Info

avatar rmk z miasteczka Poznań. Mam przejechane 37834.21 kilometrów. Jeżdżę, bo lubię :)
Więcej o mnie. button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl

Wykres roczny

Wykres roczny blog rowerowy rmk.bikestats.pl
Wpisy archiwalne w kategorii

Rudawy Janowickie

Dystans całkowity:171.17 km (w terenie 0.00 km; 0.00%)
Czas w ruchu:12:33
Średnia prędkość:13.64 km/h
Maksymalna prędkość:57.80 km/h
Suma podjazdów:2300 m
Liczba aktywności:3
Średnio na aktywność:57.06 km i 4h 11m
Więcej statystyk
Dane wyjazdu:
23.70 km 0.00 km teren
01:45 h 13.54 km/h:
Maks. pr.:51.80 km/h
Temperatura:19.0
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy:450 m
Kalorie: kcal

Rudawy Janowickie i okolice. Dzień III.

Czwartek, 24 sierpnia 2017 • dodano: 16.10.2017 | Komentarze 4




Dwa dni jazdy po bliższych lub dalszych okolicach Rudaw Janowickich sprawiły, że ostatnie kilka godzin pobytu w tych przepięknych górach postanowiliśmy przeznaczyć na nie same. Zaproponowana przez Magdę pętla wydawała się idealna na dzisiaj więc nie kombinowałem za dużo i do mapnika trafił ten kawałek mapy, który idealnie pokrywał tę trasę. Uboga w dystans ale bogata w atrakcje droga zapowiadała się ciekawie a o to przecież w tym wszystkim chodzi. Cyferki z licznika są tylko suchą statystyką i nigdy nie będą dla nas ważne. Przyjemności z jazdy nie mierzy się w kilometrach.

Niespodziewany towarzysz

Nie lubię się wracać do domu ale chwilę po wyjeździe z agroturystyki musiałem do niej wrócić. Zapomniałem zapięcia do roweru, które dzisiaj było nam wyjątkowo potrzebne bo planowaliśmy zostawić nasze rumaki na dłużej bez opieki. Szkoda, że żyjemy w takich czasach, które zmuszają nas do tego aby zapinać rowery nawet w górach aby nie mieć obaw, że ktoś nam je ukradnie. 

Mijając klimatyczny i osławiony kemping wspinaczkowy 9up, w drodze na Przełęcz Karpnicką, dołączył do nas nowy towarzysz wycieczki. Czworonożny, przyjazny, nieco kudłaty i machający ogonem tak, że baliśmy się o to kiedy mu odpadnie. Pomimo, że po stu metrach wspólnej jazdy zatrzymałem się aby stanowczo wybić mu z głowy pomysł wspólnej jazdy z obawy, że się zgubi, miał to w poważaniu i biegł za nami przez długi czas. Sam wjazd na przełęcz był bardzo przyjemny. Początek dość stromy, później równo w górę. Pogoda zapowiadała się wyśmienita więc nic dziwnego, że humory nam dopisywały. 


Sokolik widziany od strony Przełęczy Karpnickiej.


Aga wjeżdża na Przełęcz Karpnicką a za nią nasz nowy towarzysz wycieczki, bezimienny czworonóg.

Szwajcarka

Osiągając przełęcz zjechaliśmy na niebieski szlak chcąc wjechać pod Szwajcarkę. Pięćset metrów dalej na chęciach się skończyło. Szlak zmienił się w ścianę nie do pokonania i zaliczyliśmy klasyczny spacer z rowerem pod pachą. Zachciało się kombinowania i wyszło tak jak zawsze. W schronisku zamówiliśmy kawę, rozsiedliśmy się wygodnie w cieniu rozłożystego dębu i podziwialiśmy urok Szwajcarki. Zabytkowy, urokliwy i drewniany  budynek stoi tu już prawie dwieście lat i swoim tyrolskim stylem doskonale wpisuje się w otoczenie. Psiak, który dołączył do nas w Trzcińsku przybiegł razem z nami i w nagrodę dostał coś do jedzenia od biwakujących opodal turystów. Nie wiemy czy to porzucona psina, czy też miejscowa łazęga ale zrobiło nam się go szkoda.


Klimatyczne schronisko PTTK Szwajcarka w Górach Sokolich.

Pod krzyżem

Wypiliśmy kawę, spięliśmy rowery ze sobą, zostawiając je przy schronisku i niebieskim szlakiem poszliśmy spacerem na Krzyżną Górę. Pod drodze zatrzymaliśmy się na chwilę na Husyckich Skałach. Najwyższy szczyt Gór Sokolik zaoferował nam widoki znane nam już z pobliskiego Sokolika ale dla takich krajobrazów można wdrapać się na każdą górkę w okolicy i patrzeć bez końca. Na szczycie, pod krzyżem spotkaliśmy Dominikanina z grupą młodzieży. Ubrany w sutannę oprowadzał kilkoro podopiecznych z prowadzonej przez siebie grupy miłośników gór po Karkonoszach i Rudawach. Kilkanaście minut jakie spędziliśmy razem na szczycie utwierdziło nas w przekonaniu, że i w sutannie można być świetnym człowiekiem, z pasją i podejściem do młodzieży. Widać było, że tych kilkoro nastolatków poszłoby za nim w ogień. Super gość.


Na szczycie Krzyżnej Góry.

Słychać strzały

Dobrą godzinę zajął nam spacer i relaks na Krzyżnej Górze ale gdy wróciliśmy pod schronisko nasze rowery stały niewzruszone. Czy to zasługa ciężkiego u-locka, którego właśnie po to targałem ze sobą? Chciałbym wierzyć, że nie. Na Przełęcz Karpnicką wróciliśmy pomarańczowym szlakiem, którym wiodła szutrowa, normalna droga dojazdowa. Stroma, z niebezpiecznymi uskokami poprzecznymi odprowadzającymi wodę, ale przejezdna w odróżnieniu od niebieskiej mordęgi z drugiej strony. Odjeżdżaliśmy przy akompaniamencie potężnego huku, który spowodowały strzały z małej armatki stojącej przy ognisku. Dwójka pasjonatów historii odtwarzała przedstawienie dziecęcej wycieczce i pokazywała rozmaite rodzaje broni używanej w dawnych czasach. Gdy odpalili tę armatkę wystrzał był tak głośny, że dosłownie nas zatkało. Nigdy byśmy nie przypuszczali, że odrobina prochu potrafi tak wiele. Gdy panowie mówili dzieciom, że trzeba otworzyć usta przed wystrzałem aby nie pękły nam bębenki myśleliśmy, że to tylko taka zagrywka. Teraz wiemy, że trzeba otwierać i to najszerzej jak się da. Ognia!


Pomarańczowy szlak prowadzący ze Szwajcarki do Karpnik lub na przełęcz.

W lesie

Na przełęczy odbiliśmy na zielony szlak, który miał nam towarzyszyć przez dłuższy czas. Wjechaliśmy w las i bardzo dobrej jakości szutrówką jechaliśmy otoczeni przyrodą. Jedyną niedogodnością były częste, betonowe i szerokie kanały odprowadzające deszczówkę. Nierzadko trzeba było zwolnić do zera aby je przejechać. Droga cały czas prowadziła w górę, w miarę łagodnie i przewidywalnie. Dopiero przed Rozdrożem pod Jańską Górą zrobiło się stromo i trzeba było mocniej depnąć aby wjechać na górę. Pomimo, że jechaliśmy sercem lasu to na widoki nie mogliśmy narzekać. Z jednej strony Janowickie Garby, z drugiej teren stromo opadał. Niezliczone skałki wokół dopełniały całości przez co nie mogliśmy narzekać na nudę, wręcz przeciwnie. Rudawy stawały się coraz ładniejsze. Osiągając grzbiet Garbów zmieniliśmy nieco nawierzchnię i szutrem z dodatkiem kamieni zaczęła się jazda w dół, w Dolinę Janówki.


Ścianka tuż pod Rozdrożem pod Jańską Górą.


Zaczynamy zjazd z grzbietu Janowickich Garbów w Dolinę Janówki.

Piec i Skalny Most

Droga w Dolinę Janówki opadała stromo i trzeba było dużej koncentracji aby nie przestrzelić licznych zakrętów. Zadania nie zamierzała ułatwiać też natura, która wciąż kusiła nas widokami. Zatrzymaliśmy się pod Piecem, z którego jednak widoki były jedynie na dolinę ale sama skała jest ciekawa, szczególnie drogi wspinaczkowe poprowadzone na jej niemal pionowych zboczach. Stojący tuż obok Skalny Most zrobił na nas niemałe wrażenie. Gdy podeszliśmy pod jego ściany i mieliśmy nad sobą wiszące głazy czuliśmy się co najmniej nieswojo. Jak to nie jeszcze nie spadło, tego nie wiadomo. Zdecydowanie warto odwiedzić te miejsce.


Widok z Pieca na drogę prowadzącą Doliną Janówki i Skalny Most, stojący po prawej stronie.


Jak to jeszcze nie spadło? Skalny Most.

Zamek Bolczów

Tuż za Krowiarkami wpadliśmy na pomysł aby odwiedzić Zamek Bolczów i przy przydrożnej wiacie zostawiliśmy rowery. Wróciliśmy na zielony szlak i pół godziny później byliśmy pod murami. Szlak stromy ale widokowy i obfity w prawdziwki, które rosły tuż przy nim. Gdy stanęliśmy pod zamkiem nieco nas zamurowało. Spodziewaliśmy się nieciekawych ruin, kilku kamieni rozrzuconych tu i ówdzie a przed nami był prawdziwy zamek. Co prawda w ruinie ale dobrze zachowanej. Prawie siedem wieków historii i to, że został wybudowany na stromych skalnych urwiskach robi ogromne wrażenie. Siedząc na jego murach i oglądając go z góry naprawdę nie mogliśmy wyjść w podziwu, że tyle set lat temu ówcześni inżynierowie potrafili wybudować coś tak przemyślanego. Czapki z głów. Z zaciekawieniem przyglądaliśmy się również temu jak kręci się film w jego ruinach, co uskuteczniała grupa zapaleńców. Zapomnieliśmy spytać o tytuł a może byliśmy świadkami oscarowej produkcji. Kto wie, kto wie.


Zamek Bolczów z 1375r. 

Dolina Janówki

Wąska, asfaltowa i stroma droga dostępna tylko dla ALP i rowerzystów prowadziła nas wzdłuż Janówki praktycznie od Skalnego Mostu. Cokolwiek bym nie napisał i tak nie odda tego klimatu jaki oferuje. Dolina Janówki jest po prostu piękna, miejsce urzekające pod każdym względem. Żywiczny zapach lasu, majestatyczne świerki, buki, skała za skałą i szum potoku. Nie do podrobienia i żadne pieniądze nie zastąpią tego co potrafi stworzyć natura. Bez wątpienia jedno z piękniejszych miejsc w jakich miałem przyjemność jazdy rowerem. Niestety aparat padł kompletnie gdy wracaliśmy z Bolczowa, telefon się rozładował i nie mamy żadnego zdjęcia. I chociażby z tego powodu trzeba tam wrócić.

Na koniec

Z Janowic Wielkich do Trzcińska wróciliśmy prawą stroną Bobru, powtarzając wczorajszą drogę. Jechaliśmy tempem spacerującego człowieka chcąc aby czas zatrzymał się w miejscu. Rudawy Janowickie i ich okolice są niesamowite. Zabytki, atrakcje dla każdego i przyroda, która zniewala. Wiele rzeczy zostało nam do zobaczenia, zbyt wiele aby tu nie wrócić. Mam nadzieję, że nastąpi to szybciej niż później i ze sprawnym aparatem. Rudawy skradły Nasze serca.

Na osobny akapit zasługuje agroturystyka Sokolik w Trzcińsku, w której gościnnych progach mieliśmy okazję przebywać. Niesamowicie sympatyczni właściciele, przepyszne domowe ciasto i kawa sprawiły, że czuliśmy się tam jak w domu. Miejsce do którego naprawdę warto wrócić. Pani Iza i Pan Roman są wspaniali.


Dane wyjazdu:
69.70 km 0.00 km teren
05:27 h 12.79 km/h:
Maks. pr.:57.80 km/h
Temperatura:14.0
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy:1150 m
Kalorie: kcal

Rudawy Janowickie i okolice. Dzień II.

Środa, 23 sierpnia 2017 • dodano: 15.10.2017 | Komentarze 6


Sztuka wyboru.

Pomysłów na dzisiejszy dzień miałem w głowie kilka, jeśli nie kilkanaście. Powiadają, że od przybytku głowa nie boli ale wolałbym mieć jedną porządną ideę niż tyle niepozbieranych myśli próbujących ułożyć się w sensowną całość. Zbyt duża ilość atrakcji, zbyt dużo rzeczy, które chciałbym pokazać Kochanej Małżonce powodowały mętlik w mojej głowie przez co nie mogłem zdecydować się gdzie dzisiaj pojedziemy i co będziemy robić. Nie do końca byłem przekonany jaką sumę przewyższeń mogę zaaplikować i kierując się zdrowym rozsądkiem postanowiłem, że będziemy na bieżąco ustalać drogę, wedle samopoczucia. Życie to sztuka wyboru, więc pierwszy akt rozpoczął się tuż za bramą wyjazdową z agroturystyki. W te czy we wte, oto jest pytanie. Ruszyliśmy więc pod wiatr, w prawo.


Bóbr w Trzcińsku.

Konserwa tyrolska.

Gdy o ósmej rano spacerowałem po Trzcińsku z reklamówką pełną wiktuałów z lokalnego sklepiku były ledwie cztery stopnie Celsjusza. Dobrze, że na plusie. Robiąc powtórkę z dnia wczorajszego zajechaliśmy do Łomnicy spacerowym tempem. Na więcej nie pozwalał nam silny wiatr, potęgujący rześkość poranka. Minęliśmy zamki i pałace i na rozstaju dróg pojawiła się na horyzoncie przełęcz Okraj, o której myślałem wcześniej. Tam pojedziemy na dzień dobry. Zerkając na mapę, która miała wskazać nam drogę do owej przełęczy, pojawiły się na niej domki tyrolskie w Mysłakowicach. Jadąc więc do Kowar nieco dookoła przejechaliśmy przez wieś, w której ukazać się nam miała namiastka alpejskiego klimatu ale mocno się rozczarowaliśmy. Kilka domów z charakterystycznymi elementami tyrolskiej zabudowy to zdecydowanie za mało aby specjalnie tam jechać. 


Dawna Karczma Sądowa w Wojanowie.

Niepełny gwiazdozbiór.

Kowary są tak skondensowane, że zasługują co najmniej na osobną wycieczkę. Dzisiaj stanęły na naszej drodze ku przełęczy i potraktowaliśmy je tylko jako przelotną znajomość. Rozsiadając się wygodnie na leżakach zdobiących kowarski rynek przy informacji turystycznej chłonęliśmy klimat miasteczka. Tuż obok zastanawialiśmy się gdzie umieszczą Nasze gwiazdki w Alei Gwiazd Polskiego Kolarstwa i właściwie dlaczego ich tam jeszcze niema. Cóż za ignoranci z osób odpowiedzialnych za to niedopatrzenie. Stwierdzając ten oczywisty fakt ruszyliśmy dalej. Jeszcze im pokażemy.


Rynek w Kowarach.


Aleja Gwiazd Polskiego Kolarstwa, gdzie jest moja?

Tam, wysoko.

Czternaście kilometrów dalej i sześćset metrów wyżej był Nasz cel, do końca niesprecyzowany ale jednak. Chcieliśmy zjeść knedliczki z pieczenią i ponoć był wybór na górze dlatego tam się udaliśmy. Droga raz gorsza, raz jeszcze bardziej, pięła się cały czas. Pierwsze pięć kilometrów, do skrzyżowania na Kowarskiej Przełęczy, przyjemność z jazdy zniwelował prawie do zera bardzo duży ruch pojazdów napędzanych baryłkami ropy i ich pochodnymi. Opuszczając tę drogę i kierując się ku knedliczkom nasze morale zdecydowanie wzrosło. Od czasu do czasu przystanek na coś słodkiego, od czasu do czasu zdjęcie i tak wjeżdżaliśmy ku górze zastanawiając się jak wjechało na szczyt te kilka rowerzystek, które właśnie Nas wyminęły mknąc w dół jakieś 70km/h. Niby nic dziwnego ale ich prędkość na pewno jeszcze nie dorównywała ilościom przeżytych wiosen, które szacowaliśmy na roczniki z lat czterdziestych ubiegłego stulecia. Pozazdrościć kondycji i fantazji.

Gdy dojechaliśmy na szczyt przełęczy mym oczom ukazał się uśmiech jakiego już dawno nie widziałem. Aga była zmęczona ale naprawdę szczęśliwa, że tu wjechała. Ja dodatkowo byłem bardzo z niej dumny, to Jej duży sukces i cieszyłem się wraz z nią, że mogliśmy być tu razem i dzielić się szczęściem. Chciałbym aby życie składało się tylko z takich momentów. Przełęcz Okraj zdobyta.

Jednak na szczycie nie było tak pięknie jak mogłoby się wydawać. Knedliczki owszem serwowali ale żadne z miejsc nie wzbudziło Naszego zaufania i tym samym postanowiliśmy nie wspierać czeskiej gospodarki, decydując się na odwrót i szybki zjazd w poszukiwaniu strawy na polskiej ziemi.


Raz.


Dwa.


Trzy. Wygrywasz Ty :)))

Grawitacja.

Wiatrówka zapięta pod szyję, czas zjeżdżać z przełęczy. Dosłownie i w przenośni. Przed nami ponad szesnaście kilometrów w dół, czas puścić wodze fantazji i klamek hamulca. Mijając zakręt za zakrętem szybko oddawaliśmy zdobyte niedawno metry wypatrując po drodze jakiejś jadłodajni. Mignął Zgorzelec, mignął Szarocin a kalorii jak nie było tak nie ma. Zjazd zakończyliśmy w Pisarzowicach, kilkanaście kilometrów świetnej zabawy nie nagrodzone jednak żadnym przybytkiem serwującym cokolwiek na ciepło. W Pisarzowicach był co prawda zajazd z restauracją ale kucharka wyjechała na chwilę do Kamiennej Góry i nie było dokładnie wiadomo ile ta chwila jej zajmie. Głodni i zmęczeni spojrzeliśmy po sobie i widzieliśmy, że ratunek przyjdzie dopiero w Miedziance. Za górami, za lasami...


Migawka ze zjazdu z przełęczy Okraj.

Relaks pod ścianą i sesja na górze

Potrzebowaliśmy chili odpoczynku i wyjeżdżając z Pisarzowic rozglądaliśmy się wkoło w poszukiwaniu kawałka łąki ale okazało się to trudniejsze niż mogłoby się wydawać. Zdesperowani rozłożyliśmy się za skrzyżowaniem z drogą do kamieniołomu, z przepięknym widokiem na czekającą na nas przełęcz Rędzińską. W takich chwilach kawałek pobocza staje się wymarzonym miejscem do relaksu a czekoladowy batonik największym przyjacielem człowieka. Czas zatrzymał się tu i teraz.

Przełęcz Rędzińska miała być wymagająca, widokowa oraz spokojna i takową się okazała. Pięć kilometrów spokojnej jazdy średnio pięć i pół procent nachylenia ale im dalej tym coraz bardziej droga stawała dęba. Ostatni kilometr to już solidna górska wspinaczka, której trudy wynagradzają przepiękne, fantastyczne wręcz widoki. Jechaliśmy powoli, podjazd dał się we znaki mocno zmęczonej już Adze ale każdy pokonany metr w górę był wart wysiłku. Zafundowaliśmy sobie sesję na szczycie zgodnie twierdząc, że to miejsce jest godne tego aby do niego wrócić. Choć rowerem trzeba mieć sporo samozaparcia, szczególnie z drugiej strony, od Wieściszowic. Droga w tym kierunku wręcz leci w dół z czego przez chwilę skorzystaliśmy, ciesząc się jednocześnie że nie musieliśmy podjeżdżać właśnie od tej strony.


Podjazd na przełęcz Rędzińską od strony Pisarzowic. 


Przełęcz Rędzińska zdobyta.


Dla takich chwil warto jeździć rowerem.


W stronę Wieściszowic droga leci wręcz w dół. Wymarzona ściana dla miłośników podjazdów.

Za górami za lasami

Z wygodnej asfaltowej wstęgi, która ściągała nas w dół z prędkością światła zjechaliśmy szybko, kilometr za przełęczą skręcając na pomarańczowy szlak, prowadzący skrajem lasu wzdłuż masywu Wołka i Małego Wołka. Droga nie należała do łatwych, luźne kamienie, koleiny i miejscami spore nachylenie stanowiły sporą trudność dla niewprawionej w takiej jeździe Agi. Jednak wszechobecna cisza i otaczająca nas natura rekompensowała wszystkie niedogodności. Gdy wjechaliśmy na Halę Krzyżową dostaliśmy kolejną porcję krajobrazu, który wręcz onieśmiela swoją urodą. Góry Kaczawskie stały przed nami i uśmiechały się zachęcająco. 


Widok na Góry Kaczawskie z Hali Krzyżowej.

Po drodze.

Gdy dotknęliśmy kołami asfaltu w Mniszkowie po chwili byliśmy już kilometr dalej. Rudawy Janowickie są wręcz najeżone stromymi ściankami i tutaj trafiliśmy na jedną z nich, wyłożoną nowym asfaltem i zachęcającą do bicia własnych rekordów. W okolicach domu sołtysa zjechaliśmy jednak z wygodnego traktu i wbiliśmy się z teren. Ktoś radośnie nazwał ten odcinek szlakiem rowerowym a my jak po sznurku chcieliśmy nim dojechać do Miedzianki. Po drodze zaliczyliśmy nieprzejezdne kamienie, nieprzejezdne błoto, strumień płynący z wolna w poprzek drogi i oferujący wesołe brodzenie i kałuże głębokości Bajkału z obrzeżami wyłożonymi koleinami dorównującymi kraterom na marsie. Jedno przyznać jednak trzeba, dla widoków z drogi powtórzylibyśmy te dwa kilometry raz jeszcze. I jeszcze raz i kolejny. Jedynie nadajnik na Miedzianej Górze poszedłby w odstawkę.


Pomiędzy Mniszkowem a Miedzianką.

Kupferberg

Historię Miedzianki znakomicie opisał Filip Springer w swojej książce o takim właśnie tytule. To właśnie odwiedziny tej wsi były dla mnie głównym celem przyjazdu w ten rejon, czytałem o niej już dużo wcześniej i obiecałem sobie, że kiedyś muszę tu przyjechać. Wszystkim polecam lekturę reportażu powyższego autora, która właściwie wyczerpuje temat. Zamierzam wrócić tutaj samemu, pokręcić się po okolicy i porozmawiać z ludźmi na spokojnie. Miejsce z duszą, która ma swoje tajemnice. Uran zrobił tu swoje a przecież go tutaj nie było. 

W Miedziance doczekaliśmy się wreszcie obiadu. W nowo wybudowanym browarze, który ma kontynuować tradycje przedwojennego, jest wyśmienita restauracja z piękną panoramą Rudaw Janowickich. Serwowane tu jedzenie jest wyśmienite, ceny przyzwoite a miejscowe piwo po ciężkim dniu na rowerze smakuje wybornie. Siedząc na tarasie i grzejąc się w promieniach słońca spędziliśmy tu prawie dwie godziny. Ciężko było się przemóc i ruszyć dalej.


Historia jakich niewiele...


Miedzianka a raczej to co z niej pozostało.


Browar Miedzianka.


Browar Miedzianka.

Wstążka

Najedzeni, zrelaksowani i wypoczęci mogliśmy wracać do Trzcińska. Lekko, łatwo i przyjemnie. Do Janowic nie trzeba było kręcić korbą w ogóle, grawitacja zrobiła swoje. Jadąc prawą stroną Bobru poczuliśmy się trochę jak w bajce. Wąziutka asfaltowa dróżka prowadziła zakosami wzdłuż rzeki odsłaniając coraz to ładniejsze widoki. Słońce powoli udające się na zasłużony nocny odpoczynek dodawało uroku i te kilka kilometrów drogi spięło nam piękną klamrą dzisiejszą wycieczkę.


Sielanka z widokiem na Sokolik.

Puenta.

Zachodzące powoli słońce wydobyło z nas dodatkowe pokłady energii i chwilę po tym jak odstawiliśmy rowery w agroturystyce, byliśmy już na niebieskim szlaku prowadzącym na Sokolik. Zafundowaliśmy sobie spacer na ten piękny szczyt i platformę widokową znajdującą się na górze aby podziwiać z niej koniec dnia. Jakieś czterdzieści minut później siedzieliśmy na górze delektując się tym co mogliśmy zobaczyć. Byliśmy tam sami, nie licząc wspinaczy okupujących wszystkie skałki, których nie brakuje w okolicy. Wyjątkowe chwile, wyjątkowe miejsce. Do Trzcińska wracaliśmy w świetle czołówki, która rozświetlała nam drogę. Mała przygoda na koniec wspaniałego dnia. Jako bonus przynieśliśmy ze sobą trzy prawdziwki.


Zachód słońca z Sokolika. Widok na Karkonosze.


Na Sokoliku praca wre, przez zachodem trzeba skończyć.


Słońce coraz niżej.


Za chwil kilka zrobi się ciemno.

Zaliczone gminy: Kowary [423], Kamienna Góra - obszar wiejski [424]


Dane wyjazdu:
77.77 km 0.00 km teren
05:21 h 14.54 km/h:
Maks. pr.:53.30 km/h
Temperatura:16.0
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy:700 m
Kalorie: kcal

Rudawy Janowickie i okolice. Dzień I.

Wtorek, 22 sierpnia 2017 • dodano: 11.10.2017 | Komentarze 7

<br>
Trasa

Rozpoczynamy podróż, tak jak trzeba, od mapy. Tak lubimy najbardziej. Moc map tkwi w tym, że nie zaznaczono na nich ludzi. Przestrzeń jest w nich sprowadzona do dwóch wymiarów, ale można ją sobie przynajmniej wyobrażać bez przeszkód. Nikt nie zaburza obrazu. Drogi, ulice, place, całe wsie, a nawet miasta są idealnie puste, a przez to czytelne. Obcowanie z mapą to obcowanie z przestrzeni, która ma się całkowicie na własność. Można z nią zrobić, co się chce. Mapa łudzi wolnością, obiecuje swobodę, zwalnia z obowiązków. Im jest dokładniejsza, tym łatwiej uwierzyć.


Rudawy Janowickie i okolice. Zaopatrzeni w bezcenny kawałek kolorowego papieru o tym tytule, rozpakowaliśmy rowery z samochodu w zimny, sierpniowy poranek i spoglądając na górujący nad okolicą Sokolik uśmiechaliśmy się do siebie. Trzy dni wolnego, pierwszy raz od narodzin Michasia wyjazd tylko we dwoje. Mama i tata, góry i rower. Duet idealny.


Przepiękny widok na Sokolik z naszej agroturystyki w Trzcińsku.

Dolina Pałaców i Ogrodów

Z obawy o kondycję, pierwszy dzień Naszego pobytu w górach nie mógł prowadzić po wymagających drogach i ścieżkach Rudaw Janowickich, więc postawiliśmy na objazd Doliny Pałaców i Ogrodów. Ponad trzydzieści przepięknych rezydencji ulokowanych na obszarze około stu km kwadratowych objęto ochroną i postanowiono zadbać o ich promocję i ochronę. Gotyckie zamki, barokowe pałace, renesansowe dwory i wiele innych rezydencji czekają na wszystkich z otwartymi rękoma. Postanowiliśmy skorzystać z okazji i zobaczyć kilka z nich, położonych w otoczeniu przepięknej przyrody i urzekającego krajobrazu. Wyjątkowy region stanął przed nami i zapraszał do siebie. Nad Karkonosze nadciągały złowieszcze chmury ale nic nie było w stanie zachwiać naszym optymizmem. Jedziemy.


Złowieszcze i szybko przemieszczające się chmury nad Karkonoszami. Śnieżka długo nie chciała ukazać nam swojego oblicza.

Wojanów - Bobrów

Leniwie ciągnący się wzdłuż równie spokojnego Bobru asfaltowy dywanik doprowadził nas pod pierwszą tego dnia atrakcję, Pałac w Wojanowie-Bobrowie. Jego historia nijak ma odzwierciedlenie w tym co można teraz ujrzeć. Przez prawie sześćset lat przechodził z rąk do rąk, był wielokrotnie rozbudowywany i przebudowywany. Zmieniało się jego przeznaczenie, zmieniali się właściciele i każdy z nich pragnął odcisnąć na nim swoje piętno. Przez te sześć wieków z zamku przeistoczył się zakon, czerwonoarmiści przeobrazili go w poprawczak a następnie w PGR. Gdyby mury potrafiły mówić, opowiadaniom nie byłoby końca... Obecnie pozostaje w rękach prywatnych i otoczony rusztowaniami czeka na lepsze czasy.


Pałac i zamek w jednym, Wojanów-Bobrów.

Wojanów

Pałac w Wojanowie jest piękny i właściwie można na tym zakończyć jego opis. Dzięki zagranicznemu inwestorowi odzyskał swój blask i obecnie użytkowany jest jako czterogwiazdkowy hotel ze wszystkimi udogodnieniami, które taki obiekt może zaproponować gościom z pękatym portfelem. Spotkaliśmy się z opiniami, że ponad czterysta lat historii nie powinno być zamienione w maszynkę do robienia pieniędzy ale patrząc na to z jakim pietyzmem została przeprowadzona renowacja i jak prezentuje się całość jesteśmy za tym, aby wszystkie dawne dwory chylące się ku upadkowi znalazły swojego gospodarza, choćby miały stać się hotelami. Piękne miejsce, drogie i nie dla nas ale cieszy oko.


Pałac Wojanów.

Łomnica

Pięćset metrów od przepięknego pałacu w Wojanowie znajduje się jego ubogi brat w Łomnicy. Dzieli je płynący pomiędzy nimi Bóbr, który dodaje urokowi założeniom parkowym otaczającym oba majątki ziemskie. Również przemianowany na hotel, pałac w Łomnicy, nie jest tak efektowny jak jego sąsiad i pozostaje nieco w jego cieniu. W zabudowaniach folwarcznych można posilić się w restauracji pałacowej, dokonać zakupów rękodzieła i doskonalić naukę języka niemieckiego, który zdecydowanie dominuje pomiędzy półkami z różnym asortymentem i na przypałacowym parkingu. Ceny też tak jakby dla przybyszów zza Odry...


Pałac w Łomnicy.

Jelenia Góra

Obiecałem sobie przed wyjazdem, że zabiorę mą Ukochaną w miejsce, które w zeszłym roku zrobiło na mnie olbrzymie wrażenie ale wiązało się to z tym, że trzeba było przedostać się przez Jelenią Górę. Nie mając na celu zniechęcanie kogokolwiek do odwiedzin tego ciekawego miasta pominę kwestię tego jak jeździ się po nim rowerem i jego uroku, który mieliśmy okazję podziwiać jadąc dajmy na to ulicą Wincentego Pola. Gdy przejechaliśmy pod krajową trójką, która bezceremonialnie wcina się w miasto, odetchnęliśmy z ulgą. Przed nami  pomarańczowy szlak, ucieczka od hałasu i miejskiego zgiełku, który męczy nas potwornie. 


Aga na jeleniogórskim rynku.

Aleja Bolesława Krzywoustego

Nieco ponad cztery kilometry, które dzieliły nas od schroniska wybranego wcześniej jako miejsce na drugie śniadanie, to miód na nasze skołatane serca i nerwy, które ucierpiały w mieście. Aleja nazwana imieniem znanego księcia wiodła pięknie poprowadzoną droga rowerową, wzdłuż brzegów Bobru, który powoli zaczął nabierać górskiego charakteru. Wysokie zbocza okalające ścieżkę, gęsty las wokół i pustka na szlaku spowodowała, że chcieliśmy zatrzymać czas w miejscu. Bez wątpienia jest to jeden z najpiękniejszych odcinków DDR jakim dane było nam kiedykolwiek jechać. Ogromny wiadukt kolejowy tuż za miastem, kawałek dalej elektrownia wodna na Bobrze i ekspozycje turbin, które są użytkowane, źródełko z wodą to dodatkowe atuty, które można przypisać temu szlakowi. Nic tylko jechać i podziwiać.


Czynny wiadukt kolejowy w Jeleniej Górze.


Aleja Bolesława Krzywoustego, DDR pomiędzy Jelenią Górą a Perłą Zachodu.

Perła Zachodu i koniec aparatu

Schronisko Perła Zachodu, leżące wysoko na skarpie nad płynącym w dole Bobrem, urzeka swoim położeniem. Z dołu wygląda jakby było przyklejone do skał, z oddali przepięknie komponuje się z otoczeniem. Nie przejechaliśmy jeszcze nawet dwudziestu kilometrów od Trzcińska ale kawa w takim miejscu wydawała się obowiązkiem. Zostawiliśmy rowery na tarasie i przed dawką kofeiny chcieliśmy zrobić jeszcze małą foto sesję aby mieć co w przyszłości wnukom pokazywać. Kilka ujęć z góry, Aga radośnie przyjmowała pozy będąc kilkadziesiąt metrów niżej, na mostku, a ja kończąc sesję upuściłem aparat. Chwila nieuwagi i stary poczciwy pentax odszedł w krainę szczęśliwości. Wyświetlacz przestał reagować na cokolwiek i robienie zdjęć wróciło do analogowych czasów. W wizjerze wyświetlały się od czasu do czasu jakieś dane ale to było wszystko. Każdy moment byłby zły ale wyjazd we dwoje, w góry... Odechciało mi się kawy, odechciało Perły Zachodu. Pretensje mogłem mieć tylko do siebie. Od tej pory każde zdjęcie było totalną niewiadomą, ustawiłem preselekcję przesłony i próbowałem coś pstrykać. To, że nic z tego dobrego nie wyniknie było pewne prawie jak w banku...



Widok z tarasu Perły Zachodu na Bóbr płynący poniżej. Ostatnie zdjęcie sprawnego, starego, poczciwego Pentaxa, chwilę po tym wylądował nieco niżej...

Góra Szybowcowa

Awaria aparatu spowodowała, że kawy w Perle nie wypiliśmy, nastrój nie ten. Dziesięć kilometrów dalej czekała na Nas dzisiejsza wisienka na torcie i tam też się udaliśmy. Szybki zjazd do Siedlęcina, gdzie chcieliśmy zwiedzić najstarszą w Polsce i zobaczyć tamtejsze polichromie ale nie było gdzie zostawić rowerów więc niepyszni musieliśmy pojechać dalej. Podjazd na Górę Szybowcową dla szosowych wyjadaczy jest tylko asfaltową zmarszczką ale dla Agi, która nigdy po górach nie jeździła, był już małym wyzwaniem. Wjechaliśmy na szczyt równym i spokojnym tempem aby na miejscu móc delektować się przepiękną panoramą, która się z niego rozpościera. Jelenia Góra u stóp przepięknych Karkonoszy, z lewej strony cudowne Rudawy i Góry Kaczawskie. Położyliśmy się na trawie i podziwialiśmy to co natura ma w sobie najpiękniejsze. Absolutnie wyjątkowe miejsce, sporo czasu upłynęło zanim zebraliśmy się i ruszyliśmy w drogę powrotną. Na szczycie mocno wiało i gdyby nie to, zostalibyśmy jeszcze dłużej.


Góra Szybowcowa.


Zjazd z widokiem na Śnieżkę.

Cieplice zakazem stoją

Nieznajomość miasta doprowadziła do tego, że chcąc dostać się do zdrojowej części Jeleniej Góry, wybraliśmy najprostszy wariant i pokonaliśmy je ul. Wolności. Prawie siedem kilometrów, które chciałoby wymazać się z życia, koszmarny ruch i DDR-y z najgorszych snów. W Cieplicach liczyliśmy na relaks dla duszy i ciała w Parku Zdrojowym ale ostentacyjnie wywieszony zakaz jazdy i wprowadzania rowerów na bramie wjazdowej szybko sprowadził Nas na ziemię. Tłukliśmy się przez całe miasto tylko po to aby pocałować klamkę, se la vi... Pokręciliśmy się chwilę po zadbanym rynku szukając jakiegoś punktu zaczepienia i przyjaznej dla rowerzystów restauracji ale nic takiego nie rzuciło nam się w oczy i pojechaliśmy dalej. W brzuchu burczało coraz mocniej a i brak kofeiny też dawał znać o sobie. 


Pałac Schaffgotschów, obecnie siedziba Politechniki w Cieplicach Śląskich-Zdrój.

Regeneracja

Następna z zaplanowanych na dzisiaj atrakcji była niedaleko, ledwie dwa kilometry od Cieplic. Trollking mocno polecał nam odwiedziny stawów rybnych w Podgórzynie i ani trochę nie zawiedliśmy się na jego rekomendacji. Urocze miejsce, piękne widoki i sielski krajobraz. Niestety w tym momencie mój aparat przestał pstrykać w ogóle i ze zdjęć nici, wielka szkoda bo miejsce naprawdę warte tego aby się w nim pojawić. Mieliśmy również zaspokoić w nim swój głód ale duża ilość gości i duży hałas nas do tego zniechęcił. Ponad godzinną przerwę obiadową zrobiliśmy sobie nieco dalej, w Miszówce. Pyszne pierogi i mocne espresso postawiły nas na nogi i poprawiły humory po niepowodzeniu w Cieplicach. 

Przed siebie

Dziesięć kilometrów jazdy po DW366 potrafi zniechęcić. Nie najlepszy asfalt, bardzo duży ruch samochodowy. Gdy w Miłkowie mogliśmy zjechać, w końcu, z tej drogi kamień spadł nam z serca. Brak sensownej alternatywy na tym odcinku spowodował, że musieliśmy to po prostu przejechać i tak też się stało. Oby ostatni raz.

Bukowiec

Od Miłkowa do Trzcińska miało być już praktycznie cały czas z górki i tak też było. Po drodze wstąpiliśmy do Bukowca, w którym Fundacja Doliny Pałaców odtworzyła Park Krajobrazowy. Mniej znane i na pewno dużo rzadziej odwiedzane miejsce niż okoliczne atrakcje ale nic nie ustępujące im urodą. Byliśmy tu sami i mogliśmy nacieszyć się pięknem przyrody w przejmującej wręcz ciszy. Siedząc na pomoście przy stawie Kąpielnik mieliśmy Karkonosze jak na dłoni, towarzyszyły nam tylko dwa łabędzie i skrzypiąca łódka, zacumowana do brzegu. Sielsko, nastrojowo, romantycznie. Nagroda za przejechane kilometry. Mieliśmy w planach wjechać jeszcze na wieżę widokową górującą nad okolicą ale na planach się skończyło. Błogie lenistwo przy stawie wygrało. Łódką też można było popływać, całkowicie za darmo, ale klucze od kłódki trzeba odebrać z pałacu. Dodając do tego przygotowane miejsce na ognisko z pociętym już drewnem, wiatą dla kilkunastu osób wychodzi naprawdę świetne miejsce do spędzenia wolnego czasu.



Karpniki

Jako, że dzień zbliżał się ku końcowi a kilkanaście kilometrów było jeszcze przed nami, czas było jechać dalej. Bukowiec nas rozleniwił i takim też tempem jechaliśmy w stronę Trzcińska ciesząc się sąsiedztwem tak pięknego krajobrazu. Ostatnim aktem tego dnia była wizyta w zamku w Karpnikach i śmiało mogę napisać, że to co najlepsze było właśnie tutaj. Wyglądające jak sześcienna kostka, architektoniczne cudo sprawiło, że oboje patrzeliśmy na ten pałac z podziwem. Jego położenie, to jak komponował się z otoczeniem i jaką jedność z nim tworzył było idealne. Zachodzące powoli słońce i delikatne światło, które podkreślało fakturę i kolory zamku, potęgowało efekt. Byliśmy zachwyceni.


Zamek w Karpnikach.

Złota godzina

Trudy dnia dawały powoli znać o sobie i musiałem skorygować zaplanowaną wcześniej trasę aby nie forsować mojej Kochanej Żonki. Zamiast jechać przez przełęcz Karpnicką pojechaliśmy więc terenową drogą do Bobrowa i był to dobry pomysł. Jadąc podnóżem Gór Sokolich czerpaliśmy radość z zachodzących promieni słońca i widoków. Do Trzcińska zajechaliśmy w złotej godzinie, która sprawia że świat staje się jeszcze piękniejszy. Na zakończenie dnia nie mogliśmy trafić lepiej. 


Krzyżna Góra i Sokolik w blasku zachodzącego słońca.


Sielska atmosfera w Trzcińsku.

Zaliczone gminy: Janowice Wielkie [420], Mysłakowice [421], Podgórzyn [422]