Info

avatar rmk z miasteczka Poznań. Mam przejechane 37834.21 kilometrów. Jeżdżę, bo lubię :)
Więcej o mnie. button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl

Wykres roczny

Wykres roczny blog rowerowy rmk.bikestats.pl
Wpisy archiwalne w kategorii

50-75

Dystans całkowity:5920.37 km (w terenie 0.00 km; 0.00%)
Czas w ruchu:232:05
Średnia prędkość:23.04 km/h
Maksymalna prędkość:81.00 km/h
Suma podjazdów:26405 m
Liczba aktywności:103
Średnio na aktywność:57.48 km i 2h 29m
Więcej statystyk
Dane wyjazdu:
52.80 km 0.00 km teren
03:26 h 15.38 km/h:
Maks. pr.:54.50 km/h
Temperatura:21.0
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy:1256 m
Kalorie: kcal

Na granicy. Dzień III.

Sobota, 4 sierpnia 2018 • dodano: 14.10.2018 | Komentarze 3

Dzień przeplatany burzami i chmurami, do południa lało i nie było sensu ani chęci na rower. Pograłem więc przy kawie w scrabble z wesołą ekipą Ziemowita i czekałem na odrobinę słońca. Przejaśniło się nieco po trzynastej więc nie kombinując za dużo pojechałem na obiad do Czech. Pomimo, że do dobrej knajpki miałem dwa kilometry to pojechałem dookoła przez Okraj.


Opawa.


Rozdroże Kowarskie.

Wczorajszy dzień dał się we znaki już na pierwszej górce za Niedamirowem i sporo czasu minęło zanim mięśnie wskoczyły na odpowiedni tryb, choć do końca dnia był to poziom wybitnie rekreacyjny. W połowie podjazdu na Okraj z nieba spadła ściana deszczu ale zapobiegliwie schowałem się w przydrożnej wiacie przy Rozdrożu pod Sulicą i przeczekałem piętnastominutową nawałnicę.


Oberwanie chmury i ściana deszczu na Rozdrożu nad Sulicą.

Na granicznej przełęczy przywitało mnie piękne słońce i burczenie w brzuchu więc czym prędzej zacząłem zjeżdżać do Horni Marsov, gdzie polecano mi jeden przybytek ze swojskim jedzeniem. Wybrałem wąską drogę po wschodniej część Małej Upy i był to strzał w dziesiątkę. Piękna widokowo i dająca mnóstwo adrenaliny droga po ponad pięciu kilometrach połączyła się z głównym traktem, który wybiera zdecydowana większość rowerzystów. Zupełnie niesłusznie bo ten odcinek to kawał pięknej trasy, nawierzchnia może nie jest idealna ale cała reszta rekompensuje tę niedogodność. Trzeba tylko mocno ściskać klamki bo chwila fantazji może nas drogo kosztować na tej stromiźnie. Kapitalny zjazd skończyłem pod restauracją Hostinec Na Kopečku, gdzie zaległem na prawie dwie godziny delektując się miejscowymi specjałami.


Mala Upa.


Okolice Malej Upy.


Kolorowo.



Początek ściany, rzeczywiście niebezpieczny odcinek.


Zgubić się nie sposób.


Pięknie, przepięknie, najpiękniej. Czechy jak malowane.

O ile Hostinec Na Kopečku mogę polecić wszystkim ze względu na wyśmienite jedzenie i umiarkowane ceny to, to że próbowano mnie konkretnie oszukać przy przeliczeniu złotówek na korony to wybaczyć im tego nie mogę. Kelnerka chciała zrobić to w tak bezczelny sposób, że zrobiłem niezły burdel w polsko-czeskim języku i tylko przeprosiny od właściciela mnie uspokoiły. Nie lubię takich akcji i za to skreślam te miejsce grubym krzyżykiem.


Horni Marsov.

Najedzony, wypoczęty ale koniec końców naładowany negatywnymi emocjami musiałem je z siebie wyrzucić. Okoliczne tereny były do tego idealnie stworzone. Do głowy wpadł mi wjazd na Cestnik, który wypatrzyłem na mapie, na której ta przełęcz miała być ozdobiona punktem widokowym. Drogę do Horni Alberic znałem już z wczorajszego dnia, więc ten malowniczy odcinek był dla mnie powtórką, natomiast dalsze pięć kilometrów nowością. Po tym jak dojechałem do rozdroża na turystyczne przejście graniczne do Niedamirowa, pojechałem dalej w górę. Piękna, nowa asfaltowa wstęga beznamiętnie wspinała się prosto na zbocze górujące nad wsią, wyciskając ze mnie całą energię. Dwucyfrowo nachylony kilometr drogi dał sporo do myślenia, w tym odcinek bliski dwudziestu procentom, na którym głośno zacząłem zastanawiać się co ja tu właściwie robię. Cestnik okazał się czymś pośród niczego, punkt widokowy był ale tylko na mapie. Zawiedziony zawróciłem i szalonym zjazdem po chwili znalazłem się w Horni Albericach.


Dolni Lyseciny.


Dolni Alberice.


Horni Alberice, piec wapienny.


Ściana za Horni Alberice wyprowadzająca na Lasocki Grzbiet.


Przełęcz Cestnik.

Moje nogi zaprotestowały kolejnemu katowaniu i mając na uwadze kolejny dzień zaliczyłem piesze podejście pod przejście do Niedamirowa. Zaległem na wczorajszej ławce na ponad godzinę po raz kolejny podziwiając zjawiskowy zachód słońca w tym miejscu. Przesuwające się w dolinie chmury, delikatna mgiełka i słońce walczące o skrawek miejsca na niebie z burzowymi chmurami stworzyły spektakl jakiego nie da się opisać słowami. Piękne zakończenie zwykłej górskiej przejażdżki. 


Usiądź i podziwiaj.


Chwile, które warto zachować w pamięci.

Wieczorem udałem się z nowo poznanymi znajomymi z Ziemowita na imprezę z okazji Dnia Niedamirowa. Przyznać muszę iż była to chyba najlepsza potupaja jaką widziałem na jakiejkolwiek wsi. Organizacja i całokształt sprawił, że trochę mi się zeszło i wschód słońca z aparatem nie wypalił. Choć zarzekaliśmy się z właścicielem, że pójdziemy. Cóż, samo życie ;)
Kategoria 50-75, Czechy


Dane wyjazdu:
55.10 km 0.00 km teren
02:40 h 20.66 km/h:
Maks. pr.:40.30 km/h
Temperatura:21.0
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy:414 m
Kalorie: kcal

Pętla po okolicy.

Niedziela, 8 kwietnia 2018 • dodano: 09.04.2018 | Komentarze 4

Kolejny słoneczny ale wietrzny dzień z temperaturą ponad dwudziestu stopni. Nic tylko jeździć. Nie mając ochoty na walkę z wiatrem ponownie starałem uciec przed nim do lasu i w osłonięte tereny. Wyszło całkiem całkiem. 

Na pierwszy rzut poszło Radojewo i Kokoryczkowe Wzgórze gdzie miałem sporo frajdy z jazdy po wąskich ścieżkach i korzeniach. Później przyszedł czas na Nadwarciański Szlak Rowerowy w kierunku Biedruska, ładny ale nie tak urokliwy i ciekawy jak jego część na południe od Poznania. Sporo ludzi na szlaku, niestety nie brakowało również wszelkiej maści motocyklistów i quadowców, którzy za nic mają to, że inni ludzie też jeżdzą po lasach. Z Biedruska do Złotnik szybki przejazd przez poligon. Nieprzyjemny odcinek do Kiekrza, mnóstwo kamieni na drodze. Od lat ta droga wygląda tak samo i ciągle się na nią nabieram, jest zbyt ładnie wokół, żeby te minusy przysłoniły mi minusy ;)

W Kiekrzu wpadłem na pomysł aby objechać jezioro. Niestety nic nie zmienia się w kwestii nielegalnego stawiania płotów, przez co dwa razy musiałem się nakombinować aby jechać tak jak chciałem. Prawo prawem a ludzie i tak swoje robią. Kto bogatym zabroni...

Po objeździe Kierskiego przyszedł czas na Strzeszynek i niespieszny powrót do domu. Zameldowałem się tuż przed nadchodzącą szybkimi krokami burzą, która dała piękny koncert umilając wieczór hukiem i błyskiem. Wiosna na całego :)


Od lat stoi i dogorywa. 
Kategoria 50-75


Dane wyjazdu:
68.70 km 0.00 km teren
03:30 h 19.63 km/h:
Maks. pr.:49.80 km/h
Temperatura:16.0
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy:405 m
Kalorie: kcal

Nadwarciański Szlak Rowerowy i WPN.

Sobota, 7 kwietnia 2018 • dodano: 08.04.2018 | Komentarze 3

Gdy z rana spoglądałem za okno aby określić siłę i kierunek wiatru mina mi zrzedła. Flagi ustawiły się prawie w poziomie i co najgorsze wskazywały na północny zachód. Wiało więc sakramencko i aby ułatwić sobie choć trochę powrót do domu, musiałem tak dobrać trasę aby wracać z południa co oznaczało przejazd przez miasto. Przyjemności z tego nie ma żadnej ale w życiu nie zawsze jest kolorowo.

Ułożyłem na szybko plan aby jak najwięcej schować się przed wiatrem, w taką pogodę najlepiej jeździ się po lesie. Padło więc na Nadwarciański Szlak Rowerowy i Wielkopolski Park Narodowy.

W mieście zaliczyłem Park Sołacki i Wodziczki, Wartostradę i piękny Lasek Dębiński. W Luboniu wjechałem na NSR i mogłem w końcu trochę odpocząć od podmuchów. Szlak jest bez wątpienia jednym z najładniejszych w okolicach Poznania, zarówno pod względem przyrodniczym jak i widokowym. Nie brakowało piachu, błota, korzeni i szutru. Można tak jechać i jechać. W Puszczykowie tak nawigowałem, że wylądowałem w piaskownicy i zaliczyłem przenosiny roweru przez tory. Na Osowej Górze spędziłem kilkanaście minut na wieży podziwiając widoki. Niestety gdy spojrzałem na zegarek okazało się, że mam spory niedoczas i na WPN czasu zabraknie, bowiem o siedemnastej meldowałem się przy Bułgarskiej. Wróciłem więc najkrótszą trasą, licząc na to, że wiatr pomoże ale jak to zwykle bywa zmienił on kierunek i miast z tyłu zaczęło wiać z boku. C'est la vie.


Nadwarciański Szlak Rowerowy, pomiędzy Luboniem a Puszczykowem.


Nadwarciański Szlak Rowerowy, pomiędzy Luboniem a Puszczykowem.


Nadwarciański Szlak Rowerowy, Puszczykowo.


Wielkopolski Park Narodowy, jezioro Góreckie.


Kategoria 50-75


Dane wyjazdu:
54.00 km 0.00 km teren
02:31 h 21.46 km/h:
Maks. pr.:51.90 km/h
Temperatura:11.0
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy:455 m
Kalorie: kcal

Śnieżycowy Jar.

Piątek, 6 kwietnia 2018 • dodano: 06.04.2018 | Komentarze 5

Późnym popołudniem wybrałem się w okolice Starczanowa aby odwiedzić rezerwat przyrody "Śnieżycowy Jar". Śnieżyce zakwitły w tym roku wyjątkowo późno ale za to ich pora przypadła na wyjątkowo piękną, jak na kwiecień, pogodę. Pięknie świecące słońce i błękit nieba wyjątkowo umilały mi wycieczkę.

Jako, że późno wyjechałem droga do rezerwatu była najkrótsza z możliwych. Odcinek pomiędzy Moraskiem a Biedruskiem jak zwykle bardzo ruchliwy i niebezpieczny, z utęsknieniem spoglądałem na budowę drogi rowerowej łączącej Poznań z tą wsią. Oby powstała jak najszybciej, może być nawet z kostki (sic!), byleby była. Na tej drodze nie jest wesoło.

W rezerwacie łącznie ze mną było siedem osób. Oraz tysiące, dziesiątki tysięcy przepięknych Śnieżyc. Zarówno widok rozkwitniętych kwiatów jak i zniewalający zapach jakie wydzielają spowodowały, że zasiedziałem się w tym miejscu dużo dłużej niż planowałem. Łatwo mi sobie wyobrazić co będzie tutaj jutro i w niedzielę, hordy czy też tabuny ludzi, deptanie Śnieżyc i jarmark większy niż na Krupówkach. Dlatego też skorzystałem z okazji i przyjechałem tu dzisiaj aby pobyć w ciszy i spokoju.

Wróciłem niespiesznie, przez lasy wokół Mściszewa, odwiedzając przy okazji Skaczący Młyn, który bardzo mi się spodobał. Piękne miejsce.  


Rezerwat przyrody "Śnieżycowy Jar".


Rezerwat przyrody "Śnieżycowy Jar".


Rezerwat przyrody "Śnieżycowy Jar".

Kategoria 50-75


Dane wyjazdu:
68.80 km 0.00 km teren
02:53 h 23.86 km/h:
Maks. pr.:53.60 km/h
Temperatura:8.0
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy:409 m
Kalorie: kcal

Dwa mosty.

Sobota, 24 marca 2018 • dodano: 24.03.2018 | Komentarze 2

Nie lubię jazdy rowerem na zasadzie nabijania kilometrów ale gdy jest się bardzo mocno ograniczonym czasowo, a tak mam ostatnio, to wskakuje się na rower gdy tylko nadarzy się taka możliwość i jedzie przed siebie. Tak też zrobiłem dzisiaj. Po 200m od wyjazdu z domu zawróciłem zmienić rękawiczki na cieplejsze, nieco ponad osiem stopni na plusie uśpiło moją czujność i założyłem na początku wersję mocno wiosenną. Błąd numer jeden. Skierowałem się w kierunku Biedruska, drogą przez Radojewo. Błąd numer dwa, zdecydowanie za dużo kierowców usiłowało się do mnie przykleić przy wyprzedzaniu. W Biedrusku pomyślałem, że właściwie dlaczego by nie wrócić przez Oborniki i pokręciłem do nich przez Starczanowo i piękną, leśną drogę do Uchorowa. W Obornikach przekroczyłem po raz drugi tego dnia Wartę i błąd numer trzy stał się faktem. Otóż taktycznie tak poprowadziłem drogę, że czekało mnie 30km pod wiatr. Cóż pozostało? Wzrok w przednie koło i mielenie. Do domu wróciłem ujechany i zadowolony. Kondycja sama się nie odbuduje więc jeździć trzeba. Oby tylko czasu było więcej ale na to się niestety nie zanosi, wręcz odwrotnie. Ale to temat na zupełnie inne opowiadanie.


Pomiędzy Starczanowem a Uchorowem.
Kategoria 50-75


Dane wyjazdu:
63.40 km 0.00 km teren
03:48 h 16.68 km/h:
Maks. pr.:34.80 km/h
Temperatura:10.0
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy:363 m
Kalorie: kcal

Błotna, złota polska jesień.

Sobota, 4 listopada 2017 • dodano: 05.11.2017 | Komentarze 8

Trasa.

Po prawie dwóch miesiącach znalazło się kilka godzin wolnego, który mogłem przeznaczyć tylko dla siebie. Wziąłem rower, spakowałem aparat i obrałem kurs na Puszczę Zielonkę. Chciałem pojeździć po lesie, pobyć sam na sam z przyrodą i nie zastanawiać się za dużo. 

Pierwszy raz odwiedziłem Kokoryczkowe Wzgórze w Radojewie i jestem pod wrażeniem. Ładne, klimatyczne miejsce, cisza, spokój.
 Jadąc wzdłuż Warty trafiłem na polowanie, cztery upolowane dziki leżały już na przyczepce, wypatroszone i gotowe na dalszą obróbkę. Nim dojechałem do Biedruska trochę czasu minęło, jechałem wolno aby napawać się przyrodą i piękną pogodą. Do Puszczy Zielonki wjechałem tuż za Trzaskowem i jeździłem po niej zupełnie bez celu, różnymi drogami, dróżkami i bezdrożami. Olbrzymie ilości błota, kałuże wielkości Śniardwy i koleiny jak kratery na księżycu dawały mi mnóstwo frajdy. Gdzieś w okolicy Rezerwatu Las Mieszany wpadłem w małe bagienko, głębokie na pół metra i z trudem wyciągnąłem z niego rower i siebie. W tym momencie wycieczka musiała obrać kurs powrotny, byłem totalnie przemoczony i czas było wracać. Woda chlupała w butach, spodnie całe w błotnej mazi i tak wesoło jechałem przez Kicin, Koziegłowy aż dojechałem a właściwie doczołgałem się na myjkę na Sobieskiego, gdzie wyprałem się sam i rower.

Już nie pamiętam kiedy byłem tak zmęczony i zadowolony jednocześnie. Roweru tak brudnego chyba nigdy nie miałem. Było super :)


Sztuczne ruiny na Kokoryczkowym Wzgórzu.


Pomnik przyrody na Kokoryczkowym Wzgórzu.


Nadwarciański Szlak Rowerowy.


Nadwarciański Szlak Rowerowy.


Puszcza Zielonka.


Puszcza Zielonka.


Puszcza Zielonka.


Puszcza Zielonka.


Puszcza Zielonka. Wpadłem tutaj po kolana i wyglądając jak błotna rzeźba wróciłem do Poznania :)
Kategoria 50-75, Wielkopolska


Dane wyjazdu:
69.70 km 0.00 km teren
05:27 h 12.79 km/h:
Maks. pr.:57.80 km/h
Temperatura:14.0
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy:1150 m
Kalorie: kcal

Rudawy Janowickie i okolice. Dzień II.

Środa, 23 sierpnia 2017 • dodano: 15.10.2017 | Komentarze 6


Sztuka wyboru.

Pomysłów na dzisiejszy dzień miałem w głowie kilka, jeśli nie kilkanaście. Powiadają, że od przybytku głowa nie boli ale wolałbym mieć jedną porządną ideę niż tyle niepozbieranych myśli próbujących ułożyć się w sensowną całość. Zbyt duża ilość atrakcji, zbyt dużo rzeczy, które chciałbym pokazać Kochanej Małżonce powodowały mętlik w mojej głowie przez co nie mogłem zdecydować się gdzie dzisiaj pojedziemy i co będziemy robić. Nie do końca byłem przekonany jaką sumę przewyższeń mogę zaaplikować i kierując się zdrowym rozsądkiem postanowiłem, że będziemy na bieżąco ustalać drogę, wedle samopoczucia. Życie to sztuka wyboru, więc pierwszy akt rozpoczął się tuż za bramą wyjazdową z agroturystyki. W te czy we wte, oto jest pytanie. Ruszyliśmy więc pod wiatr, w prawo.


Bóbr w Trzcińsku.

Konserwa tyrolska.

Gdy o ósmej rano spacerowałem po Trzcińsku z reklamówką pełną wiktuałów z lokalnego sklepiku były ledwie cztery stopnie Celsjusza. Dobrze, że na plusie. Robiąc powtórkę z dnia wczorajszego zajechaliśmy do Łomnicy spacerowym tempem. Na więcej nie pozwalał nam silny wiatr, potęgujący rześkość poranka. Minęliśmy zamki i pałace i na rozstaju dróg pojawiła się na horyzoncie przełęcz Okraj, o której myślałem wcześniej. Tam pojedziemy na dzień dobry. Zerkając na mapę, która miała wskazać nam drogę do owej przełęczy, pojawiły się na niej domki tyrolskie w Mysłakowicach. Jadąc więc do Kowar nieco dookoła przejechaliśmy przez wieś, w której ukazać się nam miała namiastka alpejskiego klimatu ale mocno się rozczarowaliśmy. Kilka domów z charakterystycznymi elementami tyrolskiej zabudowy to zdecydowanie za mało aby specjalnie tam jechać. 


Dawna Karczma Sądowa w Wojanowie.

Niepełny gwiazdozbiór.

Kowary są tak skondensowane, że zasługują co najmniej na osobną wycieczkę. Dzisiaj stanęły na naszej drodze ku przełęczy i potraktowaliśmy je tylko jako przelotną znajomość. Rozsiadając się wygodnie na leżakach zdobiących kowarski rynek przy informacji turystycznej chłonęliśmy klimat miasteczka. Tuż obok zastanawialiśmy się gdzie umieszczą Nasze gwiazdki w Alei Gwiazd Polskiego Kolarstwa i właściwie dlaczego ich tam jeszcze niema. Cóż za ignoranci z osób odpowiedzialnych za to niedopatrzenie. Stwierdzając ten oczywisty fakt ruszyliśmy dalej. Jeszcze im pokażemy.


Rynek w Kowarach.


Aleja Gwiazd Polskiego Kolarstwa, gdzie jest moja?

Tam, wysoko.

Czternaście kilometrów dalej i sześćset metrów wyżej był Nasz cel, do końca niesprecyzowany ale jednak. Chcieliśmy zjeść knedliczki z pieczenią i ponoć był wybór na górze dlatego tam się udaliśmy. Droga raz gorsza, raz jeszcze bardziej, pięła się cały czas. Pierwsze pięć kilometrów, do skrzyżowania na Kowarskiej Przełęczy, przyjemność z jazdy zniwelował prawie do zera bardzo duży ruch pojazdów napędzanych baryłkami ropy i ich pochodnymi. Opuszczając tę drogę i kierując się ku knedliczkom nasze morale zdecydowanie wzrosło. Od czasu do czasu przystanek na coś słodkiego, od czasu do czasu zdjęcie i tak wjeżdżaliśmy ku górze zastanawiając się jak wjechało na szczyt te kilka rowerzystek, które właśnie Nas wyminęły mknąc w dół jakieś 70km/h. Niby nic dziwnego ale ich prędkość na pewno jeszcze nie dorównywała ilościom przeżytych wiosen, które szacowaliśmy na roczniki z lat czterdziestych ubiegłego stulecia. Pozazdrościć kondycji i fantazji.

Gdy dojechaliśmy na szczyt przełęczy mym oczom ukazał się uśmiech jakiego już dawno nie widziałem. Aga była zmęczona ale naprawdę szczęśliwa, że tu wjechała. Ja dodatkowo byłem bardzo z niej dumny, to Jej duży sukces i cieszyłem się wraz z nią, że mogliśmy być tu razem i dzielić się szczęściem. Chciałbym aby życie składało się tylko z takich momentów. Przełęcz Okraj zdobyta.

Jednak na szczycie nie było tak pięknie jak mogłoby się wydawać. Knedliczki owszem serwowali ale żadne z miejsc nie wzbudziło Naszego zaufania i tym samym postanowiliśmy nie wspierać czeskiej gospodarki, decydując się na odwrót i szybki zjazd w poszukiwaniu strawy na polskiej ziemi.


Raz.


Dwa.


Trzy. Wygrywasz Ty :)))

Grawitacja.

Wiatrówka zapięta pod szyję, czas zjeżdżać z przełęczy. Dosłownie i w przenośni. Przed nami ponad szesnaście kilometrów w dół, czas puścić wodze fantazji i klamek hamulca. Mijając zakręt za zakrętem szybko oddawaliśmy zdobyte niedawno metry wypatrując po drodze jakiejś jadłodajni. Mignął Zgorzelec, mignął Szarocin a kalorii jak nie było tak nie ma. Zjazd zakończyliśmy w Pisarzowicach, kilkanaście kilometrów świetnej zabawy nie nagrodzone jednak żadnym przybytkiem serwującym cokolwiek na ciepło. W Pisarzowicach był co prawda zajazd z restauracją ale kucharka wyjechała na chwilę do Kamiennej Góry i nie było dokładnie wiadomo ile ta chwila jej zajmie. Głodni i zmęczeni spojrzeliśmy po sobie i widzieliśmy, że ratunek przyjdzie dopiero w Miedziance. Za górami, za lasami...


Migawka ze zjazdu z przełęczy Okraj.

Relaks pod ścianą i sesja na górze

Potrzebowaliśmy chili odpoczynku i wyjeżdżając z Pisarzowic rozglądaliśmy się wkoło w poszukiwaniu kawałka łąki ale okazało się to trudniejsze niż mogłoby się wydawać. Zdesperowani rozłożyliśmy się za skrzyżowaniem z drogą do kamieniołomu, z przepięknym widokiem na czekającą na nas przełęcz Rędzińską. W takich chwilach kawałek pobocza staje się wymarzonym miejscem do relaksu a czekoladowy batonik największym przyjacielem człowieka. Czas zatrzymał się tu i teraz.

Przełęcz Rędzińska miała być wymagająca, widokowa oraz spokojna i takową się okazała. Pięć kilometrów spokojnej jazdy średnio pięć i pół procent nachylenia ale im dalej tym coraz bardziej droga stawała dęba. Ostatni kilometr to już solidna górska wspinaczka, której trudy wynagradzają przepiękne, fantastyczne wręcz widoki. Jechaliśmy powoli, podjazd dał się we znaki mocno zmęczonej już Adze ale każdy pokonany metr w górę był wart wysiłku. Zafundowaliśmy sobie sesję na szczycie zgodnie twierdząc, że to miejsce jest godne tego aby do niego wrócić. Choć rowerem trzeba mieć sporo samozaparcia, szczególnie z drugiej strony, od Wieściszowic. Droga w tym kierunku wręcz leci w dół z czego przez chwilę skorzystaliśmy, ciesząc się jednocześnie że nie musieliśmy podjeżdżać właśnie od tej strony.


Podjazd na przełęcz Rędzińską od strony Pisarzowic. 


Przełęcz Rędzińska zdobyta.


Dla takich chwil warto jeździć rowerem.


W stronę Wieściszowic droga leci wręcz w dół. Wymarzona ściana dla miłośników podjazdów.

Za górami za lasami

Z wygodnej asfaltowej wstęgi, która ściągała nas w dół z prędkością światła zjechaliśmy szybko, kilometr za przełęczą skręcając na pomarańczowy szlak, prowadzący skrajem lasu wzdłuż masywu Wołka i Małego Wołka. Droga nie należała do łatwych, luźne kamienie, koleiny i miejscami spore nachylenie stanowiły sporą trudność dla niewprawionej w takiej jeździe Agi. Jednak wszechobecna cisza i otaczająca nas natura rekompensowała wszystkie niedogodności. Gdy wjechaliśmy na Halę Krzyżową dostaliśmy kolejną porcję krajobrazu, który wręcz onieśmiela swoją urodą. Góry Kaczawskie stały przed nami i uśmiechały się zachęcająco. 


Widok na Góry Kaczawskie z Hali Krzyżowej.

Po drodze.

Gdy dotknęliśmy kołami asfaltu w Mniszkowie po chwili byliśmy już kilometr dalej. Rudawy Janowickie są wręcz najeżone stromymi ściankami i tutaj trafiliśmy na jedną z nich, wyłożoną nowym asfaltem i zachęcającą do bicia własnych rekordów. W okolicach domu sołtysa zjechaliśmy jednak z wygodnego traktu i wbiliśmy się z teren. Ktoś radośnie nazwał ten odcinek szlakiem rowerowym a my jak po sznurku chcieliśmy nim dojechać do Miedzianki. Po drodze zaliczyliśmy nieprzejezdne kamienie, nieprzejezdne błoto, strumień płynący z wolna w poprzek drogi i oferujący wesołe brodzenie i kałuże głębokości Bajkału z obrzeżami wyłożonymi koleinami dorównującymi kraterom na marsie. Jedno przyznać jednak trzeba, dla widoków z drogi powtórzylibyśmy te dwa kilometry raz jeszcze. I jeszcze raz i kolejny. Jedynie nadajnik na Miedzianej Górze poszedłby w odstawkę.


Pomiędzy Mniszkowem a Miedzianką.

Kupferberg

Historię Miedzianki znakomicie opisał Filip Springer w swojej książce o takim właśnie tytule. To właśnie odwiedziny tej wsi były dla mnie głównym celem przyjazdu w ten rejon, czytałem o niej już dużo wcześniej i obiecałem sobie, że kiedyś muszę tu przyjechać. Wszystkim polecam lekturę reportażu powyższego autora, która właściwie wyczerpuje temat. Zamierzam wrócić tutaj samemu, pokręcić się po okolicy i porozmawiać z ludźmi na spokojnie. Miejsce z duszą, która ma swoje tajemnice. Uran zrobił tu swoje a przecież go tutaj nie było. 

W Miedziance doczekaliśmy się wreszcie obiadu. W nowo wybudowanym browarze, który ma kontynuować tradycje przedwojennego, jest wyśmienita restauracja z piękną panoramą Rudaw Janowickich. Serwowane tu jedzenie jest wyśmienite, ceny przyzwoite a miejscowe piwo po ciężkim dniu na rowerze smakuje wybornie. Siedząc na tarasie i grzejąc się w promieniach słońca spędziliśmy tu prawie dwie godziny. Ciężko było się przemóc i ruszyć dalej.


Historia jakich niewiele...


Miedzianka a raczej to co z niej pozostało.


Browar Miedzianka.


Browar Miedzianka.

Wstążka

Najedzeni, zrelaksowani i wypoczęci mogliśmy wracać do Trzcińska. Lekko, łatwo i przyjemnie. Do Janowic nie trzeba było kręcić korbą w ogóle, grawitacja zrobiła swoje. Jadąc prawą stroną Bobru poczuliśmy się trochę jak w bajce. Wąziutka asfaltowa dróżka prowadziła zakosami wzdłuż rzeki odsłaniając coraz to ładniejsze widoki. Słońce powoli udające się na zasłużony nocny odpoczynek dodawało uroku i te kilka kilometrów drogi spięło nam piękną klamrą dzisiejszą wycieczkę.


Sielanka z widokiem na Sokolik.

Puenta.

Zachodzące powoli słońce wydobyło z nas dodatkowe pokłady energii i chwilę po tym jak odstawiliśmy rowery w agroturystyce, byliśmy już na niebieskim szlaku prowadzącym na Sokolik. Zafundowaliśmy sobie spacer na ten piękny szczyt i platformę widokową znajdującą się na górze aby podziwiać z niej koniec dnia. Jakieś czterdzieści minut później siedzieliśmy na górze delektując się tym co mogliśmy zobaczyć. Byliśmy tam sami, nie licząc wspinaczy okupujących wszystkie skałki, których nie brakuje w okolicy. Wyjątkowe chwile, wyjątkowe miejsce. Do Trzcińska wracaliśmy w świetle czołówki, która rozświetlała nam drogę. Mała przygoda na koniec wspaniałego dnia. Jako bonus przynieśliśmy ze sobą trzy prawdziwki.


Zachód słońca z Sokolika. Widok na Karkonosze.


Na Sokoliku praca wre, przez zachodem trzeba skończyć.


Słońce coraz niżej.


Za chwil kilka zrobi się ciemno.

Zaliczone gminy: Kowary [423], Kamienna Góra - obszar wiejski [424]


Dane wyjazdu:
56.00 km 0.00 km teren
03:57 h 14.18 km/h:
Maks. pr.:30.70 km/h
Temperatura:26.0
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy:260 m
Kalorie: kcal

Muzeum rolnictwa w Szreniawie, rodzinnie.

Środa, 9 sierpnia 2017 • dodano: 11.09.2017 | Komentarze 9

Atrakcji dla rodzin z dziećmi ponoć w Poznaniu i okolicach nie brakuje. Gdy jednak podczas ich poszukiwania ma się trzy warunki, które muszą zaistnieć, robi się już mało ciekawie. Komercja, tłum i kicz, tego nie lubimy i nie tolerujemy.

Muzeum Rolnictwa w Szreniawie nie jest ani komercyjne, ani tłumnie odwiedzane ani kiczowate. Idealne miejsce dla rodzin z dziećmi.
Jedyny problem jaki nas dzielił od tego miejsca to sam dojazd. Aby się tam dostać musieliśmy przejechać przez cały Poznań, z północy na południe. W tamtą stronę dodać do tego trzeba było Plewiska, w drodze powrotnej Luboń. Co to oznacza? DDR-ki różnego rodzaju, potworny hałas, ogromny ruch. W Plewiskach remont Grunwaldzkiej i syf dookoła, w Luboniu syf jest zawsze. Przyjemnie było tylko na Wartostradzie, gdyby tak było wszędzie... Tego, że wiało okrutnie nie ma co dodawać bo co drugi dzień tu wieje. I zawsze w twarz.

Co do samego muzeum to jest naprawdę godne tego aby je odwiedzić. Jest największym tego typu obiektem w Europie i jedynym Państwowym. Historia Rolnictwa zebrana w jednym miejscu, muzeum ciągle się rozwija i zyskuje nowe eksponaty. Duży przekrój tego co można zobaczyć nie pozwala się nudzić zarówno dzieciakom jak i dorosłym. 

Po odwiedzinach w muzeum zajechaliśmy jeszcze do Mauzoleum Bierbaumów a zarazem na wieżę widokową. Byliśmy tam pierwszy raz i widok z góry pewnie by nas zachwycił ale wiało tak mocno, że byliśmy na szczycie pięć sekund. 


Kolejowy Klub Sportowy!


Prawie stuletnia lokomobila w muzeum Rolnictwa w Szreniawie.


Chleb wypieka się w piecu.


Piwo robi się tak.


Samolotami rozwozi się nawóz.


Lata się też przez ocean.


Ursusy wyglądały kiedyś tak.


W Szreniawie prawie jak w Pizie.


Po co kombajny mają zęby z przodu?


Widok z wieży Mauzoleum Bierbaumów.


Przy Wartostradzie toczy się życie.


Zatrzymaliśmy się na lody.


Dane wyjazdu:
57.00 km 0.00 km teren
04:16 h 13.36 km/h:
Maks. pr.:47.40 km/h
Temperatura:25.0
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy:350 m
Kalorie: kcal

Magiczne Roztocze - dzień XV.

Niedziela, 9 lipca 2017 • dodano: 08.09.2017 | Komentarze 8


Przyszedł czas na ostatni, rowerowy dzień naszych wakacji na Roztoczu. Mieliśmy kilka pomysłów jak go spędzić i gdzie pojechać a to, że nie mogło zabraknąć na koniec trzech rzeczy, spowodowało samoistne stworzenie się planu. 

Sielanka 

Od rana na roztoczańskim niebie panowała piękna atmosfera. Błękit mieszał się z bielą a te dwa najpiękniejsze kolory oświetlały promienie słońca. Pełna sielanka. Dzisiejszą wycieczkę rozpoczęliśmy w Chotylubiu, gdzie zaparkowaliśmy auto pod cerkwią i po przesiadce na rowery obraliśmy kurs na Stare Brusno. 


Cerkiew w Chotylubiu.

Jestem zwycięzcą

Od Chotylubia do Nowego Brusna jechaliśmy każdy na swoim rowerze, całe sześć kilometrów i sto metrów. Piszę to tak dokładnie i wyraźnie bowiem godnym zauważenia jest fakt, że cały ten odcinek nasz Synek przejechał sam. Na rowerku najmniejszym z możliwych, w wieku dwóch lat. Jechałby dalej ale wzmagający się ruch zmusił nas do tego aby włożyć go do przyczepki w akompaniamencie płaczu, krzyków i tym podobnych ozdobników. Zdecydowanie miał ochotę na więcej a źli rodzice przerwali mu zabawę. Dla nas został zwycięzcą.


Mały, wielki rowerzysta.


Mama i synek to już peleton.

Człowiek, człowiekowi...

Gdy Michaś dumnie i radośnie jechał na swoim rowerku a Kochana Mamusia dzielnie mu sekundowała ja przystanąłem na chwile przed Nowym Brusnem aby w spokoju zamyślić się przy pomniku stojącym przy drodze. Duży, kamienny głaz i posadowiony na nim krzyż upamiętnia ponad sześćdziesiąt mieszkańców wsi Rudka, zamordowanych w 1944r. przez Ukraińską Powstańczą Armię (UPA). Co kieruje ludźmi, którzy przychodzą do wsi i palą ją całą i mordują wszystkie zamieszkujące je osoby? Czy to wciąż ludzie? Straszne.


Pomnik upamiętniający zamordowanych przez UPA mieszkańców wsi Rudka. Okolice Nowego Brusna.

Cel pierwszy

Pierwszy cel wycieczki został osiągnięty za Starym Brusnem. To co lubi tata najbardziej w rowerowych wycieczkach mogło zostać zaspokojone podczas wjazdu na Górę Brusno. Od tej strony mniej stromy niż od Nowin Horynieckich ale wciąż stający dęba i wyciskający pot podjazd na szczyt wzniesienia wyzwolił masę endorfin i głowa rodzina mogła być usatysfakcjonowana. Wysiłek został nagrodzony długim i szybkim zjazdem, praktycznie do samego parku zdrojowego w Horyńcu.


Zjazd z Góry Brusno w kierunku Horyńca-Zdroju.

Cel drugi

Cafe Sanacja, którą odwiedziliśmy podczas poprzedniej wizyty w Horyńcu-Zdroju przyciągała do siebie jak magnes i z Góry Brusno nasza droga wiodła prosto tam. Michaś zasnął więc mieliśmy niepowtarzalną możliwość delektowania się w spokoju wyśmienitą kawą i jeszcze lepszymi deserami. Uśmiech mojej Kochanej Żony na widok pięknie podanego tiramisu był bezcenny. Jeśli mamy wrócić kiedyś w te okolice, to ta kawiarnia będzie tego powodem. Rewelacyjne miejsce.

W drodze, po drodze

Dwa kilometry pomiędzy Horyńcem a Wólką Horyniecką mogą stanowić wzór dla producentów sera jak powinny wyglądać dziury idealne. Za wzór w tym wypadku służą takie, których nie idzie ominąć żadnym znanym sposobem bo jest ich tak dużo albo są tak duże, że staje się to nierealne. Sześć kilometrów, które wiodą dalej, w stronę Baszni Górnej, stanowi idealne zaś zaprzeczenie tego co było przed chwilą. Tu nawierzchnia mogłaby posłużyć za reklamę czegoś idealnie równiutkiego i przyjaznego rowerzystom. Świeży asfalt, zamknięta dla aut szosa pośrodku lasu. Kawałek dalej znów szwajcarski ser i bardzo ruchliwa droga wojewódzka. Kraina kontrastu. Przed nami pojawił się Lubaczów.


Zmiana krajobrazu przed Lubaczowem.

Nora

Przyjechaliśmy do Lubaczowa i z niego wyjechaliśmy. Chociaż aby nie zabrzmiało to tak dramatycznie, napiszę jeszcze, że na miejscowym rynku zjedliśmy lody i bezskutecznie szukaliśmy trzeciego celu dzisiejszej wycieczki. Te powiatowe miasto nie spodobało nam się na tyle, że w tym momencie skończę jego opis. Szkoda czasu i klawiatury.


Lubacz na rynku w Lubaczowie.

Cel trzeci

Był podjazd dla taty, była kawa i deser dla mamy, przyszedł czas na coś dla najmłodszego członka rodziny. Jak to bywa w wieku dwóch lat, plac zabaw dla Michasia jest tym czego potrzeba mu do życia najbardziej, więc rozpoczęliśmy poszukiwania tego przybytku. W Lubaczowie były dwa, oba tak obskurne i brudne, że odpadły w przedbiegach. Pojechaliśmy bez żalu dalej i zatrzymaliśmy się dopiero we wsi Załuża, która dzięki unijnym środkom miała do zaoferowania maluchom nowiutkie i czyściutkie miejsce do zabaw. Mały wyszalał się za wszystkie czasy, zrobiliśmy sobie piknik i wszyscy byli zadowoleni. 

Jeszcze więcej

Pomiędzy Załużem a Chotylubiem trafiliśmy na kolejną drogę, dostępną wyłącznie dla rowerzystów i pracowników ALP i skrzętnie z tej okazji skorzystaliśmy. Jeżdżąc z przyczepką takie leśne, asfaltowe drogi stają się prawdziwą przyjemnością i pomimo, że zdecydowanie wolę jeździć po szutrowych nawierzchniach to na rodzinnych wakacjach takie niespodzianki jak ta przyjmuję z otwartymi rękoma. Do sześciu kilometrów i stu metrów na początku dnia Michaś postanowił dorzucić jeszcze trochę dystansu i jego łączny dystans tego dnia to osiem kilometrów i czterysta metrów. Odpychając się nóżkami. Mistrz. I nikt go do tego nie zmuszał, wręcz przeciwnie.


Ostatnie, rowerowe zdjęcie z wakacji na Roztoczu :)

Koniec

Nasze tegoroczne wakacje na Roztoczu dobiegły końca. Do Poznania wróciliśmy następnego dnia, przemierzając Polskę w zaledwie jedenaście godzin jazdy samochodem ale to temat na zupełnie inne opowiadanie...

Chciałbym napisać coś w formie podsumowania ale zbyt wiele myśli chciałbym przekazać w tym miejscu. Ten region Polski doprawdy Nas zauroczył. Kiedyś mówiło się, że jest klimat i każdy wiedział o co chodzi. Teraz pewnie trzeba by było ubrać to wszystko w pr-ową gadkę i inne wymysły obecnych czasów. Tego nie potrafię.

Roztocze jest magiczne i nie boję się tego stwierdzenia. Znaleźliśmy tu wszystko czego szukaliśmy. 

Zaliczone gminy: Lubaczów - obszar wiejski (398), Lubaczów - teren miejski (399), Cieszanów (400)



Dane wyjazdu:
51.80 km 0.00 km teren
03:51 h 13.45 km/h:
Maks. pr.:51.20 km/h
Temperatura:23.0
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy:500 m
Kalorie: kcal

Magiczne Roztocze - dzień XII.

Czwartek, 6 lipca 2017 • dodano: 02.09.2017 | Komentarze 4


Jedna z wielu map, jakie zabraliśmy ze sobą jadąc na wschodnie rubieże Naszego kraju, wydaje się wyjątkowa. Wielokrotnie rozłożona i na powrót składana, zużyta choć nieużywana. Schemat, struktura, plan czy też oblicze gminy Horyniec - Zdrój przeniesione na papier niosło ze sobą dziwny ładunek emocji. Tereny nadgraniczne zawsze wydają się bramą do innego świata, czegoś zakazanego i pożądanego. Brutalnie przedzielone granicą, Roztocze Południowe stało przed Nami i pochłonęło Nas zanim je odwiedziliśmy. Dwunasty dzień Naszych wakacji zapowiadał się udanie.

Kontrola

- Dzień dobry, Straż Graniczna.- szybkie machnięcie odznaką i pojawiają się konkrety - skąd? dokąd? na długo? dlaczego akurat ten rejon? podoba się Wam u Nas? vw passata b5 na krakowskich numerach widzieliście po drodze?

Zatrzymaliśmy się kilometr za Werchratą, na szczycie wzniesienia górującego nad wioską od południa, chcąc zrobić zdjęcie. Zielona panda pojawiła się nie wiadomo skąd i pierwsza kontrola Straży Granicznej stała się faktem. Rutynowe pytania i czynności pogranicznika szybko zniknęły i prawdziwy powód rozmowy okazał się zgoła inny.

- Też mam synka, w podobnym wieku. Też jeżdżę rowerem i taka przyczepka wydaje się fantastyczną sprawą. Jaki to model, ile kosztuje, jak się sprawdza? Amortyzacja przydatna? Mały ma wygodnie? - sympatyczny mundurowy zaglądając do Michałka nadział się na jego przeszywające spojrzenie, które mówiło jedno. Czego ode mnie chcesz i dlaczego zaglądasz do mojego królestwa drogi panie? 

Porozmawialiśmy o wszystkim i o niczym, pośmialiśmy się i  dostaliśmy sporo cennych informacji co do stanu dróg w regionie, atrakcji o których mało kto wie i gdzie można w okolicznych lasach pojeździć wygodniej niż na dziurawej drodze wojewódzkiej zmierzającej do Horyńca-Zdrój. Takich spotkań nigdy za wiele.

Jabłoń

- A wy gdzie? Nie jedźcie dalej bo zaraz po Was przyjadą, szybciej niż Wam się wydaje. Widzi Pan tę jabłonkę? Oni też Pana widzą. Tam jest kamera, na ciepło reaguje. Pogadajmy chwilę. - mijając ostatnie zabudowanie w wiosce gdzie kończy się asfalt i zaczyna się najpilniej strzeżona granica w Europie zostajemy wręcz zatrzymani głosem mieszkańca - Już nie pamiętam aby ktokolwiek obcy tu się pojawił. Na rowerach tym bardziej, o przyczepce nie wspominając.

Do Moczar przywiodła nas ciekawość. Powiadają, że to pierwsza droga do piekła ale z doświadczenia wiemy, że często można spotkać tam duszę, która z chęcią podzieli się z nami historią, której nigdzie indziej usłyszeć nie sposób. Starszy Pan, który w porę ostrzegł Nas o tym, że terra incognita powinna zostać takową, przynajmniej za jabłonią, po kilku minutach rozmowy zacząć snuć swoją opowieść. 

- Za lasem, kilometr stąd może nawet nie, mam znajomych. Do Kowali czy Dziewięcierza chodziłem jak do swoich, bo przecież to swoi. Dla Was inni, dla nas swoi. Teraz przez Hrebenne, stój Pan w kolejce jak dziad jakiś. Granica. Większej głupoty ludzie nie wymyślili. Moje owce są mądre, chodzą tylko do miedzy, paszportów nie mają. Kamer nastawiali, na motorach jeżdżą a kto ma im uciec to i tak przejdzie. Panie, nie takie numery tu odchodzą... Czy ciężko Nam się tu żyje? Zależy, z której strony się spojrzy. My patrzymy od tej dobrej to i dobrze się żyje. 

Żółta tablica na szarym słupku, stojąca niedaleko, właściwie na wyciągnięcie ręki, oznajmiała o zakazie przekraczania granicy. Tam, za lasem czekała na Naszego rozmówcę zimna już herbata, którą sporo lat temu zaparzył jego kolega czekając na odwiedziny. Ale wtedy pojawiły się kamery i herbata wystygła.


- Widzi Pan tę jabłonkę? - nasz rozmówca z Moczar.

Gryczane krzyże

Przepięknie rzeźbione krzyże nagrobne, wykonane w większości przez kamieniarzy z nieodległego Brusna, dogorywają na zaniedbanym cmentarzu w okolicach polskiego Dziewięcierza. Kunszt i maestria rzemieślników pracujących z kamieniem zachwyca do dzisiaj pomimo, że najstarsze z zachowanych nagrobków mają prawie dwieście lat. Tuż obok znajduje się cerekwisko, czyli pozostałość po dawnej cerkwi, które przyroda wzięła w swoje objęcia i zrobiła z niej piękną ruinę. Zestawiając to z niesamowitą wonią gryki, która oplotła okolicę otrzymujemy miejsce, w którym nie sposób było się nie zatrzymać. 


Zabytkowy cmentarz grekokatolicki w Dziewięcierzu.

Radruż

O cerkwii w Radrużu można mówić i pisać wiele. Jest wyjątkowa z wielu względów ale najważniejszym jest banalne stwierdzenie, że ma "to coś". Czy nazwiemy to klimatem, atmosferą czy też innym słowem jest nieważne. Najstarsza w Polsce, drewniana i zbudowana bez użycia choćby jednego gwoździa jest prawdziwym arcydziełem architektury sakralnej. Od dawna chciałem zobaczyć ją na żywo i byłem niezwykle rad gdy moje życzenie stało się faktem. Nie niepokojeni przez innych turystów, jako że byliśmy tam sami, mogliśmy w spokoju oddać się podziwianiu zabytku klasy zerowej, wpisanego na listę Światowego Dziedzictwa UNESCO. Po kilkunastu minutach oddaliśmy się w ręce Pani przewodnik dzięki której wiele historii związanych z tym miejscem oraz całym Roztoczem stało się dla nas faktem. Prawdziwa skarbnica wiedzy i przemiła osoba, której niestety nie pamiętam imienia, podzieliła się z nami również utyskiwaniami na ministra kultury, urzędników i innych ludzi odpowiedzialnych za to, że dopiero od kilkunastu lat cerkiew została objęta należytą ochroną i nie popadnie w ruinę. Osiem złotych wydanych na zwiedzanie cerkwi nabrało sensu. Byliśmy w tym czasie jedynymi odwiedzającymi więc po raz kolejny udało się nam dowiedzieć i zobaczyć dużo więcej niż się tego spodziewaliśmy. Odbiór takich miejsc w gronie hordy turystów byłby pewnie zgoła inny. 


Cerkiew św. Paraskewy w Radruży. Wpisana na listę Światowego Dziedzictwa UNESCO.


Cerkiew św. Paraskewy w Radruży. Wpisana na listę Światowego Dziedzictwa UNESCO.

Standardowo

Nie bylibyśmy sobą, gdybyśmy na trasie wycieczki nie trafili na piaszczysty odcinek drogi. Miast wrócić do Horyńca-Zdrój po śladzie wybraliśmy się dookoła i nasze koła po raz kolejny miały okazje zmierzyć się z ulubioną nawierzchnią. Poruszając się wzdłuż granicy mieliśmy chęć jechać przez Hutę Kryształową ale zaawansowane roboty drogowe, zmieniające szuter na asfaltowy dywanik zmusiły Nas do skrócenia drogi i brnięcie przez las. Piach zachrzęścił pod nami ale krajobraz i cisza wokół zrekompensowały te niewygody. Do zdrojowego miasta wjechaliśmy od strony zalewu, który zadbany i zagospodarowany zachęcał do postoju lecz wybraliśmy inne miejsce do planowanej przerwy.


Wschodnie rubieże, cisza, spokój i piach. Okolice Radruża.

Sanacyjnie

Po sytym i smacznym obiedzie, który zjedliśmy w polecanej restauracji Hetman udaliśmy się do Parku Zdrojowego. Spodobał się on nam od pierwszej chwili. Czyściutki, estetyczny z drewnianymi alejkami, mnóstwem nasadzonych kwiatów i krzewów zachęcał to relaksu i odwiedzin. Dobrą godzinę spędziliśmy z Michasiem na ładnie wkomponowanym w całość placu zabaw, gdzie mógł wyszaleć się z rówieśnikami. Po zabawie przyszedł czas na dobrą kawę i deser i tu w sukurs przyszła nam Cafe Sanacja, znajdująca się tuż obok. Odrestaurowana i nawiązująca swym klimatem do przedwojennych lat i lwowskich kawiarni okazała się prawdziwą roztoczańską perełką. Można dostać tu takie cuda jak zielona kawa a serwowane desery są wprost obłędne. Możliwość degustacji zdrojowej wody, wprost ze znajdujących się poniżej odwiertów  jest dodatkowym atutem, choć dla nas wątpliwym. Zapach siarki wprost z kubka nie jest tym o czym marzymy.


Cafe Sanacja w Horyńcu-Zdroju otrzymuje od nas całą konstelację gwiazdek do kulinarnego przewodnika. Genialne desery i wspaniała kawa.

Kamienie, słońce i rozczarowanie

Pijąc kawę w klimatycznej Sanacji przeglądaliśmy mapę w poszukiwaniu ciekawostek. W oko wpadła nam Świątynia Słońca położona za Nowinami Horynieckimi i tam też postanowiliśmy się udać. Droga delikatnie zaczęła się piąć w górę a od samych Nowin rozpoczął się regularny podjazd. Ponad dwa kilometry dalej i sto metrów wyżej nastąpiło rozczarowanie. Świątynia okazała się kamieniem z dziurą, zupełnie niewartym wysiłku aby tu wjechać. Cóż, przynajmniej zjazd był szybki, łatwy i przyjemny. Sama wieś była pięknie położona, z rozległymi widokami na ukraińskie Roztocze. 

Premia górska

Zdobyte i łatwo oddane metry w górę w Nowinach Horynieckich okazały się mieć swój ciąg dalszy w kierunku Brusna. Zamknięta dla ruchu, leśna droga, okazała się mieć dobrej jakości asfaltową nawierzchnię ale i niespodziankę, która wyrosła nagle i niespodziewanie. Wiedziałem, że jest tu podjazd ale po tym jak za szlabanem wjechaliśmy na krótki i sztywny pagór oraz zjechaliśmy w dolinkę potoku Dublen wyrosła przed Nami ściana. Na górę Brusno właściwie wdrapałem się ciągnąc za sobą przyczepkę ze śpiącym Michasiem ale kosztowało mnie to mnóstwo sił i samozaparcia. Średnia prędkość oscylowała w granicach 6km/h i nie miała nic wspólnego z jazdą rowerem tylko mozolnym mieleniem, które zdawało się nie mieć końca. Na górze byłem usatysfakcjonowany swoją determinacją i ukontentowany widokiem. Piękna sprawa.


Podjazd pod górę Brusno. Dał się we znaki.

W dół

Górska premia nagrodziła Nas widokiem i prawie sześciokilometrowym zjazdem w kierunku Werchraty. Wygodna, asfaltowa droga dostępna tylko dla pracowników ALP oraz rowerzystów prowadziła praktycznie cały czas w dół przez co zmęczone nogi dostały zasłużony odpoczynek od kręcenia. Jechaliśmy tym odcinkiem dzięki podpowiedzi spotkanego na początku wycieczki pracownika straży granicznej za co w tym omencie byliśmy mu wdzięczni. Bezpieczna i pusta droga pośród lasów Rawskiego Roztocza była wisienką na torcie. Wiatr we włosach i uśmiech twarzy. Asfalt skończył się na chwilę przed wioską ale był to na tyle krótki odcinek, że praktycznie niezauważalny.

Na koniec

Wyjazd zakończyliśmy tam gdzie rozpoczęliśmy. Samochód wiernie na nas czekał pod kościołem w Werchracie a dzień zakończyliśmy na ławce pod miejscowym sklepem, racząc się oranżadą na miejscu. Jak to często bywa w takich przypadkach rozmowa nawiązuje się sama i po chwili jesteśmy w centrum wydarzeń w Werchracie. Klimat nie do podrobienia. Przed zapakowaniem rowerów na samochód jadę jeszcze samemu na wzniesienie górujące nad wsią od północy, pstrykam kilka zdjęć w blasku zachodzącego słońca i wycieczkę można uznać za zakończoną.


Werchrata w blasku zachodzącego słońca.

Okolice Horyńca-Zdrój Nas urzekły. Ciężko ubrać to w słowa ale mają w sobie przytoczone już wyżej "to coś". Ludzie, miejsca, atmosfera. Lasy, wzniesienia i pagórki. Jest wszystko.