnicami.


Nie sposób się zgubić :)


Przy Czarnym Lesie.

W Krośnicach trafiamy do Parku Miejskiego, po drodze mijając spory park wodny i zadbany pałac. Te małe miasteczko może poszczycić się swoją własną kolejką wąskotorową, Jest to jedna z nielicznych, czynnych parkowych kolejek, ponad trzy kilometrowa trasa ma pięć stacyjek i przejażdżka nią stanowi świetną zabawę. My, niestety, nie skorzystaliśmy bo Michaś wolał poleżeć sobie na trawie i skorzystać z maminej obiadokolacji. Mleczko w takim otoczeniu musiało mu bardzo smakować, bowiem niedługo zasnął snem sprawiedliwym.


Dobra strategia i plan to podstawa. Od małego z mapą :)


Krośnicka Kolej Wąskotorowa.


Krośnicka Kolej Wąskotorowa.


Krośnicka Kolej Wąskotorowa.

Zrobiło się już późne popołudnie więc i my postanowiliśmy wrzucić coś na ząb, tym razem na ciepło i nasz wybór padł na stary młyn w Niesułowicach, do którego dojazd był małym koszmarkiem. Dwa kilometry z Wąbnic to piaszczysto - kamienista droga przez mękę. Wcześniej wjechaliśmy na najwyższe wzniesienie w okolicy czyli na Wiatraczne Wzgórze. Nieco poniżej niego, w końcu, uwieczniłem na foto jedno z wielu mijanych rzepakowych pól. Kolory natury są śliczne.


Dolina Baryczy widziana spod Wiatracznego Wzgórza.

Stary Młyn w Niesułowicach nie przypadł nam do gustu i zdecydowaliśmy się nadrobić kilka kilometrów, jadąc do odwiedzonej wczoraj restauracji w Grabownicy. Znów było pysznie, przyjemnie i do syta. Zrobiło się późno, słońce chowało się już za horyzontem więc czas było wracać do Wszewilków. Wybraliśmy drogę przez Milicz, w którym chcieliśmy przejechać się drogą wokół zalewu i zobaczyć piękny, szachulcowy kościół. Do domu wracamy solidnie zmęczeni i bardzo ale to bardzo zadowoleni. Wiatr dał się nam mocno we znaki, nawierzchnia dróg też ale odwiedzone dzisiaj miejsca były tego warte. Michał dzielnie zniósł ponad 80km jazdy i tylko przez chwilę, przed południem, był mały bunt przeciwko przyczepce. Kolejny rowerowy, rodzinny, dzień za nami. Oby było ich jak najwięcej.


Kościół Boboli w Miliczu.


Dzień ma się ku końcowi. Zalew w Miliczu.

Zaliczone gminy: Sośnie (326), Krośnice (327)


Dane wyjazdu:
29.50 km 0.00 km teren
h km/h:
Maks. pr.:0.00 km/h
Temperatura:16.0
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy:100 m
Kalorie: kcal

Dolina Baryczy - dzień 1.

Piątek, 6 maja 2016 • dodano: 19.05.2016 | Komentarze 5

Szybki rzut oka na pogodę w najbliższy weekend spowodował, że decyzja została podjęta spontanicznie, w czwartek. Jedziemy na trzy dni na rowery. Tym razem jedynym problemem do rozwiązania było wybranie miejsca, które odwiedzimy. Miało być w miarę blisko Poznania, z nastawieniem na naturę i przyrodę, spokojnie i przyjaźnie dla naszego synka, który wozi się w przyczepce. Padło na Dolinę Baryczy, która wydawała się spełniać wszystkie wymagania. Po pracy podjechałem do apollo kupić mapę, w piątek przed południem spakowaliśmy manatki do samochodu i ruszyliśmy na południe. Spontanicznie, bez noclegu, bez planu ale najważniejsze, że całą rodzinką i w dobrych humorach. Przed nami krótki, trzydniowy wypad do największego w Polsce parku krajobrazowego.




Nocleg znajdujemy po pięciu minutach, w trzeciej z odwiedzonych kwater. Dwie pierwsze zajęte, trzecia wolna i jak najbardziej nam odpowiadająca. Najbliższe dwie noce spędzimy we Wszewilkach, wiosce tuż przed Miliczem. Mamy tu wszystko to czego nam potrzeba, czystko, schludnie i wszystko pod ręką. Szybkie rozpakowanie bagaży, przygotowanie rowerów do jazdy i przy kawie można przyjrzeć się dokładniej mapie aby wycisnąć z tego weekendu i okolic jak najwięcej. Wstępnie wiemy już co, gdzie i jak, więc można jechać. Sprawdzamy jeszcze czy w natłoku tego wszystkiego nie zapominamy zabrać Michałka do przyczepki i udajemy się do Milicza. Wreszcie razem na rowerach.

Dwa kilometry bruku, kilometr dziurawej, wyboistej i nieudolnie poprowadzonej DDR-ki w samym mieście i stajemy przed ruinami Zamku Kasztelańskiego. Rozkładam statyw, robimy zdjęcie, chowam statyw, jedziemy dalej. Ten schemat będzie nam towarzyszył przez cały wyjazd, tak to już bywa :) Tuż obok, w Parku Miejskim, robimy sobie też sesję pod zadbanym pałacem Malzantów, obecnie siedzibą Technikum Leśnego. 


Przed ruinami Zamku Kasztelańskiego z XIVw., Milicz.


Pałac Malzantów w Miliczu.

Jadąc dalej, przez miasteczko, mamy wątpliwą przyjemność korzystania z miejscowej infrastruktury rowerowej. DDR-ki w samym mieście są tragiczne. Wyboiste z wysokimi krawężnikami, słupy na środku, zwężenia i tym podobne kwiatki są prawdziwym sprawdzianem dla rowerzysty z przyczepką. Nierzadko musiałem się praktycznie zatrzymywać aby przejechać na styk lub aby nie uszkodzić kół. Tragedia.

Dla kontrastu wjeżdżamy na drogę wręcz stworzoną dla rowerów. Szlak rowerowy z Sułowa, przez Milicz, do Grabownicy poprowadzony jest śladem dawnej kolei wąskotorowej, częściowo asfaltowy, częściowo szutrowy. Świetna infrastruktura, pomysłowa całość. Przy stacji Milicz Zamek oglądamy tabor kolejowy i ogromne akwarium, w którym pływają ryby milickich stawów. Z ogromnym zaciekawieniem Michałek ogląda Karpie, Szczupaka, Jesiotra i inne pływające zwierzątka. Wielka frajda dla maluchów i dorosłych. Pozujemy również przy pierwszym napotkanym kolorowym karpiu, jednym z wielu jakie napotkamy przez cały weekend. W końcu jesteśmy na karpiowej ziemi, a to nic innego jak szlak karpia. Zrobiło się kolorowo i przyjemnie ale czas jechać dalej.


Kolej na rower.


Kolorowy szlak karpia.

Jako, że jest już popołudnie nasz wybór pada na Grabownicę, w której chcemy odwiedzić wieżę widokową a prowadzi nas do niej wspomniany wcześniej szlak wąskotorówki. Za Miliczem wjeżdżamy w las i sceneria robi się niesamowita. Piękna, soczysta zieleń wokół i wszechobecne odgłosy ptaków. W Dolinie Baryczy żyje ich ponad 300 gatunków i ich doniosłe głosy na stałe wpisały się w tutejszy folklor. Doprawdy niesamowite wrażenie i nie ma co się dziwić że ten obszar został uznany jako Obszar Specjalnej Ochrony Ptaków w ramach programu Natura 2000. W Rudzie Milickiej zatrzymujemy się przy zabytkowym, drewnianym jazie na Prądni i z zaciekawieniem oglądamy myśl inżynierską z przełomu XIX i XXw. Jest to najwyższy z wszystkich jazów w całej Dolinie Baryczy. Michałek zasnął, szum wody skutecznie mu w tym pomógł.


Kolej na rower, w drodze do Grabownicy.


Prądnia w Rudzie Milickiej.


Zabytkowy jaz na Prądni w Rudzie Milickiej.

Kilka kilometrów dalej, w Grabownicy, postanawiamy wrzucić coś na ząb. Miejscowa restauracja zostaje nam polecona przez trójkę spotkanych rowerzystów, którzy rozkładają oznakowanie na jutrzejszy, okoliczny rajd. Zachęceni i głodni zajeżdżamy na miejsce i po przejrzeniu menu wiemy, że musi tu być smacznie. Mało potraw, powinno być świeżo. Nasze przypuszczenia spełniają się co do joty i gdy na nasz stół trafia pieczony sandacz i karp z miejscowych stawów, duszony w białym winie ślinka uszy trzęsą nam się galareta. Pyszne, naprawdę znakomite jedzenie, duże porcje i co ważne stosunek jakości do ceny jest wręcz fenomenalny. Gorąco wszystkim polecamy te miejsce, Restauracja Grabownica w Grabownicy. Michałek swój rosołek zjadł do samego końca więc On także przyłącza się do rekomendacji.


Pyszne, świeże jedzenie. GORĄCO POLECAMY!


Świeżutki, wypieczony sandacz z ziołami. Takie pyszności można tam dostać.

Karpik
Karpik, kolejna pyszność.

Najedzeni, zadowoleni i wypoczęci pojechaliśmy popatrzeć na stawy z góry, korzystając z wieży widokowej. Szkoda, że nie mieliśmy ze sobą lornetki ani zooma bo ptaków za dużo się nie naoglądaliśmy ale staw Grabownica w złotej godzinie prezentował się okazale. Matka natura potrafi tworzyć obrazy, które zapamiętuje się na długo.


Staw Grabownica, jeden z wielu w kompleksie Stawów Milickich, widziany z wieży widokowej.

Dolina Baryczy
Przy wieży widokowej w Grabownicy.

Dolina Baryczy
Hodujemy karpie na święta.

Do Wszewilków wracamy ponownie zajeżdżając do Rudy Milickiej, z której do Nowego Grodziska poprowadzona jest droga po grobli. Zachodzące słońce, jeziora po obu stronach, szpaler drzew i krzewów tworzą prawdziwe cudo. Jesteśmy absolutnie zauroczeni tym miejscem, tą drogą. Nawet kostka z której jest ona wykonana, jest równa i przyjemna do jazdy. Jest pięknie.

Dolina Baryczy
Przepiękna grobla pomiędzy Rudą Milicką a Nowym Grodziskiem.

Za Nowym Grodziskiem zjeżdżamy jeszcze na zielony szlak, trochę wyboisty ale widokowo warty tego, aby się przemęczyć. Jedziemy wzdłuż Stawu Gadzinowego Dużego, słońce oświeca nas niesamowitym, złotym kolorem, ptaki wtórują mu swym śpiewem. Jesteśmy otuleni naturą, razem, we trójkę na rowerowej wycieczce. Te chwile mogłyby trwać wiecznie.

Dolina Baryczy
Staw Gadzinowy.

Dolina Baryczy
Złota Dolina Baryczy.

Zaliczona gmina: Milicz (325)

Dane wyjazdu:
133.10 km 0.00 km teren
07:19 h 18.19 km/h:
Maks. pr.:56.20 km/h
Temperatura:18.0
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy:2300 m
Kalorie: kcal

W górę i w dół w Dolinie Bobru.

Sobota, 30 kwietnia 2016 • dodano: 09.05.2016 | Komentarze 8

Widzę szczyt a za szczytem zaszczyt za zaszczytem...

Był plan na rodzinną, rowerową majówkę na Kaszubskiej Marszrucie ale życie pisze swoje scenariusze i w ten magiczny sposób zajechałem samochodem w piękny sobotni poranek, z rowerem na bagażniku, pod Szwajcarię Lwówecką zastanawiając się co dalej. Mapa Parku Krajobrazowego Doliny Bobru z malowniczo wijącymi się wszędzie wokół poziomicami miała prowadzić mnie w znane nieznane. Szesnaście lat, tyle upłynęło od mojej ostatniej wizyty w tych rejonach. Nostalgia wymieszała się z radością i pełen pozytywnej energii wyjechałem na trasę o dziewiątej rano. Przede mną cały dzień jeżdżenia w przepięknych okolicznościach przyrody, w towarzystwie ścian, ścianek i im podobnych. To musiał być udany dzień.


To mój najdłuższy wpis na blogu, do czytania polecam kawę ;)

Do Pławnej Dolnej dojechałem przyjemną, asfaltową DDR-ką biegnącą wzdłuż ruchliwej DW 297. W owej wiosce ujrzeć można prawdziwe cuda. Jest zamek pełen legend, są rzeźby różnorakie, jest jeleń wielkości mamuta. Całości dopełnia Arka Noego, do której doprowadziła mnie pierwsza tego dnia krótka ścianka, z nachyleniem dobrze przekraczającym dziesięć procent. Prawie jak na Ararat. 


Zamek Śląskich Legend w Pławnej Dolnej.


Nie znam gościa.


Mamut?


Przenieśli Ararat na Pogórze Izerskie i Arkę wzięli ze sobą.

Nasyciwszy swe oczy kawałkiem sztuki na cel wziąłem Wojciechów a właściwie polanę, a jeszcze dokładniej pole obsiane zbożem wszelakim, które nad nim góruje. Rolnikiem nie jestem, żony nie szukam, na zbożach się nie znam ale ten areał był dziś niezmiernie ważny. Otóż właśnie z niego rozpościera się widok taki, że dech zapiera. Mi zaparło nieco wcześniej, bo jak to z widokami bywa żeby mieć je jak na tacy to najpierw trzeba po nie wjechać. Więc jechałem tak od tej Pławnej, mieląc delikatnie i zastanawiając się cóż takiego niepotrzebnego wiozę w tej sakwie, że tak mi ciąży. Przypuszczenie graniczące z pewnością miałem takie, że to moja forma tam siedzi. Bywa i tak. Wjechałem, usiadłem i tak siedziałem i siedziałem na tym polu nie mogąc się napatrzeć na panoramę Karkonoszy, którą miałem jak na wyciągnięcie ręki. 


Piękno samo w sobie. Śnieżka, Łabski Szczyt, Wielki Szyszak, Szrenica na wyciągnięcie ręki. 

Kontemplacja kontemplacją ale reszta świata czekała, więc czas było zbierać manatki i jechać dalej. Do Pilchowic miałem głównie z górki, z krótką przerwą na młynek przed pałacem w Maciejowcu. Na Dolnym Śląsku trudno zabytkom zaistnieć ze względu na wyjątkowo silną konkurencję ale ten wyjątkowo mi się podobał. Uskuteczniłem jedno zdjęcie budowli, jedno tego co zmęczyło mnie przed chwilą i można było zjeżdżać. Dosłownie i w przenośni. 


Sztywno.


Pałac w Maciejowcu.

Tama w Pilchowicach  jest drugą największą zaporą w Polsce. Potężna, kamienna budowla jest piękna z każdej strony. Widziana ze swej korony wydaje się nie mieć dna, widziana z dołu przytłacza swą wielkością. Ilekroć ją widzę jestem pełen podziwu dla kunsztu inżynierów, którzy ją projektowali. Robi wrażenie chyba na każdym, nieważne czy widzi się ją po raz pierwszy czy kolejny. 


Tama na Bobrze w Pilchowicach. 


Tama na Bobrze w Pilchowicach. Foto z drogi powrotnej.

Po minięciu zapory zacząłem rowerowo - pieszą eskapadę przepięknym, niebieskim szlakiem pieszym wzdłuż jeziora Pilchowickiego. Ileż słów bym nie napisał, jakich epitetów bym nie użył to i tak nie odda to tego jak tam jest. Szlak biegnie urozmaiconą linią brzegową, lasem na wysokich, kilkunastometrowych skarpach, które nierzadko opadają pionowo w dół przez co jazda na półmetrowej szerokości ścieżce dostarcza niezwykłych przeżyć. Wielokrotnie byłem zmuszony to pchania roweru w górę i znoszenia go w dół, liczne korzenie, błoto i nachylenia sięgające pewnie ponad trzydziestu procent nie dawały szans na jazdę. Trudy jego pokonania z nawiązką rekompensują widoki, które co rusz namawiają do postoju. Dopełnieniem całości jest punkt widokowy "Kapitański Mostek", z którego podziwiać można ujście Kamienicy do Bobru, Pogórze Izerskie, Góry Kaczawskie czy też wspaniałe Wysokie Skały, które wyglądają jak gdyby miały się oberwać do jeziora. Urzekające miejsce. 



Niebieski szlak pieszy dookoła jezior zaporowych. Wspaniały singiel nad urwiskiem.


Niebieski szlak pieszy dookoła jezior zaporowych. Czasem trzeba było wziąć rower na plecy i pokonać strumyk.


Niebieski szlak pieszy dookoła jezior zaporowych. Trudy ale widokowo piękny.


Niebieski szlak pieszy dookoła jezior zaporowych. Punkt widokowy Stanek inaczej "Kapitański Mostek".

Wzdłuż wartko płynącej Kamienicy dojechałem do zapory we Wrzeszczynie, jednak dużo mniejszej i mniej efektownej od tej w Pilchowicach. Cztery kilometry dzielące ją od Stanka z założenia powinny być dużo łatwiejsze niż wcześniejszy odcinek szlaku ale droga okazała się rozjeżdżona przez crossowców i był to błotny taniec w moim wykonaniu. Miała być sielanka, wyszła orka.


Żółto niebieska droga.


Betonowa kładka nad Kamienicą.


Zapora i elektrownia na Bobrze we Wrzeszczynie.

Cztery kilometry zrytej nawierzchni szybko przerodziły się w cztery kilometry niesamowicie widokowej ścieżki wzdłuż Jeziora Wrzeszczyńskiego. Poprowadzona wzdłuż jego brzegu i niesamowicie pachnącym, iglastym lesie była prawdziwą ucztą dla zmysłów. Nawet wystające korzenie nie przeszkadzały mi w niczym. Mógłbym tak jechać i jechać. Minąwszy Siedlęcin i Wieżę Rycerską, ponoć najstarszą w Polsce, udałem się w kierunku Perły Zachodu. Nigdy tu nie byłem ale wiele dobrego słyszałem o tym miejscu więc nie mogłem ominąć tego przybytku. Położony na wysokiej skarpie, nad jeziorem Modrym, samą scenerią wokół zaprasza do tego aby je odwiedzić. Usiadłbym, wypiłbym kawę, zjadłbym polecaną szarlotkę ale przy stolikach nie było dla mnie miejsca więc nie pozostało mi nic innego jak rozsiąść się wygodnie na kawiarnianym tarasie i z poziomu posadzki konsumować zabrane ze sobą kanapki. Tak też bywa.


Wrzeszczyński zbiornik wodny.


Szkoda, że na zdjęciach nie czuć żywicznego zapachu.


Perła Zachodu w pełnej krasie.

Kolejnym przystankiem był jeleniogórski rynek, do którego powiodła mnie początkowo brukowana, następnie wygodna, asfaltowa ścieżka. Gdyby nie tabuny pieszych samobójców wchodzących akurat pod moje koła i idących całą szerokością drogi Tylko dla rowerów napisałbym, że to przyjemny kawałek drogi. A tak, wyszło jak zawsze. Kilka słów wyrwało się z mego gardła, kilka razy wprowadziłem rower w stan nieważkości i w ogóle było przyjemnie. Jak zawsze na tego typu dojazdówkach.


Poczta na jeleniogórskim rynku.

Rozłożyłem mapę na idealnie nierównej kostce przy jelenim ratuszu i palcem wytyczyłem dalszą drogę. Było podziwianie przyrody, prowadzenie roweru i tym podobne szaleństwa więc przyszedł czas na crem de la crem. Jako, że wspomniana wcześniej forma śpi spokojnie na dnie sakwy to na Karkonoską, Okraje i inne mogłem tylko popatrzeć. Ale już na północ mogłem się wybrać, więc tam ustawiłem azymut i Góra Szybowcowa stała się mą inspiracją na najbliższe minuty. Wiatr postanowił udać się za to w Karkonosze więc spotkaliśmy się w nierównej walce i przyjemność z jazdy stała się jeszcze większa. Tak to sobie tłumaczyłem gdy jechałem i jechałem, i jechałem i jechałem na te szybowce. Gdy dojechałem to prawie mnie zmiotło. Paralotniarze chcieli polatać ale nie sposób było im rozłożyć sprzętu. Miękkie buły. Kierownik startu też miał ich gdzieś i wygodnie rozłożył się obok, z kierowniczką chyba. Nie wnikałem w szczegóły. Co do samej góry to warto było, widoki z gatunku tych których się nie opisuje.


Więc jadę pod tą Szybowcową. Jeżów Sudecki.


Kierownika wywiało.


Wylądował tuż obok, z kierowniczką chyba. 

Gdybym tylko potrafił nieco sterować to z tej górki odleciałbym jak szybowiec, wystarczyło rozłożyć wiatrówkę, złapać pod pachą i gotowe. Wygrała jednak opcja przyziemna, więc zjechałem w stronę Dziwiszowa łąką, lasem, łąką i lasem. Na innym rowerze byłaby frajda, na moim była walka z grawitacją i wybojami. Gdy tylko poczułem asfalt pod bieżnikiem przyszedł czas na Przełęcz Widok czy też Kapelę jak jest ona nazywana. Ponoć kultowa w tych okolicach, nie mi to stwierdzać ale poza przewyższeniem nie widzę w niej nic specjalnego. W mych oczach dużo traci przez to, że jest na niej spory ruch samochodowy, który potrafi dać się we znaki. 


Kapela.

Będąc na Kapeli nie sposób nie mieć chęci na wjazd na Łysą Górę. Problem pojawia się wtedy gdy już się na nią wjeżdża. Kilkaset metrów asfaltu jakie dzieliło mnie od szutrowego parkingu na jej szczyt było drogą przez mękę. Koniec przełożeń a prawa ręką ciągle wciśnięta w manetkę z prośbą o choć jeszcze jedną dodatkową koronkę z tyłu. Szalone 6km/h było absolutnym maksimum w moim wydaniu. Ciemność, widzę ciemność... Wjechałem, rozsiadłem się wygodnie i nie zamierzałem się ruszać stąd za szybko. Było więc foto, batonik, izotonik, jabłko, kanapka i święty spokój. Trochę mi na tej łysej górce zeszło, puls też był wysoko nad poziomem morza więc poleżeć wypadało.


Nie wygląda groźnie, nieprawdaż?


Na szczycie Łysej Góry, widok w stronę Ostrzycy. Kraina wulkanów na wyciągnięcie ręki.

Z górki zjechałem z powrotem na Kapelę, następnie poniosło mnie w dół do Lubiechowa. Co kieruje człowiekiem, że zjeżdża aby za chwilę tą samą drogą wjechać na górę tego nie wiem. Mną kierowała ciekawość czy podjazd na Przełęcz Krośnicką od Lubiechowa jest naprawdę wart tego aby rozgrywać tam miejscowe czasówki czy też wyścigi. Cóż mogę napisać, ciekawość to pierwszy stopień do piekła. Powrót po górę to sztuka dla sztuki. 27% nachylenia jakie maksymalnie tu występuje niech zobrazuje całość. Ciężko, bardzo ciężko, bez formy to jak żądanie krwi od suszonej ryby. Ale za to następne kilkanaście kilometrów miałem z górki i z wiatrem. Oj, jak dobrze było jechać bez użycia nóg, które dostały zasłużoną porcję wypoczynku. Zatrzymałem się dopiero przy pałacu w Czernicy, pstryknąłem pamiątkowe foto i uzupełniłem płyny w miejscowym sklepiku.



Dużym zaskoczeniem była dla mnie krótka ale stroma ściana, która wyrosła przede mną gdy skręciłem z Czernicy na Strzyżowiec. Przeoczyłem ją na mapie i mocno się zdziwiłem gdy po raz kolejny w dzisiejszym dniu musiałem kręcić młynkiem na kilkunastoprocentowy podjazd. Z tego wszystkiego w Strzyżowcu źle skręciłem i nadrobiłem kilka kilometrów zjeżdżając do Pilchowic nie tą droga co chciałem przez co musiałem wracać i to co zjechałem, podjechać po raz kolejny. Jadąc niebieskim szlakiem trafiłem na kapitalny most kolejowy, tuż przed zaporą. Jest to jeden z najwyższych mostów w Polsce, jego torowisko znajduje się 40m ponad dnem zbiornika. Prawdziwa perełka, w ciągłej eksploatacji. Szkoda tylko, że całość tej linii kolejowej nie jest w użytku, bez wątpienia byłaby to najpiękniejsza linia kolejowa w Polsce.


Jeden z najwyższych mostów w Polsce, 40m nad wodą.


Jeden z najwyższych mostów w Polsce, 40m nad wodą.


Stacja końcowa, Pilchowice Zapora.

Moja wycieczka miała zbliżać się ku końcowi. Mogłem do Wlenia pojechać na luzie, wzdłuż Bobru ale nie byłbym sobą, gdybym nie pojechał dookoła. Wybrałem wariant przez Radomice, co okazało się prawie gwoździem dla moich zmęczonych już kończyn. Wiedziałem, że będzie w górę, wiedziałem, że nie będzie lekko lecz nie wiedziałem, że aż tak. 20% wydawało mi się niekończącą się historią. Wiatr zrobił swoje, nachylenie zrobiło swoje i na górze miałem dość. Dość roweru, tej wycieczki i sam nie wiem czego jeszcze. Przeszło mi tak szybko jak przyszło gdy tylko odzyskałem na tyle sił aby obrócić się za siebie i ujrzeć to co poniżej.


Radomicko, będę je wspominał...

Ostatni etap wycieczki to Wleń i powrót do Lwówka. We Wleniu byłem ostatni raz szesnaście lat temu, na obozie, był to więc powrót na stare śmiecie. Nic się nie zmieniło, najstarszy zamek w Polsce stoi jak stał, miasteczko jak było zapyziałe tak jest. Na zamek nawet wjechałem, nie chciałem zostawiać roweru na dole. Nihil novi jakby powiedział to ktoś mądrzejszy ode mnie. Jedno zdjęcie, drugie i trzecie i czas na Lwówek. Mam sentyment do Wlenia ale to jest dziura po prostu, nie ma co ukrywać.


Najstarszy, ponoć, zamek w Polsce jest we Wleniu.


Przed Pałacem Książęcym, w którym straszą duchy. Szesnaście lat temu przed tydzień ich nie spotkałem, więc lipa ;)

Euroregionalnego Szlaku Doliny Bobru pomiędzy Wleniem a Lwówkiem nie polecam nikomu. Dziurawy, wyboisty, nieciekawy pod każdym względem. W samym Wleniu zaczyna się przejazdem przez środek ruiny, którą ktoś zamieszkuje i zaadoptował na swoje podwórko. Praktycznie wjechał w ich pranie, swojsko i sielsko. Pewnie gdybym zaczynał nim wycieczkę mój odbiór byłby nieco inny ale tak jest jak jest. Byłem już padnięty a dziurawe polne, leśne i asfaltowe drogi dobiły mnie do końca. Dziad na dziadzie. W Lwówku krótka wizyta na rynku i z ulga przywitałem się z samochodem, który tęsknie na mnie czekał w cieniu Lwóweckiej Szwajcarii. 

To była jedna z moich najcięższych ale też najlepszych wycieczek. Bardzo interwałowa trasa, krótkie bardzo strome ścianki, trudny szlak dookoła Jeziora Pilchowickiego. Samo przewyższenie z dzisiejszego dnia nie mówi prawie nic o tej trasie. Będę ją długo wspominał, to wiem na pewno.

Zaliczone gminy: Lwówek Śląski (313), Lubomierz (314), Wleń (315), Jeżów Sudecki (316), Jelenia Góra (317), Świerzawa (318)




Dane wyjazdu:
163.00 km 0.00 km teren
06:45 h 24.15 km/h:
Maks. pr.:46.00 km/h
Temperatura:16.0
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy:741 m
Kalorie: kcal

Zagłębie Miedziowe.

Sobota, 26 marca 2016 • dodano: 29.03.2016 | Komentarze 7

Pamiętaj abyś dzień wolny święcił.

Papierowa mapa, wolny dzień i sprawny rower. Potrzebuję tych trzech rzeczy naraz aby skomponować z nich ciekawą wycieczkę. Tak mało a tak wiele zarazem. Tego dnia wszystko zgrało się idealnie. Wielka Sobota była wolna od wszelkich obowiązków, rower w końcu działa tak jak powinien a papierowa mapa wiernie towarzyszy mi w moich wyjazdach, skrzętnie schowana w kieszeni plecaka. 

Lubin i Legnica, te dwa miasta były dziś celem wycieczki. Znam je dość dobrze, wielokrotnie w nich bywałem ale jeszcze nigdy rowerem. Z perspektywy siodełka wszystko nabiera innych kształtów i nie inaczej było w dniu dzisiejszym.

Długo zbierałem się do wyjazdu. Śniadanie, kawa i wygłupy z synkiem były ważniejsze niż upływający czas. Na trasę wyjechałem o dziewiątej. Delikatnie z wiatrem, kręciłem równym, szybkim tempem w stronę Polkowic. Przed Kłobuczynem zliczyłem długi spacer po błotnistym i rozjeżdżonym polu, będąc zmuszonym do obejścia zamkniętej drogi związanej z budową nowej S3.

Do Polkowic zajechałem jadąc spokojnymi i leśnymi asfaltami, przez Sieroszowice. W strefie ekonomicznej zajechałem pod siedzibę CCC Pro Cycling Team ale niestety nie mają grupy turystycznej jeżdżącej bez gps-a i w sandałach więc ze sponsora nici.

Jadąc nieznanymi mi dotąd bocznymi drogami do Lubina trafiłem na imponujące ruiny kościoła w Jędrzychowie. Robię zdjęcie i ze smutkiem stwierdzam, że nie ma jak dostać się do środka, wszystko zamurowane. W okolicach Obory pojawia się ni stąd ni zowąd przyjemny podjazd, który objeżdża chyba jakiś zbiornik, bo prowadzi po łuku drogi. Zanim zorientowałem się co i jak byłem już na dole i nie chciało mi się zawracać aby potwierdzić swoje przypuszczenia. Do kopalnianego miasta wjeżdżam wygodną (!), asfaltową (!) DDR-ką. Robię kilka zdjęć w okolicach rynku i parku, następnie biorę azymut na Legnicę i przez Przylesie wyjeżdżam z miasta.

Droga z Osieku do Kochlic jest fatalna. Dziurawa, popękana, nierówna i jakby tego było mało - pod silny wiatr. Łapie mnie mentalny kryzys ale szybko mija gdy mym oczom ukazuje się piękna panorama Pogórza Kaczawskiego i majaczących w tle Sudetów. Miód na me serce.

Legnica jak to Legnica. Rosja wkoło, Polska wewnątrz. Przedmieścia zaniedbane, smutne, szare. Rynek przaśny, kolorowy z pięknymi zabytkami. Kilka zdjęć i w drogę. Siedzę jeszcze chwilę na ławce przegryzając batona i zerkam na mapę w poszukiwaniu najbliższej stacji PKP, z której będą mógł dostać się do Bytomia Odrz. Mój wybór pada na Brzeg Dolny. 

Droga do Środy Śląskiej mija mi przyjemnie, wiatr wieje w plecy, widoki są całkiem całkiem, teren pagórkowaty. Pojawia się Ślęża na horyzoncie a właściwie na wyciągnięcie ręki i kilka obrotów korbą ale nie dzisiaj, nie tym razem. Jedyną niedogodnością są odcinki brukowe w mijanych wioskach, dają się we znaki, nijak ich ominąć. W Proszkowie wjeżdżam na trzykilometrowy odcinek DK94 i jest to najgorszy odcinek drogi dzisiejszej wycieczki. Potężny ruch, mnóstwo wariatów i pełno idiotów z wywieszonymi szalikami Naszej Reprezentacji za oknem. Mecz z Finlandią ledwie 30km dalej, to widać i czuć...

W Środzie Śląskiej nie trafiam na nic co przykułoby mą uwagę na dłużej więc bez żalu jadę dalej. Przed Miękinią łapię drugi kryzys, tym razem żywieniowy i ratuje się batonem z musli, który stawia mnie na nogi. Do Brzegu Dolnego kręcę przez nowy most na Odrze, cały czas jadąc pod bardzo silny wiatr i mocno zmęczony zatrzymuje się na zasłużoną kanapkę na przypałacowym dziedzińcu.

W oczekiwaniu na pociąg kręcę się bez celu po miasteczku starając się zabić czas. Wychodzi mi to średnio i jest to najnudniejsza godzina od dawien dawna, jaką było mi spędzić na rowerze. Mogłem jechać do Wołowa, ale nie miałem już zupełnie ochoty na jazdę pod silny wiatr, więc zwiedziłem chyba każdy zakamarek Brzegu. Dziura i tyle.

Takie Wielkie Wolne Soboty chciałoby się mieć częściej :)


Zaliczone gminy: Lubin - obszar wiejski (303), Lubin - teren miejski (304), Miłkowice (305), Legnica (306), Kunice (307), Legnickie Pole (308), Ruja (309), Środa Śląska (310), Miękinia (311)


Nie chcieli mnie ;)


Ruiny Zamku w Jędrzychowie, XIVw.


Ratusz w Lubinie.


Pomnik Solidarności w Lubinie.


Zamek Piastowski w Legnicy.


Kościół Mariacki w Legnicy.


Katedra Świętych Apostołów Piotra i Pawła w Legnicy.


Panorama Pogórza Kaczawskiego i Parku Krajobrazowego Chełmy, okolice Grzybian.


Środa Śląska.


Droga pomiędzy Kadłubem a Miękinią.


Winiarnia w Miękini.


Most Wolności w Brzegu Dolnym.


Pałac w Brzegu Dolnym.