Info

avatar rmk z miasteczka Poznań. Mam przejechane 37834.21 kilometrów. Jeżdżę, bo lubię :)
Więcej o mnie. button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl

Wykres roczny

Wykres roczny blog rowerowy rmk.bikestats.pl
Wpisy archiwalne w kategorii

100-150

Dystans całkowity:3486.30 km (w terenie 0.00 km; 0.00%)
Czas w ruchu:151:45
Średnia prędkość:22.97 km/h
Maksymalna prędkość:62.40 km/h
Suma podjazdów:18755 m
Liczba aktywności:29
Średnio na aktywność:120.22 km i 5h 13m
Więcej statystyk
Dane wyjazdu:
134.50 km 0.00 km teren
04:26 h 30.34 km/h:
Maks. pr.:44.20 km/h
Temperatura:21.0
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy:564 m
Kalorie: kcal

Inowrocław.

Niedziela, 2 kwietnia 2017 • dodano: 03.04.2017 | Komentarze 6

Miały być niedzielne burze ale na niebie nic ich nie zapowiadało więc dwunastą wsiadłem na rower i pojechałem przed siebie. Wyjazd skończyłem w Inowrocławiu. Dziwna to była wycieczka. Szybka, wiosenna, nieplanowana i kompletnie bez pomysłu na to gdzie jechać i jak dojechać tam gdzie miała się skończyć. Spontaniczne kręcenie z dziurawą oponą i wibracjami.



Do południa bawiłem się z Michasiem i z nadzieją patrzyłem za okno. Słońce było, chmury były ale deszczu ani tym bardziej burzy nic nie zapowiadało, poza pogodynkami oczywiście. Pakuję więc aparat, trochę daktyli z rodzynkami, wodę do picia, portfel i w drogę. Po chwili wracam się jeszcze po mapę, może się przydać bo sam nie wiem gdzie jechać i jak z stamtąd wrócić.

Bezwiednie udaję się w kierunku Gniezna, wiatr wieje w moją stronę jedzie się szybko i przyjemnie. Stara piątka przemianowana jest teraz w drogę gminną ale jej nawierzchnia jest świetna i można czerpać przyjemność z jazdy. Po nieco półtorej godzinie kręcenia siadam na gnieźnieńskim rynku, wyciągam suszone owoce i w promieniach słońca zastanawiam się co tu ze sobą począć. Wyciągam mapę i przypominam sobie o tym, że całkiem niedaleko mam miejsce, które zamierzałem już kiedyś odwiedzić ale do tego nie doszło. Mój wybór pada więc na Strzelno z jego romańskimi zabytkami. Kwestią podstawową staje się teraz ułożenie drogi tak aby nie jechać krajówką, która na tym odcinku jest fatalna. Po wyjeździe w stronę Trzemeszna okazuje się jednak, że ruch jest mały i mogę bez większych problemów te kilka kilometrów się przemęczyć. Cały czas jadę dość szybko, zmęczenia nie widać ani nie czuć, jest dobrze. Przed Trzemesznem wskakuję na chwilę na świetną, nową asfaltową DDR-kę, na którą wjazd jednak prowadzi przez podwójną linię ciągłą. Jak widać nie można zrobić idealnie wszystkiego, zawsze pod górkę...


Bazylika prymasowska Wniebowzięcia Najświętszej Maryi Panny w Gnieźnie.

Od Trzemeszna do Strzelna jadę bocznymi drogami. Droga faluje, pojawiają się pagórki i jeziora. Niestety nawierzchnia pozostawia wiele do życzenia i zaczynam się obawiać o żywot opony, która od wczoraj jest dziurawa w trzech miejscach i przy szybszej jeździe czuję takie wibracje jakbym jechał z mocno scentrowanym kołem. Nie jest to ani przyjemne ani zbyt mądre ale co zrobić gdy pasja wygrywa z rozsądkiem. Obiecuję sobie, że po przyjeździe do domu opona idzie na śmietnik, dalej tak nie pociągnę. 


Okolice Trzemżalu.


Pomożecie? Pomożemy :)


Grunt to grunt.

Gdy cała trasa prowadzi asfaltem zawsze muszę coś dodać od siebie. Tym razem skracam drogę pomiędzy Szydłowem a Łosośnikami i trzy kilometry jadę a raczej pcham rower po piasku. Spacer umilają mi sarny, które przypatrują mi się z uwagą, wypoczywając w szczerym polu. Cóż to by była za wycieczka bez terenu?


Piach to piach.

Na rynku w Strzelnie spędzam dłuższą chwilę zastanawiając się dlaczego wybrałem akurat te miejsce. Dwie drogi krajowe jakie przecinają te miasto, tną również rynek, na którym spędzam cenne chwile swojego życia. Filozofia ogarnia mnie na kilka minut, podczas których zjadam dwa banany i wypijam ponad litr izotonika. Czas na romańskie zabytki, czyli to o czym kiedyś czytałem. Jadę na wzgórze św. Wojciecha i odbijam się od bramy kościoła. Zamknięty, przecież jest niedziela... No tak, tak być musiało... Robię foto i niepyszny jadę do Inowrocławia. Wybieram podwójną drogę krajową, coś czego nigdy wcześniej nie robiłem ale nie mam innej, sensownej opcji, poza tym pociąg do domu na mnie czekać nie będzie więc w drogę. Dwadzieścia ostatnich kilometrów jadę blisko 40km/h, ruch znośny ale i tak czuję się mocno niekomfortowo na takich drogach. 


Pomożecie? Pomożemy :)


Strzelno i jego romańskie cuda.


Romańskie cuda w Strzelnie.

Inowrocław przypomina mi śląskie miasta. Brzydki, zaniedbany, patologiczny. Wiadomo, są tężnie, uzdrowisko, wszystko na tip top. Ale gdy jedzie się rowerem od strony Strzelna i wjeżdża w stronę rynku to już nie jest tak kolorowo. Jest brzydko. Inowrocław jest brzydki. Obiad jem w sprawdzonym miejscu, w którym byłem już z Jurkiem. Dobre jedzenie i przede wszystkim nie robią najmniejszego problemu z wprowadzeniem roweru do środka co jest rzadkością. Polecam wszystkim Restauracje Róże, Fiołki i Aniołki, jest przy rynku. Jem obiad i jadę na dworzec. Opona już praktycznie nie nadaje się do jazdy więc własnie tutaj kończę niedzielną wycieczkę. Spontanicznie i z dogorywającym kołem, które żyło swoim życiem. Idealny zestaw na taki dzień jak ten.


Inowrocław.

Zaliczona gmina: Strzelno (350)


Dane wyjazdu:
123.70 km 0.00 km teren
04:56 h 25.07 km/h:
Maks. pr.:44.60 km/h
Temperatura:15.0
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy:522 m
Kalorie: kcal

Magicy z Gniezna.

Sobota, 4 marca 2017 • dodano: 05.03.2017 | Komentarze 13

Jako, że powoli przymierzam się do zmiany samochodu przejechałem się dzisiaj do Gniezna aby pooglądać te modele nad, którymi się zastanawiam. Nie, żebym chciał tam kupować, co to to nie ale samochodów jest tam tyle, że jadąc w ciemno wiedziałem, że znajdę to czego szukam. Opowieści o handlarzach z Gniezna nie mają w sobie ani krzty przesady, są to tacy magicy, że wszystkie wróżki, czarodzieje i im podobni odpadają w przedbiegach. Nasłuchać się można takich cudów o autach, że z tego tematu można się tam habilitować :))

Jeśli chodzi o jazdę rowerem to do Gniezna dojechałem po najmniejszej linii oporu czyli starą drogą krajową nr 5. Wygodnie, szybko i bezproblemowo. No i żeby być sprawiedliwym dodam jeszcze, że nudnie. Trochę mi zeszło w komisach, później zajechałem na chwilę na gnieźnieński rynek, gdzie chwilę posiedziałem, posiliłem się i czas było wracać do domu.

Aby nie zanudzić się w drodze powrotnej wybrałem drogę, którą jeszcze nie jechałem, czyli z Gniezna na Kiszkowo. Z wiatrem w plecy jechało się wybornie. Asfalt dywanik więc to była prawdziwa, rowerowa przyjemność. W Sławnie odbiłem na boczne drogi w kierunku Puszczy Zielonki ale nawierzchnia dalej była bardzo przyzwoita, więc kilometry ubywały szybko. W Krześlicach chciałem pooglądać pałac ale zza zamkniętej bramy nie lubię podziwiać zabytków więc niepyszny odjechałem w kierunku Wronczyna. W Tucznie przystanąłem na chwile przy sklepie i przez Wierzonkę, Mielno i Koziegłowy wróciłem do domu.

Dobrze spędzony dzień. Przyjemne z pożytecznym, piękna pogoda, wiosna mocno puka w kalendarz, nic tylko się cieszyć. A, że wiało? Co z tego, niech sobie wieje :)



Wiatraki w Moraczewie.


Gniezno.


Karczmarz z Czerwonej Oberży w Waliszewie.


Dziewicza Góra widziana z Mielna.
Kategoria 100-150


Dane wyjazdu:
100.60 km 0.00 km teren
04:25 h 22.78 km/h:
Maks. pr.:43.20 km/h
Temperatura:13.0
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy:432 m
Kalorie: kcal

Pierwsze podrygi wiosny.

Poniedziałek, 27 lutego 2017 • dodano: 27.02.2017 | Komentarze 14

Aga wyjechała z Michałkiem do rodziców więc trafiło mi się wolne popołudnie, które mogłem wykorzystać na dłuższą jazdę. O 14.00 wyjeżdżam z domu, słońce pięknie przygrzewa, nic tylko jeździć i cieszyć się chwilą. Nie miałem kompletnie pomysłu na to gdzie się udać, więc pojechałem przed siebie. Trasę na bieżąco ustalałem w głowie nie bacząc na to gdzie zajadę, ile kilometrów będzie razem ani o której wrócę do domu. Już nie pamiętam kiedy mogłem sobie na to pozwolić. Wolność :)

Przez większość jazdy dawał mi się we znaki mocny wiatr, który w szczególności próbował mi utrudniać życie na otwartych przestrzeniach, pomiędzy polami, których dzisiaj na trasie nie brakowało. Niestety z góry stał na przegranej pozycji bo nic nie było w stanie odebrać mi radości z jazdy.

Jeśli chodzi o samą jazdę to na szybszą mnie na chwilę obecną nie stać. Muszę zgubić kilka kilogramów i swoje wykręcić aby móc pojeździć nieco dalej i więcej. Nie wspominając już o górach, które w tym roku są u mnie priorytetem.

Pomiędzy Trzcielinem a Joanką witałem się już ze św. Piotrem czy kimś tam innym, kto na mnie czeka po śmierci. Z naprzeciwka jechał ciągnik i w momencie jak się praktycznie mijaliśmy postanowiła go wyprzedzić kobieta jadąca nissanem micrą. Refleks pozwolił mi na lądowanie w rowie i zapamiętanie rejestracji ale niestety bez dwóch ostatnich cyfr... Nie powiem, żebym się nie przestraszył. Trochę potrwało zanim się pozbierałem i pojechałem dalej. Oszukałem przeznaczenie?

Nagrodą za wysiłek i zmagania z wiatrem był przepiękny zachód słońca, który oglądałem z wieży widokowej na Osowej Górze. W takich kolorach to i Mosina wygląda jak z bajki. Do Poznania jechałem już nocą.

Pogoda wiosenna. Trzynaście stopni i słońce. Mogłoby już tak zostać.



Szejkowie z Kokoszczyna szukają szczęścia.


Po takiej nawierzchni nawet koła się cieszą jak jadą.


Kolorowa Mosina. Nawet Ona potrafi pięknie wyglądać :)
Kategoria Wielkopolska, 100-150


Dane wyjazdu:
134.00 km 0.00 km teren
06:21 h 21.10 km/h:
Maks. pr.:40.90 km/h
Temperatura:16.0
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy:968 m
Kalorie: kcal

UNESCO i okolice.

Poniedziałek, 2 maja 2016 • dodano: 14.05.2016 | Komentarze 6

Drugi maja dzień wolny, kilka pomysłów na jego spędzenie w towarzystwie wysłużonego ale wiernego roweru, spakowana sakwa. Otwierasz oczy, kukułka oznajmia okolice nieludzkiej szóstej rano, bezcelowe pierwsze kroki po podniesieniu ciała z łóżka. W letargu robisz śniadanie zastanawiając się na co akurat dzisiaj masz ochotę, kawa parzy się w kawiarce. Jesz, przeżuwasz, pijesz, starasz się obudzić. Rower, w myślach tylko ten rower. Ale gdzie z nim, na nim, pojechać tym razem? Może zostać w domu, nie, jednak nie. Nie w taką pogodę, słońce nie pozwala Ci zostać. Udało się, stoisz przy drzwiach gotowy do wyjazdu. Gdzie teraz? Tam gdzie Cię jeszcze nie było, tam gdzie czujesz że być warto. UNESCO. Mówi Ci to coś?


Sześćdziesiąt pierwszych kilometrów i średnia w okolicach osiemdziesięciu kilometrów na godzinę. Trochę za szybko jak na rowerową wycieczkę więc zwalniam, szukam parkingu i mój wybór pada na plac pomiędzy Lidlem, Biedronką i Netto. Żarska święta trójca z chęcią przyjmuje w swe objęcia mój samochód i na kilka następnych godzin staje się jego domem. Rower opuszcza bagażnik zwarty i gotowy na kolejną wycieczkę. To, że suport jękliwie dopomina się o odejście na emeryturę to nic nie znaczy. Nie tu i nie teraz.

Na dzień dobry świetna przystawka. Najwyższe wzniesienie woj. lubuskiego, Gołębia potocznie zwana też Górą Żarską, oferuje możliwość jazdy w leśnych ostępach, głównie buczynie. Morena czołowa, na której ona się znajduje, fantastycznie wyrzeźbiła tutejszy krajobraz i warunki do kręcenia są więcej niż bardzo dobre. Dość powiedzieć, że w pierwszej połowie XXw. istniała tu nawet skocznia narciarska. Skwapliwie z tego skorzystałem i kręcąc się wokół odwiedziłem trzy wieże, jedną w ruinie, drugą odnowioną, trzecią przeciwpożarową zamkniętą na głucho. Było też dwieście siedemnaście schodów do pamiątkowego głazu ale pomny przedwczorajszej wycieczki i wysiłku z niej związanym, odpuściłem tę niewątpliwą atrakcję. Przejechałem bokiem, nie zapuszczając się w głąb wąwozu. Odnowiona wieża Promnitza stanowi kapitalny punkt widokowy na linię Karkonoszy i Gór Izerskich więc i nie mogło mnie zabraknąć na jej szczycie. Niestety powietrze tego dnia nie było na tyle czyste aby móc napawać się pięknem górskiego krajobrazu ale miejsce jest naprawdę wyjątkowe.


Początek.


Wieża Bismarcka, jedna ze 172 zachowanych na świecie. Wzniesienia Żarskie.


217 schodów. Tym razem ominąłem :)


Odnowiona Wieża Promnitza.


Wieża Promnitza.


Widok w stronę Sudetów z Wieży Promnitza.

Sto metrów niżej i kawałek drogi od lasu zaczął się nudny dwudziestokilometrowy odcinek drogi. Dla urozmaicenia i zabicia nudy pomiędzy Witoszynem a Borowem wjechałem w las. Jak to zwykle bywa w tego typu zabawach zastałem piach po osie i dobrze ponad kilometr spędziłem na spacerku z rowerem tuż obok. Gdy tylko przednie koło poczuło asfalt pod bieżnikiem musiałem w jednej milisekundzie przyspieszyć ponad swe możliwości aby nie stać się pożywieniem dla trzech ciekawskich psiaków, które wyskoczyły z mijanej zagrody. Ich ciekawość zmieniała się we wściekłość wprost proporcjonalnie do skracania dystansu jaki nas dzielił. Dwieście metrów dalej zostałem sam, wesołe owczarki położyły się na drodze i dały mi spokój. Cóż to byłaby za wycieczka bez takich akcji. No nie da się, po prostu bez tego się nie da.


Okolice Witoszyna.


Piaszczysty spacerek.


Jak nie psy to wilki jakieś.

Najdalej wysunięta na południe gmina w Lubuskiem czyli Gozdnica to modelowy przykład dziury, wręcz encyklopedyczny. Wjeżdżasz, rozglądasz się i zastanawiasz się kto cofnął Cię w czasie i dlaczego każdy patrzy na Ciebie tak jakbyś był co najmniej atrakcją miesiąca. Smutne miejsce, ale na swój sposób intrygujące. Te typy tak mają.

To, że Lubuskie lasami i brukiem stoi wie każdy. Ja też, ale niezmiennie dziwi mnie jak dużo rodzajów bruku można spotkać na tutejszych drogach. Są bruki złe, jest gorsze i najgorsze też występują. Poza tym są jeszcze bruki dziurawe, bruki łatane brukiem i bruki, których nawet już brukiem nazwać nie można. Pomiędzy nimi wyrosną czasem też bruki z metryką, szlacheckie jak wyjaśnił mi pewien tubylec. Nudzić się więc nie sposób. Więc od Gozdnicy pod Łęknicę trochę mi zeszło na trasie, tu zdjęcie, tam zdjęcie a czas leciał. Poza tym w Przewozie zawitałem na chwilę do Niemiec, później zerknąłem na Wieżę Głodową w miejscowym parku i posiliłem się trochę na jednej z zapomnianych ławek gdzieś pod drzewem.


Bruk szlachecki.


Bruk jak malowany.

Bruk. Po prostu bruk.


Kościół w Podrosche, Niemcy.


Z cyklu - kto znajdzie błąd?


Wieża Głodowa w Przewozie.


Zadbane przedszkole w Przewozie.

Po brukach przyszedł czas na jedno z dwóch miejsc, dla których w ogóle wsiadłem dzisiaj na rower i zdecydowałem się zawitać w tych rejonach. Łuk Mużakowa to najlepiej zbadana na świecie spiętrzona morena czołowa i jedyna widoczna z kosmosu! Na jej terenie, w 2012r. powstał GEOPARK na terenie dawnej kopalni Babina. Kolorowe jeziorka, które są niczym innym jak zalanymi, zapadniętymi pokładami odkrywkowej kopalnie węgla brunatnego i iłów ceramicznych robią niesamowite wrażenie. Wzdłuż nich wytyczono ścieżkę dydaktyczną, wszystko przygotowane jest z dbałością o detale. Są miejsca odpoczynku, z tablic można dowiedzieć się praktycznie wszystkiego tym miejscu, widoki są jak z pocztówek. Jeśli ktoś wcześniej odwiedził kolorowe jeziorka w Rudawach Janowickich to te miejsce pozwoli mu szybko zapomnieć o tamtych. Jeśli będzie to na odwrót to w Rudawach może być głośny jęk zawodu. 

Widziałem zdjęcia z geoparku w internecie ale po tym co zobaczyłem na miejscu z pełnym przekonaniem zapraszam Wszystkich do przyjazdu na miejsce i zobaczeniu tego na własne oczy. Warto, naprawdę warto.


GEOPARK Łuk Mużakowa, Łęknica.


GEOPARK Łuk Mużakowa, Łęknica - wieża widokowa 24m
.


GEOPARK Łuk Mużakowa, Łęknica - widok z wieży widokowej na jezioro Afryka.


GEOPARK Łuk Mużakowa, Łęknica.


GEOPARK Łuk Mużakowa, Łęknica - niesamowite formy erozji, tu "Grzebiet Słonia".


GEOPARK Łuk Mużakowa, Łęknica - żyj kolorowo :)


GEOPARK Łuk Mużakowa, Łęknica - żyj kolorowo :)


GEOPARK Łuk Mużakowa, Łęknica - żyj kolorowo :)


GEOPARK Łuk Mużakowa, Łęknica - żyj kolorowo :)


GEOPARK Łuk Mużakowa, Łęknica - żyj kolorowo :)


GEOPARK Łuk Mużakowa, Łęknica - żyj kolorowo :)


GEOPARK Łuk Mużakowa, Łęknica - żyj aktywnie :)

Tytułowe UNESCO czaiło się tuż za rogiem, tuż za GEOPARKIEM. Wystarczyło przejechać pod autostradą, pokręcić się chwilę po granicznym miasteczku, podążać za znakami lub na azymut, w stronę drzew. Wybrałem opcję mieszaną i zatrzymawszy się przy punkcie informacji turystycznej szybko zostałem zaatakowany napisem, że darmowych mapek i folderów nie ma. Masz dwa euro lub dyszkę peelenów w kieszeni, masz radość i dumę bycia posiadaczem czegoś na czym opisany jest ten kawał terenu. Nie skorzystałem i zdecydowałem się zaufać licznym tablicom umieszczonym na terenie parku i nieśpiesznym tempem zacząłem kręcenie po Parku Mużakowskim. 

Park ten został wpisany na listę Światowego Dziedzictwa UNESCO w 2004r. Jest jednym z największych parków w Europie, zajmuje łącznie ponad 700h, z czego 500h znajduję się po stronie polskiej. Jego historii i tego co można w nim znaleźć opisywać nie będę, bo ani czasu ani miejsca na to znaleźć nie sposób. Przyjechałem tutaj tak naprawdę na rekonesans, chcę pojeździć po nim i w jego okolicy rodzinnie, z przyczepką. Teraz jestem już pewien, że to dobry pomysł, świetne miejsce na tego typu wypady. Jego dopełnieniem jest piękny Nowy Zamek, leżący już w Bad Muskau. Prawdziwa wisienka na torcie.


Wiadukt w Parku Mużakowskim.


Nowy Zamek w Bad Muskau, Park Mużakowski.


Folwark zamkowy w Bad Muskau, Park Mużakowski.

Od Łęknicy do Trzebiela postanawiam przetestować niemiecką myśl techniczną i inżynieryjną połączoną z ichniejszym ordnungiem i jadę ścieżką rowerową wzdłuż Nysy. Dalszy opis pewnie i tak byłby to przewidzenia więc ograniczę go do jednego zdania. Asfalt równy jak stół, bezpiecznie jak w łonie matki i tylko kolor słupków granicznych mnie drażnił.


Wzdłuż Nysy, po niemieckiej stronie.


Równo, pięknie, bezpiecznie. Można?


Ruiny dawnej fabryki tektury w Żarkach Wielkich.

Kilkanaście kilometrów jazdy po zachodniej stronie Nysy Łużyckiej tak rozpieściło moje cztery litery, że gdy tylko przejechałem przez nowy most pieszo-rowerowy łączący Zelz i Siedlec, szybko one zaprotestowały przeciwko naszej infrastrukturze. Powróciły dziury, powrócił asfalt tylko z nazwy i inne kwiatki. Przed Trzebielem wjechałem na nową drogę rowerową, poprowadzoną na nasypie dawnej kolei, i uczciwie muszę przyznać, że mi się ten pomysł podobał. Tak powinno się wykorzystywać i rekultywować tego typu teren, bardzo dobra idea.


Dobrze wykorzystany nasyp.

Od Cielmowa po same Żary właściwie nie ma o czym pisać. Jechałem, a właściwie toczyłem się, pod bardzo silny wiatr przez co za wiele nie oglądałem tylko skupiłem się na przednim kole i na tym aby głowę trzymać nisko coby mi nie odleciała. Ciężkie, nudne, siłowe dwadzieścia kilka kilometrów. Zmęczenie zaczęło dawać znać o sobie, energia zjeżdżała po równi pochyłej a i jakoś na nadmiar motywacji do kręcenia pod ten cholerny wiatr za wielkiej już nie miałem. Nóżka za nóżką, obrót za obrotem tak jechałem i jechałem aż w w końcu na horyzoncie pojawiła się Biedronka, Netto i Lidl i czas było spakować się do auta, kończąc to co zaczęło się ładnych kilka godzin temu. Bruki, kolory i lasy - to zostanie mi w pamięci najbardziej.


Kościół pw. św. Franciszka w Brzostowej.


Masz w domu panele? Masz je stąd :) Kronopol, Żary.

Zaliczone gminy: Gozdnica (319), Przewóz (320), Łęknica (321), Trzebiel (322), Tuplice (323), Lipinki Łużyckie (324)


Dane wyjazdu:
133.10 km 0.00 km teren
07:19 h 18.19 km/h:
Maks. pr.:56.20 km/h
Temperatura:18.0
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy:2300 m
Kalorie: kcal

W górę i w dół w Dolinie Bobru.

Sobota, 30 kwietnia 2016 • dodano: 09.05.2016 | Komentarze 8

Widzę szczyt a za szczytem zaszczyt za zaszczytem...

Był plan na rodzinną, rowerową majówkę na Kaszubskiej Marszrucie ale życie pisze swoje scenariusze i w ten magiczny sposób zajechałem samochodem w piękny sobotni poranek, z rowerem na bagażniku, pod Szwajcarię Lwówecką zastanawiając się co dalej. Mapa Parku Krajobrazowego Doliny Bobru z malowniczo wijącymi się wszędzie wokół poziomicami miała prowadzić mnie w znane nieznane. Szesnaście lat, tyle upłynęło od mojej ostatniej wizyty w tych rejonach. Nostalgia wymieszała się z radością i pełen pozytywnej energii wyjechałem na trasę o dziewiątej rano. Przede mną cały dzień jeżdżenia w przepięknych okolicznościach przyrody, w towarzystwie ścian, ścianek i im podobnych. To musiał być udany dzień.


To mój najdłuższy wpis na blogu, do czytania polecam kawę ;)

Do Pławnej Dolnej dojechałem przyjemną, asfaltową DDR-ką biegnącą wzdłuż ruchliwej DW 297. W owej wiosce ujrzeć można prawdziwe cuda. Jest zamek pełen legend, są rzeźby różnorakie, jest jeleń wielkości mamuta. Całości dopełnia Arka Noego, do której doprowadziła mnie pierwsza tego dnia krótka ścianka, z nachyleniem dobrze przekraczającym dziesięć procent. Prawie jak na Ararat. 


Zamek Śląskich Legend w Pławnej Dolnej.


Nie znam gościa.


Mamut?


Przenieśli Ararat na Pogórze Izerskie i Arkę wzięli ze sobą.

Nasyciwszy swe oczy kawałkiem sztuki na cel wziąłem Wojciechów a właściwie polanę, a jeszcze dokładniej pole obsiane zbożem wszelakim, które nad nim góruje. Rolnikiem nie jestem, żony nie szukam, na zbożach się nie znam ale ten areał był dziś niezmiernie ważny. Otóż właśnie z niego rozpościera się widok taki, że dech zapiera. Mi zaparło nieco wcześniej, bo jak to z widokami bywa żeby mieć je jak na tacy to najpierw trzeba po nie wjechać. Więc jechałem tak od tej Pławnej, mieląc delikatnie i zastanawiając się cóż takiego niepotrzebnego wiozę w tej sakwie, że tak mi ciąży. Przypuszczenie graniczące z pewnością miałem takie, że to moja forma tam siedzi. Bywa i tak. Wjechałem, usiadłem i tak siedziałem i siedziałem na tym polu nie mogąc się napatrzeć na panoramę Karkonoszy, którą miałem jak na wyciągnięcie ręki. 


Piękno samo w sobie. Śnieżka, Łabski Szczyt, Wielki Szyszak, Szrenica na wyciągnięcie ręki. 

Kontemplacja kontemplacją ale reszta świata czekała, więc czas było zbierać manatki i jechać dalej. Do Pilchowic miałem głównie z górki, z krótką przerwą na młynek przed pałacem w Maciejowcu. Na Dolnym Śląsku trudno zabytkom zaistnieć ze względu na wyjątkowo silną konkurencję ale ten wyjątkowo mi się podobał. Uskuteczniłem jedno zdjęcie budowli, jedno tego co zmęczyło mnie przed chwilą i można było zjeżdżać. Dosłownie i w przenośni. 


Sztywno.


Pałac w Maciejowcu.

Tama w Pilchowicach  jest drugą największą zaporą w Polsce. Potężna, kamienna budowla jest piękna z każdej strony. Widziana ze swej korony wydaje się nie mieć dna, widziana z dołu przytłacza swą wielkością. Ilekroć ją widzę jestem pełen podziwu dla kunsztu inżynierów, którzy ją projektowali. Robi wrażenie chyba na każdym, nieważne czy widzi się ją po raz pierwszy czy kolejny. 


Tama na Bobrze w Pilchowicach. 


Tama na Bobrze w Pilchowicach. Foto z drogi powrotnej.

Po minięciu zapory zacząłem rowerowo - pieszą eskapadę przepięknym, niebieskim szlakiem pieszym wzdłuż jeziora Pilchowickiego. Ileż słów bym nie napisał, jakich epitetów bym nie użył to i tak nie odda to tego jak tam jest. Szlak biegnie urozmaiconą linią brzegową, lasem na wysokich, kilkunastometrowych skarpach, które nierzadko opadają pionowo w dół przez co jazda na półmetrowej szerokości ścieżce dostarcza niezwykłych przeżyć. Wielokrotnie byłem zmuszony to pchania roweru w górę i znoszenia go w dół, liczne korzenie, błoto i nachylenia sięgające pewnie ponad trzydziestu procent nie dawały szans na jazdę. Trudy jego pokonania z nawiązką rekompensują widoki, które co rusz namawiają do postoju. Dopełnieniem całości jest punkt widokowy "Kapitański Mostek", z którego podziwiać można ujście Kamienicy do Bobru, Pogórze Izerskie, Góry Kaczawskie czy też wspaniałe Wysokie Skały, które wyglądają jak gdyby miały się oberwać do jeziora. Urzekające miejsce. 



Niebieski szlak pieszy dookoła jezior zaporowych. Wspaniały singiel nad urwiskiem.


Niebieski szlak pieszy dookoła jezior zaporowych. Czasem trzeba było wziąć rower na plecy i pokonać strumyk.


Niebieski szlak pieszy dookoła jezior zaporowych. Trudy ale widokowo piękny.


Niebieski szlak pieszy dookoła jezior zaporowych. Punkt widokowy Stanek inaczej "Kapitański Mostek".

Wzdłuż wartko płynącej Kamienicy dojechałem do zapory we Wrzeszczynie, jednak dużo mniejszej i mniej efektownej od tej w Pilchowicach. Cztery kilometry dzielące ją od Stanka z założenia powinny być dużo łatwiejsze niż wcześniejszy odcinek szlaku ale droga okazała się rozjeżdżona przez crossowców i był to błotny taniec w moim wykonaniu. Miała być sielanka, wyszła orka.


Żółto niebieska droga.


Betonowa kładka nad Kamienicą.


Zapora i elektrownia na Bobrze we Wrzeszczynie.

Cztery kilometry zrytej nawierzchni szybko przerodziły się w cztery kilometry niesamowicie widokowej ścieżki wzdłuż Jeziora Wrzeszczyńskiego. Poprowadzona wzdłuż jego brzegu i niesamowicie pachnącym, iglastym lesie była prawdziwą ucztą dla zmysłów. Nawet wystające korzenie nie przeszkadzały mi w niczym. Mógłbym tak jechać i jechać. Minąwszy Siedlęcin i Wieżę Rycerską, ponoć najstarszą w Polsce, udałem się w kierunku Perły Zachodu. Nigdy tu nie byłem ale wiele dobrego słyszałem o tym miejscu więc nie mogłem ominąć tego przybytku. Położony na wysokiej skarpie, nad jeziorem Modrym, samą scenerią wokół zaprasza do tego aby je odwiedzić. Usiadłbym, wypiłbym kawę, zjadłbym polecaną szarlotkę ale przy stolikach nie było dla mnie miejsca więc nie pozostało mi nic innego jak rozsiąść się wygodnie na kawiarnianym tarasie i z poziomu posadzki konsumować zabrane ze sobą kanapki. Tak też bywa.


Wrzeszczyński zbiornik wodny.


Szkoda, że na zdjęciach nie czuć żywicznego zapachu.


Perła Zachodu w pełnej krasie.

Kolejnym przystankiem był jeleniogórski rynek, do którego powiodła mnie początkowo brukowana, następnie wygodna, asfaltowa ścieżka. Gdyby nie tabuny pieszych samobójców wchodzących akurat pod moje koła i idących całą szerokością drogi Tylko dla rowerów napisałbym, że to przyjemny kawałek drogi. A tak, wyszło jak zawsze. Kilka słów wyrwało się z mego gardła, kilka razy wprowadziłem rower w stan nieważkości i w ogóle było przyjemnie. Jak zawsze na tego typu dojazdówkach.


Poczta na jeleniogórskim rynku.

Rozłożyłem mapę na idealnie nierównej kostce przy jelenim ratuszu i palcem wytyczyłem dalszą drogę. Było podziwianie przyrody, prowadzenie roweru i tym podobne szaleństwa więc przyszedł czas na crem de la crem. Jako, że wspomniana wcześniej forma śpi spokojnie na dnie sakwy to na Karkonoską, Okraje i inne mogłem tylko popatrzeć. Ale już na północ mogłem się wybrać, więc tam ustawiłem azymut i Góra Szybowcowa stała się mą inspiracją na najbliższe minuty. Wiatr postanowił udać się za to w Karkonosze więc spotkaliśmy się w nierównej walce i przyjemność z jazdy stała się jeszcze większa. Tak to sobie tłumaczyłem gdy jechałem i jechałem, i jechałem i jechałem na te szybowce. Gdy dojechałem to prawie mnie zmiotło. Paralotniarze chcieli polatać ale nie sposób było im rozłożyć sprzętu. Miękkie buły. Kierownik startu też miał ich gdzieś i wygodnie rozłożył się obok, z kierowniczką chyba. Nie wnikałem w szczegóły. Co do samej góry to warto było, widoki z gatunku tych których się nie opisuje.


Więc jadę pod tą Szybowcową. Jeżów Sudecki.


Kierownika wywiało.


Wylądował tuż obok, z kierowniczką chyba. 

Gdybym tylko potrafił nieco sterować to z tej górki odleciałbym jak szybowiec, wystarczyło rozłożyć wiatrówkę, złapać pod pachą i gotowe. Wygrała jednak opcja przyziemna, więc zjechałem w stronę Dziwiszowa łąką, lasem, łąką i lasem. Na innym rowerze byłaby frajda, na moim była walka z grawitacją i wybojami. Gdy tylko poczułem asfalt pod bieżnikiem przyszedł czas na Przełęcz Widok czy też Kapelę jak jest ona nazywana. Ponoć kultowa w tych okolicach, nie mi to stwierdzać ale poza przewyższeniem nie widzę w niej nic specjalnego. W mych oczach dużo traci przez to, że jest na niej spory ruch samochodowy, który potrafi dać się we znaki. 


Kapela.

Będąc na Kapeli nie sposób nie mieć chęci na wjazd na Łysą Górę. Problem pojawia się wtedy gdy już się na nią wjeżdża. Kilkaset metrów asfaltu jakie dzieliło mnie od szutrowego parkingu na jej szczyt było drogą przez mękę. Koniec przełożeń a prawa ręką ciągle wciśnięta w manetkę z prośbą o choć jeszcze jedną dodatkową koronkę z tyłu. Szalone 6km/h było absolutnym maksimum w moim wydaniu. Ciemność, widzę ciemność... Wjechałem, rozsiadłem się wygodnie i nie zamierzałem się ruszać stąd za szybko. Było więc foto, batonik, izotonik, jabłko, kanapka i święty spokój. Trochę mi na tej łysej górce zeszło, puls też był wysoko nad poziomem morza więc poleżeć wypadało.


Nie wygląda groźnie, nieprawdaż?


Na szczycie Łysej Góry, widok w stronę Ostrzycy. Kraina wulkanów na wyciągnięcie ręki.

Z górki zjechałem z powrotem na Kapelę, następnie poniosło mnie w dół do Lubiechowa. Co kieruje człowiekiem, że zjeżdża aby za chwilę tą samą drogą wjechać na górę tego nie wiem. Mną kierowała ciekawość czy podjazd na Przełęcz Krośnicką od Lubiechowa jest naprawdę wart tego aby rozgrywać tam miejscowe czasówki czy też wyścigi. Cóż mogę napisać, ciekawość to pierwszy stopień do piekła. Powrót po górę to sztuka dla sztuki. 27% nachylenia jakie maksymalnie tu występuje niech zobrazuje całość. Ciężko, bardzo ciężko, bez formy to jak żądanie krwi od suszonej ryby. Ale za to następne kilkanaście kilometrów miałem z górki i z wiatrem. Oj, jak dobrze było jechać bez użycia nóg, które dostały zasłużoną porcję wypoczynku. Zatrzymałem się dopiero przy pałacu w Czernicy, pstryknąłem pamiątkowe foto i uzupełniłem płyny w miejscowym sklepiku.



Dużym zaskoczeniem była dla mnie krótka ale stroma ściana, która wyrosła przede mną gdy skręciłem z Czernicy na Strzyżowiec. Przeoczyłem ją na mapie i mocno się zdziwiłem gdy po raz kolejny w dzisiejszym dniu musiałem kręcić młynkiem na kilkunastoprocentowy podjazd. Z tego wszystkiego w Strzyżowcu źle skręciłem i nadrobiłem kilka kilometrów zjeżdżając do Pilchowic nie tą droga co chciałem przez co musiałem wracać i to co zjechałem, podjechać po raz kolejny. Jadąc niebieskim szlakiem trafiłem na kapitalny most kolejowy, tuż przed zaporą. Jest to jeden z najwyższych mostów w Polsce, jego torowisko znajduje się 40m ponad dnem zbiornika. Prawdziwa perełka, w ciągłej eksploatacji. Szkoda tylko, że całość tej linii kolejowej nie jest w użytku, bez wątpienia byłaby to najpiękniejsza linia kolejowa w Polsce.


Jeden z najwyższych mostów w Polsce, 40m nad wodą.


Jeden z najwyższych mostów w Polsce, 40m nad wodą.


Stacja końcowa, Pilchowice Zapora.

Moja wycieczka miała zbliżać się ku końcowi. Mogłem do Wlenia pojechać na luzie, wzdłuż Bobru ale nie byłbym sobą, gdybym nie pojechał dookoła. Wybrałem wariant przez Radomice, co okazało się prawie gwoździem dla moich zmęczonych już kończyn. Wiedziałem, że będzie w górę, wiedziałem, że nie będzie lekko lecz nie wiedziałem, że aż tak. 20% wydawało mi się niekończącą się historią. Wiatr zrobił swoje, nachylenie zrobiło swoje i na górze miałem dość. Dość roweru, tej wycieczki i sam nie wiem czego jeszcze. Przeszło mi tak szybko jak przyszło gdy tylko odzyskałem na tyle sił aby obrócić się za siebie i ujrzeć to co poniżej.


Radomicko, będę je wspominał...

Ostatni etap wycieczki to Wleń i powrót do Lwówka. We Wleniu byłem ostatni raz szesnaście lat temu, na obozie, był to więc powrót na stare śmiecie. Nic się nie zmieniło, najstarszy zamek w Polsce stoi jak stał, miasteczko jak było zapyziałe tak jest. Na zamek nawet wjechałem, nie chciałem zostawiać roweru na dole. Nihil novi jakby powiedział to ktoś mądrzejszy ode mnie. Jedno zdjęcie, drugie i trzecie i czas na Lwówek. Mam sentyment do Wlenia ale to jest dziura po prostu, nie ma co ukrywać.


Najstarszy, ponoć, zamek w Polsce jest we Wleniu.


Przed Pałacem Książęcym, w którym straszą duchy. Szesnaście lat temu przed tydzień ich nie spotkałem, więc lipa ;)

Euroregionalnego Szlaku Doliny Bobru pomiędzy Wleniem a Lwówkiem nie polecam nikomu. Dziurawy, wyboisty, nieciekawy pod każdym względem. W samym Wleniu zaczyna się przejazdem przez środek ruiny, którą ktoś zamieszkuje i zaadoptował na swoje podwórko. Praktycznie wjechał w ich pranie, swojsko i sielsko. Pewnie gdybym zaczynał nim wycieczkę mój odbiór byłby nieco inny ale tak jest jak jest. Byłem już padnięty a dziurawe polne, leśne i asfaltowe drogi dobiły mnie do końca. Dziad na dziadzie. W Lwówku krótka wizyta na rynku i z ulga przywitałem się z samochodem, który tęsknie na mnie czekał w cieniu Lwóweckiej Szwajcarii. 

To była jedna z moich najcięższych ale też najlepszych wycieczek. Bardzo interwałowa trasa, krótkie bardzo strome ścianki, trudny szlak dookoła Jeziora Pilchowickiego. Samo przewyższenie z dzisiejszego dnia nie mówi prawie nic o tej trasie. Będę ją długo wspominał, to wiem na pewno.

Zaliczone gminy: Lwówek Śląski (313), Lubomierz (314), Wleń (315), Jeżów Sudecki (316), Jelenia Góra (317), Świerzawa (318)




Dane wyjazdu:
108.20 km 0.00 km teren
05:02 h 21.50 km/h:
Maks. pr.:37.00 km/h
Temperatura:-0.5
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy:445 m
Kalorie: kcal

We mgle, przed siebie.

Sobota, 13 lutego 2016 • dodano: 14.02.2016 | Komentarze 6

Najlepszym planem jest jego brak. Najlepszą drogą jest ta, która biegnie przed Tobą. Najlepsza pogoda to pogoda ducha. 

Kilka godzin wcześniej wybrałem w swoich przedpotopowym telefonie doskonale znany mi numer. Kilka zdań wystarczyło, jedziemy. Gdzie dokładnie to nie ważne. Ważne, że jedziemy. Start spod Jurka domu, meta nieznana. Tak lubię jeździć najbardziej, z ogólnym zamysłem ale bez precyzji. 

Sobotni poranek wita mnie mlekiem za oknem. Temperatura poniżej zera, widoczność prawie żadna. Zaczynam mieć wyrzuty sumienia, że namówiłem Jurka na dzisiejszą wycieczkę ale z drugiej strony mówią, że nie ma złej pogody, są tylko źle ubrani rowerzyści. Ważne, że nie pada choć stuprocentowa wilgoć w powietrzu robi swoje. Ale o tym przekonamy się później.

Drogi wojewódzkiej nr 307 bardzo ale to bardzo nie lubię. Jest wąska, niebezpieczna i bardzo ruchliwa. Z Buku do Nowego Tomyśla jedziemy więc alternatywą w postaci spokojnej drogi przez Kuślin i Wąsowo. Ruch w porównaniu do DW jest nieduży ale z powodu mgły jest trochę niebezpiecznie. Pierwszy przystanek robimy przy przepięknym pałacu w Wąsowie, w mlecznych klimatach jest tu tajemniczo. Jurek oprowadza mnie wewnątrz i grzejemy się trochę przy Jego kominku :)

W Nowym Tomyślu przysiadamy na ławce przy największym, wiklinowym koszu na świecie i raczymy się gorącą herbatą z termosu. Siedzimy chwilę nad mapą i kombinujemy, którą drogą jechać dalej. Wybór pada na Kuźnicę Zbąską, przed którą  mało brakowało a potrąciłby nas jakiś mały dostawczak. Skończyło się na pisku opon i prawie zawałowym tętnie nas obu. Idiotów na drogach nie brakuje...

Bez bruku nie ma wspólnej jazdy więc tradycji musiało stać się zadość i krótki odcinek po tej nawierzchni zaliczamy w lesie pomiędzy Kuźnicą a Nową Tuchorzą. W tej drugiej wiosce podziwiamy kilka starych, drewnianych domów. Ładnie zachowane, czyste obejścia, zapomniane ale klimatyczne miejsce.  Przed Babimostem zaczynam odczuwać już wszechobecną wilgoć, mgła nie odpuszcza ani trochę więc decydujemy się na kawę w tym mieście i coś ciepłego w jedynym czynnym barze, w promieniu ładnych kilkunastu kilometrów. Jedzenie takie sobie ale ważne, że ciepłe. A sam Babimost cichy, spokojny, senny, encyklopedyczna dziura. Wyjechało stąd wojsko, wyjechało stąd życie.

Patrząc na mapę i zegarek i korelując to z rozkładem pkp decydujemy się jechać do Sulechowa. Odcinek drogi pomiędzy Babimostem a Kargową to asfaltowa DDR-ka, wśród drzew i pagórków. Szkoda, że takich tras jest tak mało. Samą Kargową odwiedzamy po to, aby zobaczyć największy znaczek na świecie ale nasza próba spełza na niczym, szukamy nie tam gdzie trzeba a  wracać nam się nie uśmiecha tym bardziej, że czas goni.

Ostatnie kilometry to jazda drogą krajową. Innej opcji tutaj niema, jedziemy przyklejeni do pobocza, załapujemy się nawet na odcinkowy pomiar prędkości ale z naszą formą nie mamy co liczyć na fotkę z dostawą do domu ;) Po drodze korzystamy jeszcze z okazji i grzejemy się przy ognisku, które rozpalili rolnicy, paląc gałęzie z okolicznych topól. Ogień ma moc przyciągania, naturalne ciepło powoduje, że ciężko się zebrać i jechać dalej. Ale jakoś do domu trzeba wrócić, więc jeszcze kilka kilometrów, trochę kręcenia po brzydkim Sulechowie i meldujemy się na stacji. Stamtąd już pociągiem, wracamy do Buku.

Ciężkie warunki, wszechobecna wilgoć, mgła i cały czas poniżej zera. W takich okolicznościach przyrody przejechaliśmy razem trochę ponad sto kilometrów co dzisiaj miało drugo a może i trzeciorzędne znacznie. Liczyła się tylko przyjemność i radość z jazdy. Równie dobrze mogło obejść się bez licznika. Cieszę się, że mogłem pojeździć w towarzystwie, kaski z głów dla Jurka, że mu się chciało i że ze mną pojechał. Mieć TAKIEGO znajomego to skarb :)



Zaliczone gminy: Siedlec (299), Babimost (300), Kargowa (301), Sulechów (302)


We mgle.


Mgliste Wąsowo.


Jezioro Kuźnickie.


Taki mały, taki duży.


Klimatyczna Nowa Tuchorza.


Odlot w Babimoście.


Jurek się suszy.


Sulechów.





Dane wyjazdu:
113.30 km 0.00 km teren
04:39 h 24.37 km/h:
Maks. pr.:39.70 km/h
Temperatura:10.0
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy:486 m
Kalorie: kcal

Opowieść o wilku, którego nie było.

Sobota, 6 lutego 2016 • dodano: 06.02.2016 | Komentarze 9

Wilk nie jest zwierzęciem ziejącym nienawiścią, ani też nie jest maskotką do przytulania, nie jest ani niebezpieczny, ani sympatyczny. Jest po prostu jednym z wielu interesujących gatunków prześladowanych przez człowieka od stuleci, który potrzebuje miejsca do życia". (-) D. Mech, International Wolf Center

Właściwie tytuł wpisu powinien brzmieć "Opowieść o wilku, którego nie było... dane mi zobaczyć". Bo wilk był, nawet kilka ale zamknięte i nie do oglądania. Tak po prawdzie tytuł jest mylący jeszcze z jednego powodu, mianowicie opowieści nie będzie. Zostawię ją na na czas przyszły, na czas gdy dane mi będzie owe wilki pooglądać z bliska. Zadzwonię tylko wcześniej upewnić się, że można przyjechać i nie odbić się od bramy wjazdowej jak uczyniłem to dzisiaj. Gawędy o wilku więc nie będzie, ale coś w zamian napisać trzeba.

Cóż więc było, gdy wilków nie było?

Był wiatr. Silny, porywisty i niezdecydowany. Gdy doszedł już do porozumienia sam ze sobą, zaczął wiać w moją stronę. Wtedy zrobiło się ciężko, bardzo ciężko. Wzrok wtulony w bieżnik i błagalnie omiatający go swym spojrzeniem. 

Było też miejsce, którego na pewno tutaj, w tym miejscu i na tej stronie nie opisywałem. Mowa o Pałacu w Zielonej Górze. Więc teraz wzmiankuję, że byłem i odwiedziłem te miejsce. W sumie, w końcu, bo kilka razy przejeżdżałem już obok ale nie było mi dane obejrzeć z bliska. Największym jego atutem jest położenie, wysoko na brzegu skarpy, stromo opadającej ku płynącej obok Warcie. Architektonicznie szału nie ma, ale za to park piękny wokół się rozpościera, jest gdzie pospacerować bo rowerem nie wolno. Ale ja po nim jeździłem, wolno, bo wolno ale mi wolno.

Były też drogi. Całe sto trzynaście kilometrów dróg. Asfaltowych, dziurawych, połatanych, leśnych, błotnych, piaszczystych i bruk też był. Na nich samochody. Kulturalne, chamskie, szybkie i jeszcze szybsze, trąbiące i te, które koniecznie muszą się zmieścić na jednym pasie, gdy ja jadę w ich kierunku. Takie też były i wtedy było nieciekawie. 

Był też zachód słońca. Na koniec, pod domem zaświeciło takim pięknem, że stałem pół godziny gdzieś na polu i oglądałem ten spektakl. I to było najpiękniejsze. Natura jest przepiękna, wtedy gdy w nią nie ingerujemy.

Słyszałem kiedyś, jedząc śniadanie w pięknych okolicznościach przyrody, jak wyją wilki na wolności. To był jeden z najbardziej ekscytujących momentów we wszystkich moich podróżach. Teraz chciałbym je zobaczyć. I dlatego pojadę do Stobnicy raz jeszcze. Kiedyś mi się uda, zobaczę je z bliska.




Piękny witraż na Obrzyckim ratuszu. Okno te jest starsze od samego budynku, ma ponad 600 lat i sprowadzono je tutaj z Portugalii :)


Pałac w Zielonejgórze. Obecnie własność Uniwersytetu - Dom Pracy Twórczej.


Miały być wilki ale odbiłem się od bramy...


Piękno natury.


Kolory natury.








Kategoria Wielkopolska, 100-150


Dane wyjazdu:
104.50 km 0.00 km teren
04:15 h 24.59 km/h:
Maks. pr.:42.60 km/h
Temperatura:7.0
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy:613 m
Kalorie: kcal

Czerwieńsk.

Poniedziałek, 28 grudnia 2015 • dodano: 28.12.2015 | Komentarze 5

Czerwieńsk na rowerze miałem w planach od dawna. Nic tam ciekawego nie ma, ale na dwóch kółkach tam nie byłem więc trzeba było w końcu nadrobić zaległości. 

Zanim się zebrałem, ogarnąłem to i owo na zegarku wybiło prawie południe. Do przejechania miałem plus minus sto kilometrów a do zmierzchu cztery godziny. To właśnie godzina zachodu słońca była moim wyznacznikiem dzisiejszej jazdy, ponieważ mój Prox Dual wyzionął ducha i obecnie nie mam przedniego oświetlenia. Wiatr wiał dużo słabiej niż w poprzednich dniach ale na trasie był odczuwalny, dobrze że tym razem pierwsza część dystansu była pod a druga z nim. Było lżej :)

Do Zielonej zajechałem, bez zbędnego kombinowania, najprostszą drogą. Stara DK3 to teraz dobrej jakości droga rowerowa więc trzeba korzystać jak jest okazja :) Nowa Sól, Niedoradz, Racula i już byłem w Zielonej Górze. Przez miasto przejechałem raz dwa, znam je na wylot, a że czas gonił to nie zatrzymywałem się wcale. Łężyca, Wysokie (piękny zjazd :) i w końcu Czerwieńsk. Tam jedna fotka na pamiątkę i krótkie namyślanie się którędy wrócić do Bytomia. Droga w głowie ułożona więc można wracać.

Przylep, ul.Zjednoczenia, Jaskółcza ciągle pod górkę. Ale już w stronę Jędrzychowa mogłem odpocząć w trakcie jazdy. Non stop z górki, wiatr delikatnie w placy. Słońce powoli wchodziło w złotą godzinę, kolory na niebie nabierały blasku a czas nieubłaganie płynął więc każda minuta była na wagę złota. Krótki postój zrobiłem tylko raz, w Zatoniu, aby sfotografować pięknie oświetlone zachodzącym słońcem, ruiny pałacu. Następnie Studzieniec, Lubieszów, Nowa Sól i ostatnie dziesięć kilometrów już w szarówce do Bytomia. 

Mało kiedy jeżdżę z tak małą ilością postojów ale dzisiaj tak wypadło i jestem z tego zadowolony. Dzisiaj droga była celem i było świetnie. Piękna pogoda, pagórki, cóż można chcieć więcej :)


Zaliczona gmina: Czerwieńsk (298)



Nic ciekawszego w Czerwieńsku do pamiątkowego foto nie było w tym czasie ;)


Ruiny pałacu Balthazara von Unruh w Zatoniu.


Ruiny pałacu Balthazara von Unruh w Zatoniu.


Dane wyjazdu:
142.80 km 0.00 km teren
05:28 h 26.12 km/h:
Maks. pr.:43.30 km/h
Temperatura:12.0
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy:749 m
Kalorie: kcal

Lecą liście.

Czwartek, 12 listopada 2015 • dodano: 12.11.2015 | Komentarze 8

Kiedy byłem mały, zawsze chciałem dojść
na koniec świata
kiedy byłem mały...
Pytałem gdzie i czy
w ogóle kończy się ten świat.

Papierowa mapa leży przede mną, w ręce trzymam długopis. Stawiam pierwszą kropkę w miejscu, które chciałbym odwiedzić. Punkcik zaznaczony, i co dalej? Stawiam kolejny, tu mnie jeszcze nie było. I tu, i tu, tutaj też. Kropek przybywa, są coraz dalej od domu. Łącze punkty zgrabnymi zawijasami po lokalnych drogach i trasa nabiera kształtu. Krótki dzień, krótka droga.

Z objęć Morfeusza wyrywam się przed siódmą. Leniwe śniadanie, leniwa kawa, zerkam za okno gdzie wiatr zaczyna czwartkowy koncert i wsłuchuję się w jego melodię. Początkowe takty to zdecydowanie moja melodia więc pełen dobrych myśli ruszam w stronę Głogowa. Jest kwadrans po ósmej.

O sile wiatru przekonuję się stając na głogowskim moście. Zerkam na licznik i nie dowierzam gdy wyświetla się średnia prędkość. Dobrze ponad trzydzieści km/h a jadę delikatnie, w pamięci mając cały czas prawie dwa miesiące bez dłuższej wycieczki. Kilkanaście kilometrów pomiędzy Głogowem a Szlichtyngową pokonuję wkładając już nieco sił w jazdę, chcąc mieć jak najszybciej ten odcinek za sobą. Wąska, niebezpieczna krajówka nie stwarza nawet pozorów bezpiecznej jazdy. Brak alternatywy zmusza mnie do tego wyboru i w towarzystwie niezliczonych ciężarówek toczę nierówną walkę z tą koszmarną drogą.

Skręt w prawo w lokalną drogę zmienia sytuację jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki. Znika ruch, wiatr natomiast prawie zdmuchuje mnie z roweru. Boczne powiewy zmuszają mnie do akrobacji, mija chwila zanim się do tego przyzwyczajam. Zaczyna się wietrzne tango, lecą liście ja razem z nimi.

Spędzam dłuższą chwilę przy ujściu Baryczy do Odry. Piękne, ciche miejsce. Późnojesienne barwy, a raczej ich szczątki dodają temu uroku. Jestem tu sam, nie licząc łabędzia, który nie robi sobie nic z mojej obecności i zajmuje się swoim upierzeniem. Jest sielsko.

Mijam kolejne wioski. Żabin, Karów, Lipowiec. Smutne tereny. Ponad połowa domów opuszczona, większość chyli się ku upadkowi, ziemia pochłania wszystko wokół. Pisk biedy aż dźwięczy w uszach, rozglądam się niepewnie po mijanych obejściach, czuję się nieswojo. Bez wątpienia gmina Niechlów do rozwijających się nie należy, smutek i nostalgia ogarnia ją całą swoją mocą.

Pierwsza kropka na mapie, pałac w Bełczu Wielkim. Piękna i jeszcze bardziej zaniedbana perełka. Chodzę wokół, podziwiam i niepewnym krokiem zaglądam do środka. Wejścia zabite dechami, płytami z dykty ale wchodzę przez wybite okno i po ciemnych korytarzach dostaję się do głównego hallu. Robię kilka zdjęć i znikam stąd. Lubię opuszczone miejsca ale w tym czuję się dziwnie, niespokojnie. Jestem sam a czuję na sobie spojrzenia innych osób. Czuję, że nie powinienem tu być. Ciekawych jego historii odsyłam tu, http://podroze.onet.pl/ciekawe/belcz-wielki-palac... warto poczytać.

Przed Górą widzę bobra. Takiego na żółtym tle. Krzyczy do mnie z daleka abym zwolnił więc posłusznie się do tego stosuję i uwieczniam te spotkanie w kadrze. W takiej wersji go jeszcze nie widziałem, widocznie dobrze się czuje w wodach Baryczy, gdyż właśnie tuż przy niej go spotykam. Sama Góra ma ciekawy układ miejski. Stare, ponad sześciusetletnie miasto ma zwartą zabudowę, Bramę Głogowską i wielki kościół. Ale nie to robi na mnie wrażenie tylko radziecki cmentarz, który pięknie zadbany leży przy wylocie drogi na Rawicz. Pierwszy raz widzę takie nagrobki, pierwszy raz widzę brak jakichkolwiek wrogich haseł i zniszczeń. Jestem pod wrażeniem.

Droga do Wąsosza zaczyna się dłużyć. Wiatr ciągle mnie oplata i nie zamierza pomagać, bidon zieje pustką a i w żołądku echo. W pierwszej napotkanej cukierni, na ryneczku w stolicy gminy, robię zakupy, które z nieukrywaną ulgą konsumuję gdzieś w lesie za Kowalowem. Zbieram siły na dalszą drogę, już blisko, jeszcze dwie kropki na mapie, ledwie około czterdziestu kilometrów i zalegnę w powrotnym pociągu do domu. Pełen relaks, szykuje się czterdzieści kilometrów spokojnej jazdy. Dużo czasu, krótka droga. Uśmiecham się sam do siebie, pakuje z powrotem na siodełko i zaczynam kręcić w stronę Wińska.

Kilometr dalej zaczyna się kryzys. Przychodzi niespodziewanie, uderza z pełną mocą. Nogi z betonu, wiatr dmie prosto w twarz a nawierzchnia przeistacza się w koszmarny sen. Dziura na dziurze, łaty pomieszane nie wiadomo z czym, nie wiadomo jak kładzione, trzęsia, stuka, slalom. Wjeżdżam na garb Trzebnickich Wzgórz, to co powinno mnie cieszyć tym razem mnie dobija. Podjazd, górka, pagórek, lekko w dół, zaraz z górę i tak cały czas. Widoki piękne ale po prostu mnie odcina. Czuję, że ostatnia choroba zbiera swoje żniwo i zamiast jechać będę się kulał. Nawierzchnia z koszmarnej staje się jeszcze gorsza, najgorsza po jakiej jeździłem, zaczynam bać się o szprychy, mielę górki jadąc kilka km/h, mam dość. Nigdy więcej Wińska, nie od strony Łączycy, piekło na ziemi.

W Wińsku siadam przed sklepem, odpoczywam. Liczę kilometry do Brzegu i przeliczam to na czas odjazdu pociągu. Chcę zdążyć na piętnastą, aby nie jeździć po ciemku. Zbieram się w sobie, kryzys mija, ukształtowanie terenu też zaczyna pomagać więc jest szansa. Mijam kolejne wioski, mijam Wołów i minutę przed trzecią jestem na dworcu w Brzegu. Dziewięć minut przed odjazdem. Kupuję bilet, jadę zrobić jeszcze pamiątkowe zdjęcie i po chwili potwornie zmęczony zalegam w wagonie dla podróżnych z większym bagażem ręcznym, wygodnie rozsiadając się na podłodze. Czas na relaks.

Dwie godziny i dwadzieścia minut później wysiadam w Bytomiu i kończę swoją wycieczkę. Dawno nie czułem takiego fizycznego zmęczenia, skumulował się we mnie brak jazdy przez długi okres i ostatnia choroba. Ale psychicznie odżyłem, naładowałem się endorfinami i pozytywnym myśleniem. Od tego mam rower :)


Zaliczone gminy: Niechlów (292), Góra (293), Wąsosz (294), Jemielno (295), Wińsko (296), Brzeg Dolny (297)


Barycz u ujścia do Odry.


Pałac w Bełczu Wielkim.


Pałac w Bełczu Wielkim.


Radziecki cmentarz w Górze.


Posłuchałem i zwolniłem :)


Piękna ale z koszmarną nawierzchnią droga pomiędzy Łączycą a Wińskiem.


Samotność.


Miód na me serce :) Wzgórza Trzebnickie widziane z okolic Wińska.


Dane wyjazdu:
102.70 km 0.00 km teren
04:14 h 24.26 km/h:
Maks. pr.:51.80 km/h
Temperatura:19.0
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy:1207 m
Kalorie: kcal

Kaszëbë. Dzéń 7.

Środa, 26 sierpnia 2015 • dodano: 01.09.2015 | Komentarze 3

Śniła mi się Kaszebe Runda...

Godzina czwarta trzydzieści, za oknem ciemno, wracam do łóżka. Godzina piąta trzydzieści, za oknem ścieli się poranna mgła nad Ostrzyckim jeziorem, ciemność minęła więc zaparzam obowiązkową kawę, zjadam kilka kanapek z przymrużonymi jeszcze oczami. Oplatam wzrokiem zawartość plecaka, sprawdzam czy bidon nie zionie pustką i resetuję wskazania licznika aby zacząć od zera. Pół godziny, zajęło mi to wszystko pól godziny. Zostało jeszcze sześć do południa. Gdy poznańskie koziołki wyjdą po raz kolejny na niedokończoną wojnę a krakowski hejnalista znów będzie trąbił ile sił ja powinienem być z powrotem w domu. Sześć godzin, sto kilometrów, sporo górek, nawet ze zwiedzaniem i zdjęciami powinienem się wyrobić. Wtedy jeszcze nie wiedziałem, że wiatr postanowi się dzisiaj przyłączyć do wycieczki. Kawał dziada, reszta chama, inaczej opisać go nie sposób...

Pierwsze kilkanaście kilometrów to dobrze znana mi trasa, przez Zawory i Chmielno do Łapalic. Pagórki jeden za drugim, ciężko mi się jedzie, jestem ociężały, niedospany, czuję się fatalnie. Staję na chwilę przy Raduni, moczę twarz zimną wodą i trochę się wybudzam z tego letargu. W Kozłowym Stawie przystaję na dłuższą chwilę oglądając stado krów i podziwiając krajobraz. Jem banana, wypijam cały bidon wody z rozpuszczonym magnezem i czuję, że w końcu jestem na właściwych torach i mój organizm zaczyna pracować tak jak powinien.

Od Mokrych Łąk do Sianowa Leśnego mielę podjazd, który wyrasta nagle i zdecydowanie, po czym szybki zjazd doprowadza mnie pod piękne, szachulcowe mury Sanktuarium w Sianowie. Do Mirachowa jest to z górki to pod górkę, interwałowy charakter Kaszubskiej Szwajcarii zaczynam odczuwać w nogach. Od tego momentu wiatr zaczyna wiać mocno i praktycznie cały czas w twarz bądź z boku co momentami odbiera mi chęci dalszej jazdy. Odzwyczaiłem się od niego...

W Stryszej Budzie jest i park gigantów i park miniatur. A właściwie park kiczu i park tandety. No ale na ulotkach turystycznych występuje więc to chyba jakaś atrakcja jest, prawda? Nie miałem okazji zbadać tematu dogłębnie, byłem przed otwarciem. W Mirachowie odbijam w stronę Miłoszewa, w którym z kolei skręcam w lewo i do samej Głodnicy kręcę mocno pod górkę i niestety pod silny wiatr. W Głodnicy staję przy Izbie Regionalnej i Szkole Języka Kaszubskiego w jednym ale znów jestem za wcześnie i pozostaje mi tylko pocałowanie klamki.

Od Głodnicy, przez Linię i Niepoczołowice do Kamienicy Królewskiej jest najmniej ciekawy odcinek wycieczki. Nudno, płasko, wietrznie. 
Za to od Kamienicy zaczyna się trzynastokilometrowy odcinek jak z bajki. Wąska, asfaltowa droga przebiega samym środkiem Lasów Mirachowskich zapewniając ciszę, spokój i możliwość obcowania tylko z przyrodą. Przez cały jej odcinek nie spotkałem żadnego samochodu, rowerzysty, człowieka, nikogo. Tylko przyroda, las, mój rower i Ja. Ostatni kilometr drogi okazał się szutrowy ale nie zmienia to faktu, że to jedna z najlepszych dróg jakimi miałem okazję przejechać się rowerem. Polecam każdemu kto będzie kręcił po okolicy!

Podjazd do Bącza okazał się dla mnie kryzysem. Choć starałem się bardzo, wjeżdżałem na stojąco, to wiatr nie pozwolił na więcej niż 10km/h a nachylenie też dorzuciło nieco do pieca i kilka niewąskich słów musiałem wykrzyczeć sam do siebie, co ja tu robię i w ogóle. Było ciężko, ach ten Bącz...

W Miechucinie robię przerwę na drugie śniadanie, konsumując zakupioną jagodziankę w towarzystwie roju os. Dzielny byłem, a raczej głodny bardzo, i nie oddałem ani okruszka. Z bananem nie poszło mi już tak dobrze i połową musiałem się podzielić... Pojadłem, popiłem, czas jechać. Kolejne górki, kolejne hopki, wiatr cały czas nie odpuszcza. Za Wygodą Łączyńską odbijam w stronę Łączyna i po dość długim odcinku po płytach docieram do sztucznie usypanego przesmyku pomiędzy dwoma jeziorami Raduńskimi. Ładne widoki ale wieje tak mocno, że mało kask nie spada mi z głowy. Do Ostrzyc coraz bliżej ale wiem, że jeszcze trochę będzie pod górkę, więc nie zabawiam tu zbyt długo i jadę dalej.

Prawdziwa ściana płaczu wyrasta przede mną pomiędzy Starymi Czaplami a Nowymi. Stromy, sztywny, kamienisty i długi podjazd wjeżdżam z zaciśniętymi zębami, ciągle walczyłem ze sobą aby nie stanąć i poprowadzić. Bolą mnie już uda, bolą łydki, jestem bardzo zmęczony ale nie poddaje się i melduję się na górze z tętnem pewnie w okolicach maksymalnego. Może nie jest to podjazd, który na świeżo zrobiłby na mnie takie wrażenie ale w tych warunkach i tym dniu był dla mnie Everestem...

Jakby było mi mało na koniec wycieczki zaliczam jeszcze dwa podjazdy, na Trzebińską i Jastrzębią Górę. Gdy schodzę z roweru pod domem, nogi odmawiają mi posłuszeństwa. Jestem potwornie zmęczony ale jeszcze bardziej zadowolony. Wycisnąłem z tej trasy tyle ile mogłem, objechałem prawie całą Szwajcarię Kaszubską, widokowa trasa okazała się piękna. Przewyższenia nazbierało się całkiem sporo ale nawet ono nie oddaje w całości charakteru tej trasy i wycieczki. Mocno interwałowa i poprzez wiatr również siłowa była dobrym sprawdzianem mojej woli, moich chęci i mobilizacji do wysiłku. 

Wyprodukowałem tyle endorfin, że wystarczy mi na pewien czas :))



Zaliczone gminy: Linia (287), Sierakowice (288)


Radunia w Brodnicy Dolnej.


Tuż przed Mokrą Łąką.


Najszczęśliwsze krowy na świecie są nie w Szwajcarii a w Szwajcarii Kaszubskiej :)


Parking leśny w Sianowie Leśnym.
 
Sanktuarium w Sianowie.


Widok na jezioro Sianowskie.


Park gigantów w Stryszej Budzie.


Park miniatur w Stryszej Budzie.


Park miniatur w Stryszej Budzie.


Dworek w Mirachowie.


Głodnica.


Głodnica.


Kolejna odwiedzona gmina.


Bardzo spodobało mi się oznaczenie gminy Sierakowice :)


Okolice Mirachowa.


Jezioro Bąckie. Podjazd już za mną...


Łączyno, betonowe płyty na podjazdach to w tych rejonach normalka :)


Jezioro Raduńskie Górne.


Jezioro Raduńskie Dolne.


Danielowa Dolina w Nowych Czaplach.


Ostatni zachód słońca podczas tego wyjazdu...