Info

avatar rmk z miasteczka Poznań. Mam przejechane 37834.21 kilometrów. Jeżdżę, bo lubię :)
Więcej o mnie. button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl

Wykres roczny

Wykres roczny blog rowerowy rmk.bikestats.pl
Dane wyjazdu:
104.60 km 0.00 km teren
h km/h:
Maks. pr.:0.00 km/h
Temperatura:
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy: m
Kalorie: kcal

Praca.

Piątek, 21 września 2018 • dodano: 22.09.2018 | Komentarze 3

Złota godzina nad Wartą jest piękna. Poranne mgły nad rzeką wynagradzają mi całą resztę.
Kategoria Do/Z pracy


Dane wyjazdu:
87.00 km 0.00 km teren
h km/h:
Maks. pr.:0.00 km/h
Temperatura:
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy: m
Kalorie: kcal

Praca.

Piątek, 14 września 2018 • dodano: 19.09.2018 | Komentarze 1

W środę o 16.30 były 32 stopnie i pełne słońce, w czwartek wracałem w ulewie i było całe 13 stopni. Wrzesień to czy kwiecień?
Kategoria Do/Z pracy


Dane wyjazdu:
49.60 km 0.00 km teren
02:18 h 21.57 km/h:
Maks. pr.:46.00 km/h
Temperatura:
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy:273 m
Kalorie: kcal

Okolica.

Niedziela, 9 września 2018 • dodano: 19.09.2018 | Komentarze 3

Dwie godziny tylko dla siebie. Luksus, który docenią tylko nieliczni :-)

Pierwszy raz przejechałem się nową DDR-ką z Radojewa do Biedruska i jedyne co ciśnie się na usta to pytanie dlaczego wybudowali ją tak późno? Genialna alternatywa do jazdy ulicą, na której nigdy nie czułem się bezpiecznie, ten odcinek to jedno wielkie niebezpieczeństwo dla rowerzystów.

https://www.strava.com/activities/1830331336
Kategoria 25-50


Dane wyjazdu:
77.80 km 0.00 km teren
h km/h:
Maks. pr.:0.00 km/h
Temperatura:
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy: m
Kalorie: kcal

Praca.

Czwartek, 6 września 2018 • dodano: 06.09.2018 | Komentarze 5

Na chwilę obecną jedynym plusem nowej pracy jest to, że mam do niej dalej niż do byłej przez co mogę więcej pojeździć rowerem. Boję się tylko sytuacji gdy będę musiał czasami podjechać tam samochodem, wtedy będzie to koniec świata i ponad godzina stania w korkach. Tak się porobiło...


Dane wyjazdu:
18.00 km 0.00 km teren
h km/h:
Maks. pr.:0.00 km/h
Temperatura:
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy: m
Kalorie: kcal

Okolica.

Wtorek, 28 sierpnia 2018 • dodano: 06.09.2018 | Komentarze 0

Nad Strzeszynek, pooddychać przez chwilę i zresetować głowę.


Dane wyjazdu:
26.60 km 0.00 km teren
h km/h:
Maks. pr.:0.00 km/h
Temperatura:
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy: m
Kalorie: kcal

Praca.

Poniedziałek, 27 sierpnia 2018 • dodano: 06.09.2018 | Komentarze 0



Dane wyjazdu:
46.00 km 0.00 km teren
h km/h:
Maks. pr.:0.00 km/h
Temperatura:
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy: m
Kalorie: kcal

Miasto.

Piątek, 24 sierpnia 2018 • dodano: 06.09.2018 | Komentarze 0

Miasto.


Dane wyjazdu:
52.80 km 0.00 km teren
03:26 h 15.38 km/h:
Maks. pr.:54.50 km/h
Temperatura:21.0
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy:1256 m
Kalorie: kcal

Na granicy. Dzień III.

Sobota, 4 sierpnia 2018 • dodano: 14.10.2018 | Komentarze 3

Dzień przeplatany burzami i chmurami, do południa lało i nie było sensu ani chęci na rower. Pograłem więc przy kawie w scrabble z wesołą ekipą Ziemowita i czekałem na odrobinę słońca. Przejaśniło się nieco po trzynastej więc nie kombinując za dużo pojechałem na obiad do Czech. Pomimo, że do dobrej knajpki miałem dwa kilometry to pojechałem dookoła przez Okraj.


Opawa.


Rozdroże Kowarskie.

Wczorajszy dzień dał się we znaki już na pierwszej górce za Niedamirowem i sporo czasu minęło zanim mięśnie wskoczyły na odpowiedni tryb, choć do końca dnia był to poziom wybitnie rekreacyjny. W połowie podjazdu na Okraj z nieba spadła ściana deszczu ale zapobiegliwie schowałem się w przydrożnej wiacie przy Rozdrożu pod Sulicą i przeczekałem piętnastominutową nawałnicę.


Oberwanie chmury i ściana deszczu na Rozdrożu nad Sulicą.

Na granicznej przełęczy przywitało mnie piękne słońce i burczenie w brzuchu więc czym prędzej zacząłem zjeżdżać do Horni Marsov, gdzie polecano mi jeden przybytek ze swojskim jedzeniem. Wybrałem wąską drogę po wschodniej część Małej Upy i był to strzał w dziesiątkę. Piękna widokowo i dająca mnóstwo adrenaliny droga po ponad pięciu kilometrach połączyła się z głównym traktem, który wybiera zdecydowana większość rowerzystów. Zupełnie niesłusznie bo ten odcinek to kawał pięknej trasy, nawierzchnia może nie jest idealna ale cała reszta rekompensuje tę niedogodność. Trzeba tylko mocno ściskać klamki bo chwila fantazji może nas drogo kosztować na tej stromiźnie. Kapitalny zjazd skończyłem pod restauracją Hostinec Na Kopečku, gdzie zaległem na prawie dwie godziny delektując się miejscowymi specjałami.


Mala Upa.


Okolice Malej Upy.


Kolorowo.



Początek ściany, rzeczywiście niebezpieczny odcinek.


Zgubić się nie sposób.


Pięknie, przepięknie, najpiękniej. Czechy jak malowane.

O ile Hostinec Na Kopečku mogę polecić wszystkim ze względu na wyśmienite jedzenie i umiarkowane ceny to, to że próbowano mnie konkretnie oszukać przy przeliczeniu złotówek na korony to wybaczyć im tego nie mogę. Kelnerka chciała zrobić to w tak bezczelny sposób, że zrobiłem niezły burdel w polsko-czeskim języku i tylko przeprosiny od właściciela mnie uspokoiły. Nie lubię takich akcji i za to skreślam te miejsce grubym krzyżykiem.


Horni Marsov.

Najedzony, wypoczęty ale koniec końców naładowany negatywnymi emocjami musiałem je z siebie wyrzucić. Okoliczne tereny były do tego idealnie stworzone. Do głowy wpadł mi wjazd na Cestnik, który wypatrzyłem na mapie, na której ta przełęcz miała być ozdobiona punktem widokowym. Drogę do Horni Alberic znałem już z wczorajszego dnia, więc ten malowniczy odcinek był dla mnie powtórką, natomiast dalsze pięć kilometrów nowością. Po tym jak dojechałem do rozdroża na turystyczne przejście graniczne do Niedamirowa, pojechałem dalej w górę. Piękna, nowa asfaltowa wstęga beznamiętnie wspinała się prosto na zbocze górujące nad wsią, wyciskając ze mnie całą energię. Dwucyfrowo nachylony kilometr drogi dał sporo do myślenia, w tym odcinek bliski dwudziestu procentom, na którym głośno zacząłem zastanawiać się co ja tu właściwie robię. Cestnik okazał się czymś pośród niczego, punkt widokowy był ale tylko na mapie. Zawiedziony zawróciłem i szalonym zjazdem po chwili znalazłem się w Horni Albericach.


Dolni Lyseciny.


Dolni Alberice.


Horni Alberice, piec wapienny.


Ściana za Horni Alberice wyprowadzająca na Lasocki Grzbiet.


Przełęcz Cestnik.

Moje nogi zaprotestowały kolejnemu katowaniu i mając na uwadze kolejny dzień zaliczyłem piesze podejście pod przejście do Niedamirowa. Zaległem na wczorajszej ławce na ponad godzinę po raz kolejny podziwiając zjawiskowy zachód słońca w tym miejscu. Przesuwające się w dolinie chmury, delikatna mgiełka i słońce walczące o skrawek miejsca na niebie z burzowymi chmurami stworzyły spektakl jakiego nie da się opisać słowami. Piękne zakończenie zwykłej górskiej przejażdżki. 


Usiądź i podziwiaj.


Chwile, które warto zachować w pamięci.

Wieczorem udałem się z nowo poznanymi znajomymi z Ziemowita na imprezę z okazji Dnia Niedamirowa. Przyznać muszę iż była to chyba najlepsza potupaja jaką widziałem na jakiejkolwiek wsi. Organizacja i całokształt sprawił, że trochę mi się zeszło i wschód słońca z aparatem nie wypalił. Choć zarzekaliśmy się z właścicielem, że pójdziemy. Cóż, samo życie ;)
Kategoria 50-75, Czechy


Dane wyjazdu:
77.40 km 0.00 km teren
05:56 h 13.04 km/h:
Maks. pr.:75.20 km/h
Temperatura:32.0
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy:2919 m
Kalorie: kcal

Na granicy. Dzień II.

Piątek, 3 sierpnia 2018 • dodano: 27.08.2018 | Komentarze 5

„...Góry tylko wtedy mają sens, gdy jest w nich człowiek ze swoimi uczuciami, przeżywający klęski i zwycięstwa. I wtedy, gdy coś z tych przeżyć zabiera ze sobą w doliny...” Andrzej Zawada.



Schroniskowy klimat jaki panuje w Ziemowicie spowodował, że wieczorne rozmowy nieco się przeciągnęły i wschód słońca musiał obejść się bez mego towarzystwa. Rano ze zgrozą stwierdziłem w swym bagażu brak tygielka, co przełożyło się na konsumpcję kawy sypanej zalanej wrzątkiem. A miało być tak pięknie. Przełknąłem, spakowałem torbę i w drogę. Wrażeń nie powinno zabraknąć, dobrego espresso gdzieś u południowych sąsiadów również.
Twierdza Stachelberg górująca nad Zaclerem od południa miała być największą grupą warowną ówczesnej Czechosłowacji. O jej budowie zadecydowano jeszcze przed II-gą Wojną Światową lecz projekt ten nigdy nie został dokończony. To co udało się zbudować jest udostępnione obecnie do zwiedzania i stanowi jedną z największych atrakcji turystycznych regionu. Nie planowałem jednak eksploracji podziemi i zadowoliłem się tym co widać nad ziemią, z wieży widokowej stojącej tuż obok. Przepiękny widok rozpościerający się na okoliczne pasma górskie zatrzymał mnie na długo. Nie mogłem napatrzeć się na urzekające krajobrazy i siedząc na szczycie układałem w głowie zarys dzisiejszego wyjazdu. O ile kunsztu inżynierów projektujących Stachelberg nie sposób nie podziwiać to nijak ma się on do tego co potrafi stworzyć przyroda. 


Twierdza Stachelberg i krajobraz z wieży widokowej stojącej tuż obok.


Twierdza Stachelberg i krajobraz z wieży widokowej stojącej tuż obok. Na horyzoncie Góry Krucze z najwyższym szczytem Královecký Špičák (881 m n.p.m) na czele.


Jeden z wielu bunkrów wchodzących w skład umocnień rejonu pogranicza czesko-polskiego. Ten miał oznaczenie T-S 81b.

Z parkingu pod twierdzą udałem się do Svobody nad Úpou szlakiem 26B. Pierwszy kilometr z lekkim okładem jechałem, a właściwie toczyłem się w żółwim tempie. Polna droga, luźne kamienie, koleiny i nachylenie trzymające dwucyfrową wartość, na dzień dobry dało mi do wiwatu. Z ulgą przyjąłem asfalt, który pojawił się ni stąd ni zowąd i zafundował mi kapitalny zjazd stromym zboczem Rychorów, aż do Bystric gdzie po przesiadce na szlak 26 zacząłem mozolnie odrabiać w górę, stracone przed momentem metry. Temperatura przekroczyła już upalną granicę trzydziestu stopni, upał powoli zaczął przybierać na sile. Przepiękna panorama na Karkonosze, która wyrosła przede mną na polanie nad Svobodą była nagrodą za pierwsze litry potu. Černá Hora jak na dłoni, Śnieżka majacząca w oddali i cisza wokół. Chwilo trwaj.


Polana pomiędzy Antoninuv Dul a Svobodą nad Úpou. Černá Hora na pierwszym planie i Śnieżka w oddali.

Żar lejący się z nieba spowodował, że dwa litry płynów ubyło szybciej niż przewidywałem i rozpaczliwie zacząłem szukać ochłody. W sukurs przyszła przepływająca przez Svoboda nad Úpou rzeczka, do której dojechałem karkołomnym, leśnym zjazdem i wskoczyłem doń tak jak stałem. Dopiero po chwili dotarło do mnie, że w górach dziesięć stopni temperatury wody to rzecz normalna nawet w taki dzień jak dzisiaj. Krótki szok dla organizmu ale tego było mi potrzeba. Pięć minut później zapomniałem już o kąpieli. Na słońcu nie sposób było wytrzymać, trzeba było jechać dalej lub chować się w cieniu. Odpocząć postanowiłem w Jańskich Łaźniach, do których dojechałem przyjemnym podjazdem, zacienionym i asfaltowym. Te jedyne miasteczko uzdrowiskowe w czeskich Karkonoszach udostępniło mi pięknie przystrzyżony trawnik w cieniu rosnących tam drzew oraz nieograniczony dostęp do wyśmienitej źródlanej wody. Zaległem przed domem zdrojowym na blisko pół godziny, jedynie chwilami przerywając bezrobocie na krótki spacer w celu uzupełnienia bidonu. 


Janské Lázně.

Jako, że autokar pełen niemieckich emerytów nie jest moim wymarzonym towarzyszem relaksu chcąc nie chcąc musiałem przerwać kontemplację zdrojowego placu. Przyszedł czas na mozolną wspinaczkę na szczyt Czarnej Góry. Zatankowałem dwa litry wody i w drogę. Trzydzieści dwa stopnie w cieniu i prawie siedem kilometrów podjazdu. Uroku dodawał fakt iż każde kolejne tysiąc metrów było bardziej nachylone od poprzednika. Mieląc niespiesznie młynkiem i przyglądając się wagonikom gondoli, które bezszelestnie wwoziły na szczyt tłumy turystów, zastanawiałem się po co mi to wszystko. Przecież rowerem też można się do nich zapakować i bez wysiłku znaleźć się kilkaset metrów wyżej. Wraz ze wzrostem wysokości przybywało przystanków, nie miałem zamiaru oszukiwać samego siebie i udawać, że dam radę wjechać bez zatrzymania. W drodze na szczyt minęło mnie wiele rodzin zjeżdżających na wypożyczanych hulajnogach. O ile dorosłych mi nie szkoda, to widząc dzieciaki pędzące w dół zamykałem oczy. Rynienki poprzeczne, kamyczki, piasek czy chociażby zwykła utrata równowagi i nawet nie chcę wiedzieć co potem. Dla mnie jako rodzica było to niepojęte. Po kilkudziesięciu minutach od wyjazdu z Jańskich Łaźni wjechałem na górę. Poziom samozadowolenia kilkukrotnie przewyższył wysokość tego szczytu. Usiadłem przy starym schronisku i w milczeniu spoglądałem na świat. Burza nadchodząca z zachodu złowrogo zerkała w moją stronę dając nadzieję, że upał zelżeje choćby na chwilę. Słońce paliło z pełną mocą. Pierwszy podjazd kat. HC w Czechach już za mną.


Na moment się ochłodziło...


Jechać czy podziwiać?


Wyżej się nie da. Černá hora 1299 m n.p.m

Rodzynki i suszone morele nie były w stanie zaspokoić mojego głodu więc zacząłem rozglądać się za obiadem. Byłem w komfortowej sytuacji, przede mną kilka kilometrów zjazdu i restauracji od wyboru do koloru. Wybrałem szlak 1B i pomknąłem w kierunku Peca pod Śnieżką. Niesamowita trasa, widokowa, szybka choć miejscami bardzo techniczna, na jednym z odcinków rower zawitał pod pachą. . Niecałe cztery kilometry jazdy do Luciny było dla mnie czystą zabawą. Burza zaczęła przybierać na sile i biorąc pod uwagę wszystkie za i przeciw ruszyłem dalej aby zjechać do Peca i tam przeczekać ulewę i wrzucić coś na ząb. Niecałe trzy kilometry pomiędzy Lucine a Pecem było czystym szaleństwem. Ponad dwudziestoprocentowe nachylenie i idealny asfalt spaliło mi klocki hamulcowe. Niesamowita ściana, z którą nie chciałbym zmierzyć się wtedy w odwrotną stronę.


Widok na Karkonosze spod Cernej Boudy. 


Rower pod pachę i w dół. Nie miałem odwagi i umiejętności aby zjechać.


Burza, która zmusiła mnie do ewakuacji w dolinę. Lučiny.


Widok na Pec pod Śnieżką w dolinie i Karkonosze.

W Pecu ulokowałem się w przydrożnej restauracji, pełnej rowerzystów i motocyklistów, co wziąłem za dobry omen. Porcja naleśników z jagodami i bitą śmietaną, którą otrzymałem wyjaśniła skąd popularność tego przybytku. Tak duża dawka dobroci na talerzu rozłoży na łopatki każdego. Boskie jagody i rozpływające się w ustach ciasto popijane równie znakomitą kawą sprawiło, że chciałem poprosić kucharza o adopcję. Burza nawet nie musnęła miasteczka ukazując swą moc nad szczytem Czarnej Góry przez co zrobiło się jeszcze bardziej parno niż można było to sobie wyobrazić. Walcząc z naleśnikami miałem przepiękny widok na Śnieżkę i przez chwilę wyobraziłem siebie na jej szczycie, rowerem. Nie, to niemożliwe ale może gdzieś niedaleko? Myślałem o jedną chwilę za dużo i już wiedziałem, że Modre Sedlo, o którym słyszałem wiele historii, będzie musiało mnie dzisiaj przywitać. Czy wjadę, czy wniosę rower na plecach, nie miało znaczenia. Decyzję podjąłem szybciej niż przemyślałem konsekwencję. Wszystko przez naleśniki.


Kulinarny raj.

O podjeździe na Modre Sedlo napisano już chyba wszystko. 6.6 km, średnie nachylenie 11.1%, 735m przewyższenia, maks. 15.1% na jednym kilometrze. Te liczby robiły na mnie wrażenie i od dawna chciałem tam pojechać. Okazja trafiła się dzisiaj i choć byłem świadomy swoich ograniczeń i kondycji, nie mogłem odpuścić. Wstałem od stołu, spojrzałem w górę i w trzydziestostopniowym upale zacząłem wspinaczkę. Dwie godziny później, w zacinającym deszczu i piętnastu kreskach na plusie stanąłem przy słupie z tabliczką Modre Sedlo i cieszyłem się jak dziecko. Nie miało to żadnego sensu. Ten wjazd nie był ani turystyczny ani sportowy. A jednak byłem tam i udowodniłem samemu sobie, że chcieć to znaczy móc. Nie miałem ani chwili zwątpienia i to było dla mnie najważniejsze. 

Stojąc na Modre Sedlo obserwowałem przesuwające się ciężkie, stalowe chmury, które spowiły okolice. Pogoda przeszła ze skrajności w skrajność. Czekało mnie kilkanaście kilometrów zjazdu, co samo w sobie było przyjemnością ale przy kilkunastoprocentowym nachyleniu padający deszcz nie ułatwia sprawy a v-brake staje się przekleństwem. Do Pecu zjeżdżałem więc z duszą na ramieniu, kurczowo zaciskając dłonie na hamulcach. Drugi tego dnia podjazd kat. HC, w dodatku uważany za najtrudniejszy w Czechach, za mną. Byłem tak zmęczony, że docierało to do mnie z opóźnieniem.


Tak blisko a tak daleko...




Leje wszędzie. W oddali widoczna wieża telewizyjna na Cernej Horze, przy której byłem kilka godzin wcześniej.


Widoki alpejskie.


Modre Sedlo, cel osiągnięty. Śnieżka na wyciągnięcie ręki.

Zjazd z Modre Sedlo zakończyłem po piętnastu kilometrach, w Horni Marsov. Przestało padać, zza chmur nieśmiało zaczęło przebijać się słońce i świat znów zaczął nabierać kolorów. Najkrótsza droga do Niedamirowa wiodła przez Horni Alberice i dawne turystyczne przejście graniczne. Jedyny problem tego rozwiązania był taki, że musiałem pokonać jeszcze trzysta metrów w górę. Zmęczenie zaczęło bardzo mocno dawać się we znaki ale wyszło mi to na dobre. Pięciokilometrowy odcinek pomiędzy Marsov a Albericami jechałem spacerowym tempem podziwiając sielską, czeską prowincję. Pięknie zadbane obejścia, wypielęgnowane trawniki i równiutka asfaltowa nawierzchnia zrobiły na mnie duże wrażenie. Lubię takie klimaty a zachodzące słońce tylko potęgowało ten efekt.


Dolni Alberice.


Horni Alberice. Początek drogi do starego, turystycznego przejścia granicznego do Niedamirowa.

Szutrowa droga prowadząca z Horni Alberic do Niedamirowa pokonała mnie niemal od razu. Luźne kamienie i nachylenie zrobiły swoje przez co niespiesznie prowadziłem rower do góry. Gdy dotarłem do punktu widokowego niemal mnie zamurowało. Widok, który rozpościerał się przede mną był cudowny i wynagrodził mi wszystkie trudy dzisiejszej wycieczki. Zachód słońca w takich okolicznościach przyrody był najpiękniejszą rzeczą jaką mogłem sobie wymarzyć na koniec dnia. Położyłem się na trawie i chłonąłem chwile. 


Cerna Hora widziana z punktu widokowego nad Albericami.


Śnieżka widziana z punktu widokowego nad Albericami.

Pozostało jeszcze tylko zjechać do Niedamirowa nieco karkołomnym zjazdem, drogą której nie było i wycieczka dobiegła końca. Fizycznie była to zdecydowanie najcięższa trasa jaką przejechałem w swojej krótkiej, rowerowej przygodzie. Upał, wilgotność powietrza, przeróżne nawierzchnie, potężne nachylenia i prawie trzy tysiące metrów przewyższeń dało mi się mocno we znaki. Nie miałem siły położyć się spać ale było to zmęczenie, które daje tylko pozytywną energię. Uwielbiam ten stan.


Kategoria 75-100, Czechy


Dane wyjazdu:
89.90 km 0.00 km teren
05:14 h 17.18 km/h:
Maks. pr.:63.70 km/h
Temperatura:33.0
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy:1422 m
Kalorie: kcal

Na granicy. Dzień I.

Czwartek, 2 sierpnia 2018 • dodano: 08.08.2018 | Komentarze 3

Z dedykacją dla Kochanej Żonki, Rodziców i Teściów. Dziękuję.

Powiadają, że do trzech razy sztuka. Pewnie sporo w tym racji lecz z pewnością nie na początku sierpnia, nie w szczycie wakacyjnego szaleństwa potęgowanego żarem lejącym się z nieba. Późne popołudnie poprzedzające dzień wyjazdu też nie sprzyja takim ekscesom jak załatwianie noclegu. Po trzecim więc telefonie, przyszedł czas na czwarty, piąty, szósty... szesnasty. Tak, za szesnastym razem znalazłem nocleg na kilka dni w górach. Próbowałem w rozmaitych miejscach. Od Świeradowa po Kotlinę Kłodzką. Od najtańszych schronisk po hotele świecące gwiazdkami. Za szesnastym razem trafiłem do Niedamirowa, wsi na końcu świata zagubionej gdzieś pomiędzy Kowarami a Lubawką. Droga kończąca się u podnóży Rychorów, w których diabeł zwykł mawiać dobranoc, najbliższy sklep jedenaście kilometrów dalej. Wymarzone miejsce aby choć na chwilę zapomnieć o ostatnich poważnych problemach i wtopić się w otoczenie.

O okolicy pod kątem rowerowym wiedziałem tyle co nic. Jedynym pewnikiem wyjazdu było to, że chcę posiedzieć na trawie podziwiając krajobraz na miejsce docierając rowerem. Wypić Kofolę, zjeść smażony ser i nic nie robić. Nie planować, nie zastanawiać się, nie myśleć za dużo i po prostu być całym sobą w górach. Tylko tyle albo aż tyle. Dałem radę.

----------------------

Zdjęcia z wyjazdu są jakie są. Zaufałem mobilnej fotografii po raz pierwszy i ostatni. To nie dla mnie. Największa porażka całego wyjazdu...
----------------------

Jadąc samochodem do Niedamirowa, przez trzy godziny powtarzałem sobie w głowie abym nie przesadził już w pierwszy dzień. Oczyma wyobraźni widziałem siebie na wszystkich okolicznych górkach i  szczytach. Rozsądek toczył ciężkie boje z fantazją o to, kto ma lepsze argumenty. Na miejscu ostateczna bitwa, z której, o dziwo, zwycięsko wyszedł ten pierwszy. Spokojna pętla po pograniczu miała być wprowadzeniem do następnych dni. Miała.

Czy mi się to podobało, czy nie, pierwszy azymut musiałem obrać na Lubawkę aby dostać tam jedyną słuszną nawigację, w wersji papierowej. Po drodze zatrzymałem się na kilka dłuższych chwil nad zbiornikiem zaporowych Bukówka, korzystając z okazji do kąpieli. Trzydzieści trzy stopnie w cieniu jeńców nie bierze, więc trzeba było działać gdy tylko nadarzyła się taka możliwość. W Lubawce zaopatrzyłem się w mapę, kontemplując przy okazji brzydotę tego miasta. Cóż by nie napisać to i tak bym skłamał. Byłem, uciekłem, do teraz się trzęsę. Ale skocznie narciarską mają. 


Pierwsza zmarszczka wyjazdu. Podjazd na Szczepanów z Miszkowic. Widok na Rudawy Janowickie i Karkonosze.


Skocznia narciarska w Lubawce. Klimat jak na boiskach w B-klasie.

Ciekawe ile osób w Polsce zapytanych o Dwunastu Apostołów odpowiedziałoby, że chodzi o Domy Tkaczy w Chełmsku Śląskim. Od dawna chciałem zobaczyć ten bezcenny zabytek architektury drewnianej. Jakież było moje zdziwienie, gdy okazało się, że prawie cała wieś to jeden wielki zabytek objęty ochroną konserwatorską. Miód na me serce. Uwielbiam takie miejsca, gdzie życie toczy się jakby obok, gdzie czas płynie inaczej. Posiedziałem na ławce na rynku, porozmawiałem z dwoma mieszkańcami. Właściwie o niczym. O tym, że ten dom na rogu się zawalił i o tym, że gorąco dzisiaj. O tym, że masło drogie a piwo w sklepie ciepłe bo lodówki nie zawsze chodzą bo prąd drogi. Życie to nie je bajka.


Rynek w Chełmsku Śląskim i moi rozmówcy.


Dwunastu Apostołów czyli Domy Tkaczy w Chełmsku Śląskim.


Jeden z Domów Tkaczy w Chełmsku Śląskim.

Przełęcz Strażnicze Naroże, która wyrosła mi wprost pod koła zaraz za Chełmskiem Śląskim, spowodowała pustkę w moim bidonie. Po tak długiej przerwie od systematycznego jeżdżenia te sto pięćdziesiąt metrów w pionie czułem całym sobą. Tętno wpadło w rezonans, serce próbowało się wydostać z ciała ale widok z góry wynagrodził te katusze. Wartym odnotowania jest to, że podjazd jechałem po szwajcarskim serze a zjeżdżałem już po stole przez co mogłem oddać się odrobinie szaleństwa. Owady w zębach, łzy w oczach i wiatr w sandałach. Granica dwóch powiatów potrafi zdziałać cuda a urzędnicze interesy nie zawsze idą w parze z wygodą pospólstwa.


Piękna panorama z przełęczy Strażnicze Naroże, leżącej w paśmie Zaworów. Widok na Góry Krucze, Karkonosze ze Śnieżką na czele i Rudawy Janowickie.

Mieroszów przywitał mnie wieżą widokową, na którą wjechałem z językiem w szprychach. Posiedziałem na górze, zjadłem batona i zjechałem na rynek. Zaparkowałem siebie i swój pojazd w cieniu obleganej akacji i oddałem się nic nie robieniu. Nic nie trwa jednak wiecznie i dość szybko konwersacja znalazła mnie sama. Tym razem było już bardziej konkretnie, mój rozmówca żywnie był zainteresowany tym, czy nie mam w sobie ukrytych pokładów dobroci, które wspomogą go dwuzłotówką, bo w tym upale pić się chce. No cóż, nie pogadaliśmy zbyt długo. Rynek w Mieroszowie był tak brzydki, że aż ładny. Dwulicowa mieścina.


Krajobraz z wieży widokowej w Mieroszowie. Samo miasteczko i w tle Góry Stołowe.



W tym momencie opowieści zmieniłem kierunek i wjechałem do Czech. W Adrspachu, czyli najsłynniejszym z czeskich skalnych miast były tak dzikie tłumy, że szybko odstąpiłem od pomysłu aby nieco zagubić się w plątaninie szlaków i pochodzić trochę pomiędzy skałami. Jadąc leniwie przez tą wieś byłem świadkiem dantejskich scen podczas walki o miejsca parkingowe. Ludzi więcej niż byłem w stanie objąć wzrokiem. Przyjemność obcowania z przyrodą w takich okolicznościach jest dla mnie niepojęta. 



Pora obiadowa przyszła nagle i niespodziewanie a na jej drodze pojawił się podjazd przed Chvalecem. Kolejne metry w górę nawijały się powoli. Wjazd umilał mi piękny, świerkowy las, który pozwalał na chwile wytchnienia od sauny, która trwała w najlepsze w pozbawionych cienia miejscach. Na przełęczy chwila dla reporterów i rozpoczął się kapitalny zjazd, który skończył się właściwie w samym Trutnovie. 


Serpentyny na zjeździe do Chvalec. Niesamowita frajda i zabawa podczas zjazdu.

Trutnov przywitał mnie niespecjalnie. Kilka kilometrów przejazdu przez jego przedmieścia było przedłużoną wersją Lubawki. Nijaki, szaro-bury klimat okazał się jednak zasłoną dymną przed malowniczym centrum tej miejscowości. Pocztówkowy rynek, położony na wzniesieniu zatarł pierwsze wrażenie i w jego pobliżu przysiadłem na chwilę aby uzupełnić braki w kaloriach i płynach. Browar Krakonoš przyszedł mi w sukurs i wziął mnie w swe objęcia. Przyszedł czas na smażony sir i jego nieodłącznego towarzysza w stanie płynnym. Takich Czech nie sposób nie cenić.


Rynek w Trutnovie.


Smażony sir i jedyny słuszny Krakonoš w Trutnovie. 

Wracając w stronę Niedamirowa popełniłem nawigacyjny błąd i podążyłem niebieskim szlakiem, który przez dwa kilometry wspólnej znajomości, zabrał mi tyle energii, że momentalnie zapomniałem o minionym obiedzie i po raz kolejny ujrzałem dno w bidonie. Trudna technicznie droga przez las i dwucyfrowe nachylenia wyssały ze mnie resztki energii. Za Trutnovem wróciłem na asfalt i rozpocząłem mozolny wjazd na przełęcz przed Žacléřem. Sześć kilometrów ciągnęło się w nieskończoność a brak wody nie dodawał optymizmu. Sklepów po drodze nie było, mieszkańcy pochowani w domach, źródła wyschły. Droga przez mękę. Na przełęcz wjechałem siłą woli i czym prędzej zjechałem do Žacléřu w poszukiwaniu jakiegokolwiek płynu. Otwarty konzum przyjąłem z ulgą. Dwa litry soku i wody wypite w pięć minut niech świadczy o tym jak bardzo mi tego brakowało. Ze zmęczenia nie odwiedziłem atrakcji, która miała być głównym celem dzisiejszego dnia. Twierdza Stachelberg nie ucieknie.



Widok z przełęczy pomiędzy Truntovem a Žacléřem. 


Ze względu na zmęczenie tym razem tylko pamiątkowe ujęcie, na zwiedzanie przyjdzie jeszcze czas. Twierdza Stachelberg.


Widok z przełęczy na Žacléř, malowniczo położone miasteczko tuż przy polsko-czeskiej granicy.

Do Niedamirowa przyjechałem w świetle zachodzącego słońca. Pierwszy dzień za mną. Niespełna tysiąc pięćset metrów przewyższeń zrobiło swoje w kooperacji z bezlitosnym upałem przez co zostawiłem na trasie dużo więcej siebie niż myślałem. Zasnąłem snem sprawiedliwym.



Zaliczone gminy: Lubawka (429), Mieroszów (430).