Info

avatar rmk z miasteczka Poznań. Mam przejechane 37834.21 kilometrów. Jeżdżę, bo lubię :)
Więcej o mnie. button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl

Wykres roczny

Wykres roczny blog rowerowy rmk.bikestats.pl
Wpisy archiwalne w kategorii

Nowe gminy

Dystans całkowity:11611.31 km (w terenie 0.00 km; 0.00%)
Czas w ruchu:516:25
Średnia prędkość:22.09 km/h
Maksymalna prędkość:73.40 km/h
Suma podjazdów:61998 m
Liczba aktywności:105
Średnio na aktywność:110.58 km i 5h 06m
Więcej statystyk
Dane wyjazdu:
40.00 km 0.00 km teren
02:41 h 14.91 km/h:
Maks. pr.:43.40 km/h
Temperatura:23.0
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy:300 m
Kalorie: kcal

Magiczne Roztocze - dzień XIII.

Piątek, 7 lipca 2017 • dodano: 05.09.2017 | Komentarze 4

Poprzez chaszcze płynie kajak i to nie jest żaden majak. Burtą ciągle wodę bierze, że nie tonie, ja nie wierzę...

Szorujemy

Spacer malowniczym rezerwatem Szumy nad Tanwią to nie jedyna możliwość spędzania wolnego czasu w ich sąsiedztwie. Liczne firmy oferują spływy kajakowe po jej wodach reklamując je jako wspaniałą formę relaksu rozrywkę i możliwość obcowania z nieskazitelną przyrodą. Daliśmy się nabrać i z samego rana, w okolicach dziesiątej, zjawiliśmy się samochodem na parkingu przed Szumami skąd mało rozmowny kierowca zawiózł nas swoim autem wraz z kajakami na miejsce startu spływu. Pełni nadziei i mający ochotę na poznawanie tej pięknej rzeki z perspektywy kajaka ruszyliśmy w nieznane. Dwadzieścia metrów dalej, za pierwszym meandrem, Tanew pokazała nam, że współpraca pomiędzy nią a kajakiem może być rozpatrywana tylko i wyłącznie jako forma nabicia kieszeni właścicielom wypożyczającym swój sprzęt pływający. 

Poziom wody nie pozwalał na swobodne płynięcie, nie pozwalał na płynięcie w ogóle. Było to odpychanie się od dna, brzegów, przeciąganie po powalonych konarach. Kilkumetrowe odcinki, które pozwalały aby kajak mógł posłużyć do tego do czego został stworzony, były rzadkością. Te kilka kilometrów spływu (sic!) było fatalnym wyborem. Ostatni odcinek, około kilkuset metrów przed końcem, musiałem ciągnąć kajak po kamienistym dnie, samemu brodząc w wodzie, która miała temperaturę w granicach dziesięciu stopni. Prawdziwa, roztoczańska przyjemność. Dziękuję.


Spływ po Tanwi. 

Zmiana nastroju

Nieudana przygoda z kajakami szybko odeszła w niepamięć, gdy tylko zapakowaliśmy rowery na samochód i udaliśmy się po obiedzie do Werchraty. Wczorajsza piękna wycieczka po terenach leżących na południe od tej wsi rozbudziła nasze apetyty co do tego rejonu więc pełni zapału ruszyliśmy tym razem w drugą stronę. Humor nieco psuły nam szybko przemieszczające się po nieboskłonie chmury, które zwiastowały deszcz, ale nie zważając na to co nad nami udaliśmy się w kierunku Hrebennego.

Pierwszym miejscem, które na chwilę nas do siebie przyciągnęło były Prusie. Zabytkowa, drewniana cerkiew stojąca przy wjeździe do wsi zachęcała do odwiedzin ale tym razem tylko rzuciliśmy na nią okiem z perspektywy siodełka i zatrzymaliśmy się dopiero kilometr dalej. Postój wynikł z prozaicznego powodu, staliśmy przy granicy polsko - ukraińskiej o czym informowały wszechobecne znaki oraz dwie kamery rozmieszczone na słupach trakcyjnych torów, które biegły do przejścia granicznego w Hrebennem. Nic ciekawego nie tu nie było a nas jak zwykle przywiodła ciekawość. Dzisiaj nienagrodzona żadną nagrodą.


Prusie, swoisty koniec świata na Roztoczu.

Skamieniałe drzewa

Muzeum skamieniałych drzew w Siedliskach jest wizytówką i ponoć niezwykłą atrakcją turystyczną tej miejscowości. Niestety nie było nam dane się o tym przekonać, ponieważ w trakcie naszej wizyty było zamknięte, pomimo że godziny otwarcia wskazywały na coś zupełnie innego. Przeczytaliśmy więc tablice informacyjne stojące tuż obok budynku, który odnowili i wyremontowali sami mieszkańcy, i odjechaliśmy niepyszni. Na pamiątkę odwiedzin tej wsi sfotografowałem znajdującą się vis-a-vis muzeum cerkiew. 


Cerkiew św. Mikołaja w Siedliskach.

Nagradzamy cierpliwość

Przejście graniczne w Hrebennem to dla wielu drzwi do wielkiego świata, dla niektórych okno przez które można jedynie spojrzeć. Aby je otworzyć potrzeba czasami anielskiej wręcz cierpliwości bądź odpowiednich znajomych. Czasy się zmieniają, kolejki jak były tak są i będą. Dłuższe, krótsze ale żyjące swoim życiem. Obserwując przez chwile stojące w ogonku TIR-y zastanawialiśmy się dlaczego to tyle trwa. Odpowiedzi nie znamy do teraz. 


Kolejka do przejścia granicznego w Hrebennem.

Hrebenne odwiedziliśmy nie tyle z powodu przejścia granicznego ale to cerkiew św. Mikołaja była tym co Nas tu sprowadziło. Widziana dotychczas tylko na zdjęciu spodobała mi się na tyle, że chciałem zobaczyć ją na żywo. Jak to często w takich przypadkach bywa, na miejscu pocałowaliśmy klamkę. Zamknięte. Cerkiew postawiona została na wzniesieniu górującym nad okolicą a krótka i sztywna ścianka tuż przed nią to sprawdzian dla niejednego rowerzysty. 


Cerkiew św. Mikołaja w Hrebennem.


Żmijowisko

Kierując się z Hrebennego w stronę Mostów Małych nasza droga wiodła przez las. Częściowo po fatalnej jakości asfaltem, częściowo po jeszcze gorszej jakości szutrowej. O ile do niewygód zdążyliśmy się już przyzwyczaić i takie trakty nie robią na nas już większego wrażenia to spotykane na swej drodze żmije a i owszem. Na tym krótkim odcinku spotkaliśmy ich na drodze kilkanaście, część już martwych, pewnie rozjechanych przez samochody ale kilka z nich było jak najbardziej żywych i gdy widzi się przed sobą grubego, jadowitego i zygzakowatego gada to wyobraźnia zaczyna działać na zwiększonych obrotach. W rzeczywistości trzeba mieć wyjątkowego pecha aby zostać ukąszonym bo żmije zdecydowanie wolą unikać konfrontacji z człowiekiem i szybko oddalają się od nas i wolą zostawić swoją broń na zdobywanie pożywienia a nie marnotrawienie go na niepotrzebne zabawy. Tak czy inaczej taka ilość węży na tak małym obszarze nie jest zjawiskiem typowym i dała nam do myślenia.

Droga przez mękę

Długi Goraj, który góruje ponad całym polskim Roztoczem był ostatnim celem dzisiejszej wycieczki. Zgodnie z mapą, miała prowadzić do niego dobrze oznaczona i przejezdna rowerem z przyczepką, droga o utwardzonej nawierzchni. Zanim się na niej znaleźliśmy zrobiliśmy kilka nadprogramowych kilometrów, ponieważ pojechaliśmy przez Teniastykę a nie skrótem z Mostów Małych do Potoków, który wybili nam z głowy miejscowi rowerzyści. Miało być tam milion ton piachu i nie mając ochoty sprawdzenia tego samemu, pojechaliśmy asfaltem.

Z Potoków na Długi Goraj prowadzi zielony szlak i faktycznie jest dobrze oznaczony. Jednak droga, która została wyłożona ażurowymi płytami odbiera resztki jakiejkolwiek przyjemności jazdy rowerem. Ponad trzy kilometry tłuczenia się po tej nawierzchni po prostu odebrało nam chęć do czegokolwiek. Dopiero kilkaset ostatnich metrów przed szczytem pojawił się asfalt, który sprowadził nas później  w dół, do samej Werchraty. Reasumując, jesli komuś przyjdzie do głowy jazda od Potoków niech wybije sobie ten pomysł jak najszybciej z głowy. Nieciekawy las, droga fatalna.

Jeśli do trzech kilometrów ażurowego piekła dodamy wiszące nad nami ciężkie chmury otrzymamy kiepskie zakończenie. Wjeżdżając na najwyższy szczyt całego Roztocza mieliśmy nadzieję na jakąś satysfakcję czy też podobny efekt ale zamiast tego myśleliśmy tylko aby ten wyjazd dobiegł końca. Bywa i tak...

Ławka

Oranżada na miejscu w jedynym sklepie w Werchracie po raz kolejny okazała się niezastąpionym składnikiem do nawiązania samoistnej konwersacji z miejscowymi. Choć po prawdzie gdyby był to sok pomidorowy, cola czy też cokolwiek innego to centrum dowodzenia światem też znalazło by się właśnie w tym momencie i na tej ławce pod sklepem. Tego brakuje nam najbardziej w Poznaniu. Otwartości ludzi, uśmiechu, naturalności i zwykłego bycia sobą. To się chyba prawdziwe życie nazywa.

Zaliczona gmina: Lubycza Królewska (397)


Dane wyjazdu:
51.80 km 0.00 km teren
03:51 h 13.45 km/h:
Maks. pr.:51.20 km/h
Temperatura:23.0
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy:500 m
Kalorie: kcal

Magiczne Roztocze - dzień XII.

Czwartek, 6 lipca 2017 • dodano: 02.09.2017 | Komentarze 4


Jedna z wielu map, jakie zabraliśmy ze sobą jadąc na wschodnie rubieże Naszego kraju, wydaje się wyjątkowa. Wielokrotnie rozłożona i na powrót składana, zużyta choć nieużywana. Schemat, struktura, plan czy też oblicze gminy Horyniec - Zdrój przeniesione na papier niosło ze sobą dziwny ładunek emocji. Tereny nadgraniczne zawsze wydają się bramą do innego świata, czegoś zakazanego i pożądanego. Brutalnie przedzielone granicą, Roztocze Południowe stało przed Nami i pochłonęło Nas zanim je odwiedziliśmy. Dwunasty dzień Naszych wakacji zapowiadał się udanie.

Kontrola

- Dzień dobry, Straż Graniczna.- szybkie machnięcie odznaką i pojawiają się konkrety - skąd? dokąd? na długo? dlaczego akurat ten rejon? podoba się Wam u Nas? vw passata b5 na krakowskich numerach widzieliście po drodze?

Zatrzymaliśmy się kilometr za Werchratą, na szczycie wzniesienia górującego nad wioską od południa, chcąc zrobić zdjęcie. Zielona panda pojawiła się nie wiadomo skąd i pierwsza kontrola Straży Granicznej stała się faktem. Rutynowe pytania i czynności pogranicznika szybko zniknęły i prawdziwy powód rozmowy okazał się zgoła inny.

- Też mam synka, w podobnym wieku. Też jeżdżę rowerem i taka przyczepka wydaje się fantastyczną sprawą. Jaki to model, ile kosztuje, jak się sprawdza? Amortyzacja przydatna? Mały ma wygodnie? - sympatyczny mundurowy zaglądając do Michałka nadział się na jego przeszywające spojrzenie, które mówiło jedno. Czego ode mnie chcesz i dlaczego zaglądasz do mojego królestwa drogi panie? 

Porozmawialiśmy o wszystkim i o niczym, pośmialiśmy się i  dostaliśmy sporo cennych informacji co do stanu dróg w regionie, atrakcji o których mało kto wie i gdzie można w okolicznych lasach pojeździć wygodniej niż na dziurawej drodze wojewódzkiej zmierzającej do Horyńca-Zdrój. Takich spotkań nigdy za wiele.

Jabłoń

- A wy gdzie? Nie jedźcie dalej bo zaraz po Was przyjadą, szybciej niż Wam się wydaje. Widzi Pan tę jabłonkę? Oni też Pana widzą. Tam jest kamera, na ciepło reaguje. Pogadajmy chwilę. - mijając ostatnie zabudowanie w wiosce gdzie kończy się asfalt i zaczyna się najpilniej strzeżona granica w Europie zostajemy wręcz zatrzymani głosem mieszkańca - Już nie pamiętam aby ktokolwiek obcy tu się pojawił. Na rowerach tym bardziej, o przyczepce nie wspominając.

Do Moczar przywiodła nas ciekawość. Powiadają, że to pierwsza droga do piekła ale z doświadczenia wiemy, że często można spotkać tam duszę, która z chęcią podzieli się z nami historią, której nigdzie indziej usłyszeć nie sposób. Starszy Pan, który w porę ostrzegł Nas o tym, że terra incognita powinna zostać takową, przynajmniej za jabłonią, po kilku minutach rozmowy zacząć snuć swoją opowieść. 

- Za lasem, kilometr stąd może nawet nie, mam znajomych. Do Kowali czy Dziewięcierza chodziłem jak do swoich, bo przecież to swoi. Dla Was inni, dla nas swoi. Teraz przez Hrebenne, stój Pan w kolejce jak dziad jakiś. Granica. Większej głupoty ludzie nie wymyślili. Moje owce są mądre, chodzą tylko do miedzy, paszportów nie mają. Kamer nastawiali, na motorach jeżdżą a kto ma im uciec to i tak przejdzie. Panie, nie takie numery tu odchodzą... Czy ciężko Nam się tu żyje? Zależy, z której strony się spojrzy. My patrzymy od tej dobrej to i dobrze się żyje. 

Żółta tablica na szarym słupku, stojąca niedaleko, właściwie na wyciągnięcie ręki, oznajmiała o zakazie przekraczania granicy. Tam, za lasem czekała na Naszego rozmówcę zimna już herbata, którą sporo lat temu zaparzył jego kolega czekając na odwiedziny. Ale wtedy pojawiły się kamery i herbata wystygła.


- Widzi Pan tę jabłonkę? - nasz rozmówca z Moczar.

Gryczane krzyże

Przepięknie rzeźbione krzyże nagrobne, wykonane w większości przez kamieniarzy z nieodległego Brusna, dogorywają na zaniedbanym cmentarzu w okolicach polskiego Dziewięcierza. Kunszt i maestria rzemieślników pracujących z kamieniem zachwyca do dzisiaj pomimo, że najstarsze z zachowanych nagrobków mają prawie dwieście lat. Tuż obok znajduje się cerekwisko, czyli pozostałość po dawnej cerkwi, które przyroda wzięła w swoje objęcia i zrobiła z niej piękną ruinę. Zestawiając to z niesamowitą wonią gryki, która oplotła okolicę otrzymujemy miejsce, w którym nie sposób było się nie zatrzymać. 


Zabytkowy cmentarz grekokatolicki w Dziewięcierzu.

Radruż

O cerkwii w Radrużu można mówić i pisać wiele. Jest wyjątkowa z wielu względów ale najważniejszym jest banalne stwierdzenie, że ma "to coś". Czy nazwiemy to klimatem, atmosferą czy też innym słowem jest nieważne. Najstarsza w Polsce, drewniana i zbudowana bez użycia choćby jednego gwoździa jest prawdziwym arcydziełem architektury sakralnej. Od dawna chciałem zobaczyć ją na żywo i byłem niezwykle rad gdy moje życzenie stało się faktem. Nie niepokojeni przez innych turystów, jako że byliśmy tam sami, mogliśmy w spokoju oddać się podziwianiu zabytku klasy zerowej, wpisanego na listę Światowego Dziedzictwa UNESCO. Po kilkunastu minutach oddaliśmy się w ręce Pani przewodnik dzięki której wiele historii związanych z tym miejscem oraz całym Roztoczem stało się dla nas faktem. Prawdziwa skarbnica wiedzy i przemiła osoba, której niestety nie pamiętam imienia, podzieliła się z nami również utyskiwaniami na ministra kultury, urzędników i innych ludzi odpowiedzialnych za to, że dopiero od kilkunastu lat cerkiew została objęta należytą ochroną i nie popadnie w ruinę. Osiem złotych wydanych na zwiedzanie cerkwi nabrało sensu. Byliśmy w tym czasie jedynymi odwiedzającymi więc po raz kolejny udało się nam dowiedzieć i zobaczyć dużo więcej niż się tego spodziewaliśmy. Odbiór takich miejsc w gronie hordy turystów byłby pewnie zgoła inny. 


Cerkiew św. Paraskewy w Radruży. Wpisana na listę Światowego Dziedzictwa UNESCO.


Cerkiew św. Paraskewy w Radruży. Wpisana na listę Światowego Dziedzictwa UNESCO.

Standardowo

Nie bylibyśmy sobą, gdybyśmy na trasie wycieczki nie trafili na piaszczysty odcinek drogi. Miast wrócić do Horyńca-Zdrój po śladzie wybraliśmy się dookoła i nasze koła po raz kolejny miały okazje zmierzyć się z ulubioną nawierzchnią. Poruszając się wzdłuż granicy mieliśmy chęć jechać przez Hutę Kryształową ale zaawansowane roboty drogowe, zmieniające szuter na asfaltowy dywanik zmusiły Nas do skrócenia drogi i brnięcie przez las. Piach zachrzęścił pod nami ale krajobraz i cisza wokół zrekompensowały te niewygody. Do zdrojowego miasta wjechaliśmy od strony zalewu, który zadbany i zagospodarowany zachęcał do postoju lecz wybraliśmy inne miejsce do planowanej przerwy.


Wschodnie rubieże, cisza, spokój i piach. Okolice Radruża.

Sanacyjnie

Po sytym i smacznym obiedzie, który zjedliśmy w polecanej restauracji Hetman udaliśmy się do Parku Zdrojowego. Spodobał się on nam od pierwszej chwili. Czyściutki, estetyczny z drewnianymi alejkami, mnóstwem nasadzonych kwiatów i krzewów zachęcał to relaksu i odwiedzin. Dobrą godzinę spędziliśmy z Michasiem na ładnie wkomponowanym w całość placu zabaw, gdzie mógł wyszaleć się z rówieśnikami. Po zabawie przyszedł czas na dobrą kawę i deser i tu w sukurs przyszła nam Cafe Sanacja, znajdująca się tuż obok. Odrestaurowana i nawiązująca swym klimatem do przedwojennych lat i lwowskich kawiarni okazała się prawdziwą roztoczańską perełką. Można dostać tu takie cuda jak zielona kawa a serwowane desery są wprost obłędne. Możliwość degustacji zdrojowej wody, wprost ze znajdujących się poniżej odwiertów  jest dodatkowym atutem, choć dla nas wątpliwym. Zapach siarki wprost z kubka nie jest tym o czym marzymy.


Cafe Sanacja w Horyńcu-Zdroju otrzymuje od nas całą konstelację gwiazdek do kulinarnego przewodnika. Genialne desery i wspaniała kawa.

Kamienie, słońce i rozczarowanie

Pijąc kawę w klimatycznej Sanacji przeglądaliśmy mapę w poszukiwaniu ciekawostek. W oko wpadła nam Świątynia Słońca położona za Nowinami Horynieckimi i tam też postanowiliśmy się udać. Droga delikatnie zaczęła się piąć w górę a od samych Nowin rozpoczął się regularny podjazd. Ponad dwa kilometry dalej i sto metrów wyżej nastąpiło rozczarowanie. Świątynia okazała się kamieniem z dziurą, zupełnie niewartym wysiłku aby tu wjechać. Cóż, przynajmniej zjazd był szybki, łatwy i przyjemny. Sama wieś była pięknie położona, z rozległymi widokami na ukraińskie Roztocze. 

Premia górska

Zdobyte i łatwo oddane metry w górę w Nowinach Horynieckich okazały się mieć swój ciąg dalszy w kierunku Brusna. Zamknięta dla ruchu, leśna droga, okazała się mieć dobrej jakości asfaltową nawierzchnię ale i niespodziankę, która wyrosła nagle i niespodziewanie. Wiedziałem, że jest tu podjazd ale po tym jak za szlabanem wjechaliśmy na krótki i sztywny pagór oraz zjechaliśmy w dolinkę potoku Dublen wyrosła przed Nami ściana. Na górę Brusno właściwie wdrapałem się ciągnąc za sobą przyczepkę ze śpiącym Michasiem ale kosztowało mnie to mnóstwo sił i samozaparcia. Średnia prędkość oscylowała w granicach 6km/h i nie miała nic wspólnego z jazdą rowerem tylko mozolnym mieleniem, które zdawało się nie mieć końca. Na górze byłem usatysfakcjonowany swoją determinacją i ukontentowany widokiem. Piękna sprawa.


Podjazd pod górę Brusno. Dał się we znaki.

W dół

Górska premia nagrodziła Nas widokiem i prawie sześciokilometrowym zjazdem w kierunku Werchraty. Wygodna, asfaltowa droga dostępna tylko dla pracowników ALP oraz rowerzystów prowadziła praktycznie cały czas w dół przez co zmęczone nogi dostały zasłużony odpoczynek od kręcenia. Jechaliśmy tym odcinkiem dzięki podpowiedzi spotkanego na początku wycieczki pracownika straży granicznej za co w tym omencie byliśmy mu wdzięczni. Bezpieczna i pusta droga pośród lasów Rawskiego Roztocza była wisienką na torcie. Wiatr we włosach i uśmiech twarzy. Asfalt skończył się na chwilę przed wioską ale był to na tyle krótki odcinek, że praktycznie niezauważalny.

Na koniec

Wyjazd zakończyliśmy tam gdzie rozpoczęliśmy. Samochód wiernie na nas czekał pod kościołem w Werchracie a dzień zakończyliśmy na ławce pod miejscowym sklepem, racząc się oranżadą na miejscu. Jak to często bywa w takich przypadkach rozmowa nawiązuje się sama i po chwili jesteśmy w centrum wydarzeń w Werchracie. Klimat nie do podrobienia. Przed zapakowaniem rowerów na samochód jadę jeszcze samemu na wzniesienie górujące nad wsią od północy, pstrykam kilka zdjęć w blasku zachodzącego słońca i wycieczkę można uznać za zakończoną.


Werchrata w blasku zachodzącego słońca.

Okolice Horyńca-Zdrój Nas urzekły. Ciężko ubrać to w słowa ale mają w sobie przytoczone już wyżej "to coś". Ludzie, miejsca, atmosfera. Lasy, wzniesienia i pagórki. Jest wszystko. 


Dane wyjazdu:
18.00 km 0.00 km teren
01:14 h 14.59 km/h:
Maks. pr.:29.90 km/h
Temperatura:19.0
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy:112 m
Kalorie: kcal

Magiczne Roztocze - dzień XI.

Środa, 5 lipca 2017 • dodano: 28.08.2017 | Komentarze 3


Jako, że nie samym rowerem żyje człowiek, na dzisiaj zaplanowaliśmy wizytę w Zamościu i odwiedziny tamtejszego Zoo. Michaś uwielbia zwierzęta więc miała to być dla niego nie lada atrakcja a dla Nas odskocznia od rowerowego Roztocza. 

Rozczarowanie

Zamojskie Zoo w internecie ma nad wyraz dobre opinie. Naszą wizytę możemy opisać krótko, rozczarowaliśmy się. Mało zwierząt, dużo wybiegów pustych bądź w remoncie, zoo wydające się zaniedbane i mało ciekawe. Ukoronowaniem bylejakości była motylarnia w której były raptem dwa motyle. Tak, dwa motyle. Michaś z zoo najbardziej polubiał place zabaw, a mini zoo, które miało być dla niego największą frajdą było tak żenujące, że szkoda klawiatury na jego opisywanie. Ogółem, byliśmy i więcej tam nie wrócimy. 

Zamojski torbacz.

Zamość

Po nieudanej wizycie w zoo zrobiliśmy długi spacer po zamojskiej starówce i jej okolicach. Odwiedziliśmy piękny park, zjedliśmy obiad i wypiliśmy kawę. To by było na tyle jeśli chodzi o Naszą wizytę w tym mieście. Bez żalu wróciliśmy do Suśca.

Pętelka

Miał być dzień bez roweru ale korzystając z pięknej pogody i zachodzącego słońca wybraliśmy się na krótką przejażdżkę w okolicy Suśca. Pojechaliśmy do Paar, wróciliśmy przez Rebizanty zahaczając po raz kolejny o Rezerwat Szumy nad Tanwią. Wizyta tam późnym popołudniem, w środku tygodnia pozwala na niespieszne delektowanie się tym miejscem. Tak też uczyniliśmy i po wizycie nad szumami wróciliśmy do domu. Wieczorem zaś ognisko, kiełbaski i dolce vita.


Dawno nie widziana pekaesowska kierownica.


Dane wyjazdu:
44.80 km 0.00 km teren
03:03 h 14.69 km/h:
Maks. pr.:35.40 km/h
Temperatura:18.0
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy:225 m
Kalorie: kcal

Magiczne Roztocze - dzień X.

Wtorek, 4 lipca 2017 • dodano: 28.08.2017 | Komentarze 6


Dobry PR w obecnych czasach to podstawa. Gmina Józefów chwali się i obwieszcza wszem i wobec, że jest rowerową stolicą Roztocza. Postanowiliśmy sprawdzić co mają do zaoferowania i odbić ślady Naszych opon na ich ziemi. Po wczorajszym, ciężkim dniu, dzisiaj miało być lekko, łatwo i przyjemnie.

Peleton

Dojazd z Suśca do Józefowa prowadzi najkrótszą drogą po śladzie Green Velo. Do Hamerni znaną już Nam drogą, dobrej jakości i z małym ruchem samochodowym. Natomiast od niej do Józefowa możemy cieszyć się jazdą po wydzielonej, asfaltowej i znakomitej drodze dla rowerów. Przy okazji jesteśmy świadkami tego jak nierozgarnięta młodzież z klubu kolarskiego z Tomaszowa Lubelskiego myli trening z wyścigiem i zajmuje całą drogę, zarówno dla aut jak i rowerów. Jadą przez chwile bardzo niebezpiecznie i trener musi mocno zdzierać gardło aby ustawić te cale towarzystwo. Kilkunastoosobowa grupa a dzień dobry ani cześć nie powiedział nikt. Cóż, widocznie tego w tym klubie nie uczą, choć może to my za dużo wymagamy...


Green Velo z Hamerni do Józefowa.

Kamieniołom

Po wizycie w kamieniołomie w Nowinach przyszedł czas na wyrobisko w Józefowie. Podobnie jak poprzednik ten również jest nieczynny choć ma dwa oblicza. Jedno oficjalne i potwierdzający jego zamknięcie, drugie z ludzką twarzą, które pozwala zobaczyć tu pracujących ludzi wydobywających tu biały piaskowiec na własny rachunek. Kamień w Józefowie pozyskiwano od stuleci i tradycje z tym związane są w mieście mocno widoczne. Obecnie kamieniołom przemianowano na atrakcję turystyczną, postawiono wieżę widokową i postanowiliśmy z tego skwapliwie skorzystać. Ze szczytu bezpłatnej, jeszcze, baszty można podziwiać rozległą panoramę Puszczy Solskiej jak i mieć wyrobisko jak na dłoni. Ze względu na silny wiatr nie zabawiliśmy na górze dłużej niż to było konieczne i razem z rowerami znaleźliśmy się po chwili na dnie kamieniołomu.

Tak duża dziura w ziemi i taka ilość kamieni, którymi można rzucać dla dwulatka stanowi wystarczający pretekst do tego aby poziom jego zadowolenia wskoczył na dawno nie widziany poziom. Pobawiliśmy się kamieniami, układaliśmy wieże i wygłupom nie było końca. Świetne miejsce do rodzinnej zabawy.


Kamieniołom w Józefowie.



Kamieniołom w Józefowie.

Fontanna

Na józefowskim rynku wpadła nam w oko ciekawa fontanna. Osiem naturalnej wielkości zwierząt występujących w okolicznych lasach składa się na piękny wizualny efekt a całości dopełniają płaskorzeźby z odciskami ich śladów, dzięki czemu to nie tylko dekoracja ale również edukacja. Ciekawe i ładne zarazem. Gdy dodamy do tego pyszne i wypiekane na miejscu ciasta, które można dostać w kawiarni tuż obok wizyta w tym miejscu staje się obowiązkowa. My skorzystaliśmy i możemy tylko polecać.



Plaża

Niewątpliwą atrakcją Józefowa jest nowo powstały zalew, który po zalaniu wodą wyrobiska po kopalni piasku stał się jedną z wizytówek miasta. Korzystając z okazji zrobiliśmy tutaj długą przerwę i oddaliśmy się błogiemu nicnierobieniu, leżąc na piasku. Właściwie to tylko piękniejsza część Naszej trójki bo ja z Michasiem objechaliśmy zalew na rowerach, wybudowaliśmy zamek z piasku, porozmawialiśmy z wędkarzami i turlaliśmy się z górki. Dla każdego coś miłego. Miejsce ma potencjał ale jest niewykorzystane. Jeden lokal gastronomiczny w dodatku nieczynny, brak toalet i brak stolików z choćby małym zadaszeniem psuje trochę odbiór tego miejsca. Było czysto i zadbanie ale tu potrzeba czegoś więcej.


Michaś nad zalewem w Józefowie.

Czarno to widzę

Zbierając się do wyruszenia w dalszą drogę z niepokojem spoglądaliśmy w niebo. Co prawda prognozy na dzisiaj mówiły o możliwym deszczu ale nie o tej godzinie więc byliśmy dobrej myśli. Szukając w okolicy Józefowa atrakcji, które mogłyby Nas zainteresować trafiliśmy do Majdanu Nepryskiego. Zanim tam jednak dotarliśmy dobry kilometr jechaliśmy a raczej próbowaliśmy jechać po piasku, który wyścielał czarny szlak. Choć to zaledwie nieco ponad tysiąc metrów drogi to dało znać o sobie. Ciągnąc przyczepkę ten kilometr staje się dłuższy niż w rzeczywistości i urasta do rangi problemu.


Czarny i piaszczysty dukt pomiędzy Józefowem a Majdanem Nepryskim.

Królowa

Jesteśmy miłośnikami miodu. Uwielbiamy tą naturalną słodycz, uwielbiamy jego smak i zawsze stramy się przywieźć z podróży choćby jeden słoik tego specjału. Największą nagrodą jest dla Nas to, kiedy odkryjemy miód rzadko dostępny w innych regionach bądź występujący tylko tu gdzie obecnie przebywamy. Na Roztoczu takim miodem jest miód fasolowy ale jako, że przegapiliśmy jego zakup w okolicach Szczebrzeszyna, a tam właśnie on występuje, zdecydowaliśmy się na odwiedziny pszczelarza w okolicach Józefowa. To był strzał w dziesiątkę. O ile sam miód dostaliśmy tylko wielokwiatowy a więc najpopularniejszy, o tyle wizyta u tego Pana była bardzo owocna w wiedzę i poczucie humoru. Mieliśmy okazje przekonać się jak wygląda pszczela królowa i całą technologię związaną z pszczelarstwem. Prawdziwy pasjonat i człowiek z olbrzymim poczuciem humoru. 


Gdzie jest królowa?

Kamień

W Majdanie Nepryskim jedziemy do pracowni rzeźbiarskiej. Miejsce te jest licznie odwiedzane przez rowerzystów i turystów ale mało kto decyduje się na porozmawianie z właścicielem o jego pracy, o tajnikach tego zawodu i całej otoczce z tym związanej. Wiemy to od niego samego jako, że spotkaliśmy go przed pracownią i od słowa do słowa zostaliśmy uraczeni długą opowieścią o tym jak zaczynał i dlaczego robi to a nie co innego. Michaś spał w przyczepce więc mieliśmy możliwość swobodnej rozmowy, która naprawdę Nas wciągnęła. Dzięki temu, że byliśmy sami właściciel pokazał Nam cały warsztat, wytłumaczył co do czego służy i po co to wszystko. Pałeczkę po nim powoli będzie przejmował jego syn, który również włączył się do dyskusji i z dumą opowiadał, że daje radę w interesie. Teraz wiemy, że kamień oddycha i ile kosztują rzeźby, które wychodzą z tej pracowni w świat. Te największe idą do kościołów bądź w ich pobliże. A kosztują niemało. Kilkadziesiąt minut naszej rozmowy skończyło się wtedy gdy zaczęły na nas spadać pierwsze krople deszczu. Podziękowaliśmy za gościnę i ciekawą rozmowę i ruszyliśmy w kierunku Suśca.

Leje

Dwieście metrów dalej stanęliśmy pod lipą, ubraliśmy przeciwdeszczowe kurtki i patrząc w niebo szukaliśmy odpowiedzi na to czy jechać czy czekać. Szaro, buro i mokro nie dawało większych nadziei na szybkie rozwiązanie sprawy więc naciągnęliśmy jeszcze osłonę przeciwdeszczową na przyczepkę i w drogę. 

Ponad piętnaście kilometrów i dobrą godzinę jechaliśmy w niemiłosiernej ulewie. Lało jak z cebra ale było ciepło i chyba właśnie ten czynnik sprawił, że humory bardzo nam dopisywały. Jechaliśmy w akompaniamencie spadających kropel a uśmiech nie znikał Nam z twarzy. Bawiliśmy się jazdą, śmialiśmy sami do siebie a nieba nieprzerwanie spadały hektolitry wody. Michał spał, My jechaliśmy ciesząc się wakacjami. Wrodzony optymizm od czasu do czasu się przydaje. Jedynie aparat się zbuntował i nie chciał w tej scenerii pstryknąć nic ciekawego. 

Gdy dojechaliśmy do Suśca wyszło słońce. Czy ktoś się z nami bawi?

Szumy

Późnym popołudniem, właściwie wczesnym wieczorem wsiadłem jeszcze na chwilę na rower i pojechałem samemu na Szumy Nad Tanwią. Chciałem zobaczyć te miejsce w innym anturażu niż poprzednio. Opłacało się, bo byłem tam praktycznie sam, jeśli nie liczyć dwójki emerytów, który wpadli na podobny pomysł jak ja. Ze spokojem mogłem rozłożyć statyw, zrobić trzy zdjęcia i nacieszyć się widokiem. Teraz zrozumiałem dlaczego pisze się o tym rezerwacie tak dobrze i dlaczego uważany jest za tak piękne miejsce. 

Szumy nad Tanwią. 


Dane wyjazdu:
31.10 km 0.00 km teren
02:36 h 11.96 km/h:
Maks. pr.:36.30 km/h
Temperatura:19.0
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy:250 m
Kalorie: kcal

Magiczne Roztocze - dzień IX.

Poniedziałek, 3 lipca 2017 • dodano: 18.08.2017 | Komentarze 1

Od rana chmury bawią się ganianego ze słońcem. W sukurs i za sojusznika przyszedł im wiatr, który nie daje większych szans naszej największej gwieździe. Uciekamy do lasu aby było nieco łatwiej. Naiwniacy.

Na dobry początek

Dzisiejszą wycieczkę rozpoczynamy z Narola, do którego dojeżdżamy samochodem. Kilka pierwszych kilometrów to leniwa jazda bez większych atrakcji. Do tego miana aspiracje zgłasza źródło Tanwi w Łukawicy, jedno z wielu jakie ma ta rzeka, ale nam przypominało to śmierdzące i zgniłe bagno więc czym prędzej się od niego oddaliliśmy. Nie takie mamy wyobrażenia o rzecznych narodzinach.

W Woli Wielkiej robimy pierwszy przystanek. Grekokatolicka cerkiew Opieki Bogurodzicy, która tam stoi od bez mała dwustu pięćdziesięciu lat, przyciąga do siebie sosnowym zapachem i swoistą magią. Otoczona kamiennym ogrodzeniem i położona na niewielkim wyniesieniu terenu, powoli dokonuje swojego żywota. Od ponad dwudziestu lat jest nieużywana i niszczeje, smutnie wyglądając w przyszłość czekając na nieuniknione. Brak pieniędzy na remont czy chociażby podstawowe zabiegi konserwatorskie skazuje ją na ruinę i również z tego względu brak jest możliwości zwiedzania jej wnętrza. Na upartego można porozmawiać z sołtysem, który trzyma klucze do jej środka, ale nikt nie chce brać odpowiedzialności na siebie za ewentualne wypadki więc jedyne co pozostaje to pocałować klamkę. Wielka szkoda.


Cerkiew grekokatolicka Opieki Bogurodzicy, przemianowana na parafię Matki Bożej Śnieżnej w Woli Wielkiej.


Cerkiew grekokatolicka Opieki Bogurodzicy, przemianowana na parafię Matki Bożej Śnieżnej w Woli Wielkiej.

Dahany

Jedno z najbardziej malowniczych i ulubionych miejsc fotografów na Roztoczu. Wschody słońca nad Dahanami urzekają swym pięknem i przyciągają do siebie jak magnes wszystkich miłośników krajobrazu. Często można spotkać się z opinią, że ta okolica do złudzenia przypomina widoki znane z Bieszczad i jest swoistą ich miniaturą. Szarobure światło poniedziałkowego południa jakie towarzyszy Nam wizycie w tym otoczeniu nie może równać się z atmosferą wschodzącego dnia ale nie można mieć wszystkiego. Rozkładamy koc na skraju łąki w miejscu gdzie stały kiedyś zabudowania i tętniło życie Dahanów Pierwszych. Michaś z Mamą piknikują w najlepsze a ja odchodzę kilkaset metrów dalej i rozglądam się wokół szukając śladów przeszłości. Zdziczałe drzewa owocowe, bruśnieński krzyż, falujące łąki i cisza. Piękno zamknięte w ciszy. Oczy szeroko zamknięte, wyobraźnia pracuje na najwyższych obrotach. Człowiek przegrał z człowiekiem, wygrała natura.

Dahany spowite są historią o wypędzonych stąd Ukraińcach, naznaczone ludzkimi dramatami. Warto o tym pamiętać będąc tu w odwiedzinach. Przyroda odebrała tu ludziom co swoje ale o przeszłości nie wolno zapominać.


Dahany.

Linia Mołotowa

Traktat o granicach i przyjaźni, czyli pakt Ribbentrop - Mołotow, który został podpisany po napaści na Polskę w 1939 r. zostawił po sobie porażający swoim ogromem system radzieckich umocnień wzdłuż całej granicy pomiędzy III Rzeszą a ZSSR. Powstało w sumie trzynaście rejonów umocnień, wśród nich Rawsko - Ruski Rejon Umocniony. W sumie na tym terenie jest ukrytych ponad sto dwadzieścia bunkrów i rożnego rodzaju obiektów wojskowych. Większość z nich, jeśli nie wszystkie, stoją otworem dla poszukiwaczy historii i przygód. Niechronione i niezabezpieczone mogą być jednak niebezpieczne. Wielopoziomowe schrony, czeluście do których łatwo wpaść, wszystko nadgryzione zębem czasu powoduje iż łatwo o wypadek. Ludzka ciekawość jest jednak silniejsza ale spora część z bunkrów kryje się za roślinnymi zasiekami, dobrze kamuflującymi je od rzeczywistości. Niektóre z nich można minąć niezauważone praktycznie się o nie ocierając.

Na zboczach Wielkiego Działu, drugiego pod względem wysokości wzniesienia na polskim Roztoczu (390,5 m n.p.m.), umieszczono Punkt Oporu Wielki Dział. Czternaście bunkrów i dwa obiekty techniczne składały się na ten system umocnień. Nie wiedząc co Nas czeka wybraliśmy niebieski szlak Po bunkrach Lini Mołotowa i podążając jego śladem chcieliśmy zdobyć ten szczyt, zwiedzając przy okazji kilka żelbetowych budynków. 


Początek niebieskiego szlaku Po bunkrach Lini Mołotowa.

O ile przez pierwsze kilkaset metrów jazda nie nastręczała większych trudności i można było podziwiać otaczający Nas piękny bukowy las to dalsza część trasy okazała się niebywale wymagająca. Przełożenia szybko się skończyły i zdobywanie kolejnych metrów w pionie w drodze na szczyt było niczym walka z niewidzialnym wrogiem. Swoje zrobiło natura miejscami zmuszając Nas do pchania rowerów pomiędzy drzewami i krzakami, które skutecznie zarastały szlak. W pewnym momencie moja nieuwaga doprowadziła do tego, że wjechałem na wystający korzeń i wywróciłem się razem z przyczepką, która wylądowała na boku. Na szczęście skończyło się na strachu, Michasiowi nic się nie stało ale nie powinno się to wydarzyć. Lekcja na przyszłość wyciągnięta, trzeba bardziej uważać w takich miejscach. Powoli i systematycznie pnąc się metr po metrze do góry w końcu znaleźliśmy się na szczycie Wielkiego Działu. Ciągnąc za sobą ponad trzydzieści kilogramów bagażu dostałem mocno w kość ale było warto. Choć nawet bez przyczepki ciężko byłoby tam wjechać z powodu miejscami lessowego podłoża i mnóstwa gałęzi na drodze. Rodzicom z dziećmi polecamy więc spacer, rowery niech zostaną i odpoczną u podnóża.


Na niebieskim szlaku Po bunkrach Lini Mołotowa, Wielki Dział.


Na szczycie Wielkiego Działu 390,5 m n.p.m. 

Zjazd w kierunku Starej Huty miał być lekki, łatwy i przyjemny. Było więc ciężko i mało przyjemnie, C'est la vie. Pod bunkrem Wielki Dział psuje się hamulec w Croozerze. Zablokowane lewe koło nie daje żadnych szans na dalszą jazdę i dłuższą chwilę spędzam na rozebraniu całości i zdemontowaniu hamulca. W dalszą drogę udajemy się bez niego i ze sporą stratą czasu. Wyjeżdżając z lasu trafiamy na istną piaskownicę. Prędkość spada do zera, trzeba pchać rowery. Nie tak miało to wyglądać. Gdy nasze koła dotykając utwardzonej nawierzchni w Starej Hucie kamień spada nam z serca z takim hukiem, że obawiamy się o stan mijanych wcześniej bunkrów. Mogły tego nie przetrwać.


Wielki Dział, jeden z bunkrów.


Krzyż bruśnieński przed Starą Hutą.

Odwrót

W Starej Hucie decydujemy się zmienić planowaną trasę wycieczki i zarządzamy powrót do Narola najkrótszą drogą. Mieliśmy jechać przez Łówczę aby zobaczyć tamtejszą cerkiew ale trudy wspinaczki na Wielki Dział i ilość czasu jaki poświęciliśmy aby tam się znaleźć dają się Nam mocno we znaki. Na dzisiaj wystarczy wrażeń, jesteśmy już mocno zmęczeni więc rozsądek wygrywa. Jeszcze tylko siedem kilometrów jazdy od Huty Złomy, pod silny wiatr i po fatalnej jakości asfalcie i jesteśmy w Narolu. Było ciężko.


Green Velo w Hucie Złomy.

To była chyba najbardziej wymagająca wycieczka jaką przejechałem z przyczepką. Było naprawdę ciężko. Ukształtowanie terenu, silny wiatr, kiepska nawierzchnia, wszystko się na to złożyło. Z drugiej strony był to niezwykle ciekawy wyjazd, Roztocze Południowe wprost urzeka ciszą i klimatem. Nasze serca powoli zostają w tym regionie Polski...

Zaliczona gmina: Horyniec-Zdrój [396]


Dane wyjazdu:
59.20 km 0.00 km teren
02:36 h 22.77 km/h:
Maks. pr.:43.90 km/h
Temperatura:18.0
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy:417 m
Kalorie: kcal

Magiczne Roztocze - dzień VIII.

Niedziela, 2 lipca 2017 • dodano: 12.08.2017 | Komentarze 2


Dziś nad światem zmienił ktoś nieba błękit w chmur atrament. Jakby pragnął deszczem swą opowieść snuć, pierwsza kropla na mą dłoń. Ludzie kryją się w zaułkach, gubiąc gdzieś po drodze sens deszczowych słów. Przemoknięte serca miast...

W całej Polsce na przemian pada i leje, przyszedł więc czas i na najbardziej nasłoneczniony region. Dwa poprzednie dni były przeplatane słońcem i burzami, dzisiaj lało od północy i pijąc poranną kawę na tarasie mogliśmy tylko przyglądać się jak kolejne litry wody spadają na ziemię. I co teraz?

Czartowe Pole

Przed południem atramentowe niebo nabrało wszystkich odcieni szarości i wlało w Nas nikłą nadzieję, że może nie spędzimy całego dnia w domu. Deszcz zamienił się w mżawkę i Michaś, który od rana paradował w kaloszach po pokoju, z radością oznajmił Nam, że to tylko trochę mokro już jest i idziemy na dwór. W taką aurę najlepiej do lasu, więc ubrani jak w październikową codzienność, podjechaliśmy samochodem do rezerwatu Czartowe Pole. Te wyjątkowe miejsce mieliśmy o przysłowiowy rzut beret od Suśca, więc ten wybór nasuwał się sam. Gdy zajechaliśmy na miejsce praktycznie przestało padać.

Rezerwat Czartowe Pole obejmuje nieco ponad 60ha terenu obejmującego dolinę rzeki Sopot. Na jego najcenniejszym przyrodniczo terenie utworzono rezerwat ścisły i poprowadzono przezeń ścieżkę dydaktyczną o długości około 1,4km. Szereg tablic informacyjnych ustawionych wzdłuż tej trasy pozwalił nam na zapoznanie się z wieloma istotnymi i ciekawymi faktami z życia okolicznej przyrody. Drewniane schody, pomosty czy poręcze znacznie ułatwiły poruszanie się po ścieżce i dodały uroku temu miejscu. Michał był zachwycony możliwością skakania po schodkach i przechodzenia nad rzeczką. Płynący wartkim strumieniem Sopot rozbijał się na licznych kaskadach tworząc atmosferę jak z leśnej bajki. Dodatkowym smaczkiem naszego spaceru była lekka mgiełka, która unosiła się wokół i była zapewne wynikiem wcześniejszych opadów. Ziemia szybko oddaje nadmiar wilgoci, żeby nie było jednak całkiem kolorowo dodać tez trzeba, że parno było jak w tropikach. Coś za coś.

Jak wiele miejsc na Rozotczu, również i te ma swoją legendę. Ponoć kiedyś stała tu karczma, w której można było wypić na krechę więc kupcy pili do nieprzytomności przed dniem targowym a wracając z niego, z pobliskiego Józefowa, okazywało się, że muszą wracać do domu z pustymi rękami bo w przeddzień przepili wszystko. Ich żony słysząc tłumaczenia o tym, gdzie podziały się pieniądze zarobione przez mężów mówiły: "To jakaś diabelska robota. Diabelskie czary ogłupiają naszych mężów w tej karczmie. Niech tą karczmę diabli wezmą!" Prośby zostały wysłuchane, pewnego dnia piorun uderzył w gospodę, rozstąpiła się ziemia i pochłonęła karczmę i całe towarzystwo. Nad rzeką została tylko pusta polana. Okoliczni mieszkańcy dobrze wiedzieli, że była to diabelska robota, że czarty porwały dla siebie doborową kompanię biesiadników. Zaczęto unikać tego miejsca w obawie przed jakimś nieszczęściem. I tak zostało Czartowe Pole. A wszystko przez żony ;)

Miejsce jest godne polecenia, można poczuć się jak w innej bajce. Natura w czystej postaci, szczególnie w takie dni jak dzisiejszy, gdy byliśmy tam praktycznie sami.


Czartowe Pole, Roztocze.


Czartowe Pole, Roztocze.

Szumy nad Tanwią.

Są takie miejsca, których jak ognia powinno się unikać w dni wolne od pracy. Jednym z nich są bez wątpienia Szumy na Tanwi, rezerwat, który jest uważany za jedną z największych atrakcji Roztocza. Z pełną premedytacją pojechaliśmy tam jednak od razu po wizycie nad Czartowym Polem aby przekonać się co tracą lub zyskują Ci, którzy przyjeżdżają tylko tutaj, w dodatku w weekend. Z naszej kwatery w Suścu mieliśmy tu raptem niecałe trzy kilometry więc mieliśmy możliwość przyjazdu tu w spokojniejszy dzień niż dzisiejszy i chcieliśmy to później wykorzystać. To co ujrzeliśmy na miejscu potwierdziło Nasze przypuszczenia. Gdyby środkiem zakopiańskich Krupówek zaczęłaby płynąć Tanew, mielibyśmy obraz tego jak było. Od mostku do mostku i ewakuacja, tak wyglądał nasz króciutki pobyt. A Czartowe Pole kawałek stąd stoi i czeka. I może niech tak zostanie.


Szumy nad Tanwią, Roztocze.

Lekki jak piórko

Wróciliśmy do domu, zjedliśmy obiad i niebo znów się otworzyło. Michaś zasnął z mamusią a ja ubrałem się w rowerowe ciuchy, usiadłem na tarasie i zacząłem czekać na choćby najmniejsze przejaśnienie. Moje oczekiwanie nie trwało zbyt długo i przyszła upragniona w tym momencie mżawka. Jak dobrze wiadomo nie ma złej pogody na rower, są tylko źle ubrani rowerzyści i kierowany tą maksymą siedziałem już na siodełku i jechałem w stronę Tomaszowa Lubelskiego. Wydzielony pas drogi jak prowadzi od Suśca w stronę stolicy powiatu zapewnił mi komfortową trasę i pozwolił na szybką realizację celu. Jechało się wyjątkowo dobrzy i szybko, brak przyczepki spowodował, że czułem się o sto kilogramów lżejszy i dwieście kilometrów na godzinę szybszy. Chwila, moment i już stałem na "rynku" w Tomaszowie i robiłem zdjęcie. Szybko poszło.


Dom Strażaka, Cerkiew św. Mikołaja i dawna herbaciarnia w Tomaszowie Lubelskim.

Interwał

Korzystając z okazji i wolnego czasu chciałem pojechać do Bełżca. Najkrótszą drogą niecałe siedem kilometrów, kilkanaście minut jazdy. Jednak jazda rowerem po drogach krajowych to dla mnie totalne nieporozumienie, jeżdżę po nich tylko wtedy gdy nie mam już kompletnie innej możliwości, więc wybrałem spokojniejszy wariant, przez Podlesinę i Chyże. Uwielbiam jazdę po pagórkach i mógłbym w nieskończoność jeździć góra-dół ale tym razem te kilkanaście kilometrów dało mi się wyjątkowo we znaki. Kiepska nawierzchnia, wliczając w to gruntowe, dziurawe i błotniste drogi, bardzo silny wiatr wiejący prosto w twarz i śliski asfalt dały mi popalić. W Chyżach trafiłem na turniej sołectw i paradę zabytkowych motocykli i przez przypadek znalazłem się w centrum imprezy. Grzecznie odmówiłem poczęstunku o napitku nie wspominając, gdybym usiadł z nimi do stołu to pewnie powrót do domu wypadłby w okolicach jutrzejszego obiadu. Gościnność organizatorów godna najwyższego podziwu i zasługująca na pochwały. Tuż przed Bełżcem w oko wpadła mi wielka góra piachu, która wyrosła po mojej prawej stronie. Nie mogłem nie sprawdzić cóż to takiego i gdy wspiąłem się na szczyt rozpostarł się przede mną piękny widok południowego Roztocza. Byłem na terenie czynnej żwirowni, widok wart był pchania roweru pod górę.


Rabinówka.


Żwirownia, Zagóra.

Obóz zagłady w Bełżcu

O istnieniu niemieckiego nazistowskiego obozu zagłady w Bełżcu dowiedziałem się stosunkowo niedawno. Miejsca takie jak te przerażają mnie samym swym istnieniem, ciężko wyobrazić sobie powody dla jakich można dopuszczać się takich zbrodni jak ta. Nie zgadzam się z tezą, że to ludzie ludziom zgotowali ten los. Jak dla mnie to nie ludzie, to mordercy, zwierzęta.

To co działo się w tym obozie przechodzi moje wyobrażenia. Sześćset tysięcy zamordowanych ludzi. Niemcy, którzy dla cięcia kosztów wymyślili połączenie w Bełżcu stałej komory gazowej z silnikiem spalinowym jako źródłem trującego gazu.

Obecnie na terenie obozu wybudowano Muzeum Pamięci, filię Państwowego Muzeum na Majdanku. Przyjechałem tam samemu, bez dziecka, gdyż uważam że powinien odwiedzać takie miejsca dopiero jak będzie w pełni świadomy tego co tu się działo. Dla szacunku ludzi tu pomordowanych. Do środka nie wszedłem, spóźniłem się dwadzieścia minut i stałem za zamknięta bramą dłuższą chwilę. Straszne miejsce, straszna historia. Po co to wszystko?


Niemiecki nazistowski obóz zagłady w Bełżcu.

Żydowska Góra

Słońce powoli zaczęło układać się do snu co oznaczało dla mnie, że czas na powrót do Suśca. Wymyte całodniowymi opadami powietrze zrobiło się rześkie i przyjemne, promienie słońca zaczęły nabierać barw a wiatr przybierał na sile wiejąc z kierunku, w którym zamierzałem się udać. Czas mijał nieubłaganie ale gdy wjechałem na Żydowską Górę i ujrzałem przepiękny widok na Długi i Krągły Goraj oraz panoramę Wschodniego Roztocza nie mogłem się nie zatrzymać. Dziesięć minut później ruszyłem dalej.


Widok na Długi i Krągły Goraj z Żydowskiej Góry.

Żyj kolorowo

Od Brzezin do Lipska, z wyjątkiem krótkiego polnego odcinka pełnego błota i dziur, miałem komfortową drogę. Asfaltowa trasa poprowadzona środkiem lasu, cisza wokół, ja i rower. Dostępne jedynie dla pracowników ALP i rowerzystów wyasfaltowane dukty Roztocza są wyjątkowo wygodne. Nie omieszkałem i tym razem z tego skorzystać, szczególnie że równoległa szutrowa droga po całodniowych opadach wyglądała nieszczególnie.

Z Narola do Suśca wróciłem przez Paary. Czerwona gwiazdka na mapie zawsze przyciąga mnie do siebie jak magnes i  gdy tylko pojawiła się taka możliwość tak poprowadziłem drogę powrotną aby trafić prosto do niej. Punkt widokowy bo to oznacza ten symbol zlokalizowany był na wzniesieniu, tuż za Narolem Wsią. To co zastałem na miejscu odjęło mi mowę. Złota godzina weszła w swoją najpiękniejszą fazę a kolory zachodu słońca stawały się z każdą chwilą coraz bardziej nierealne. Z jednej strony widok na Roztocze Rawskie z drugiej na charakterystyczne pasy pól, jakich tu pełno. Coś pięknego.


Widok na Roztocze Południowe z okolic Paarów.


Charakterystyczne, roztoczańskie pola.

Dzień zaczął się deszczem i wszystko wskazywało na to, że rowery będą miały dzisiaj wolne. Pogoda okazała się jednak na tyle łaskawa, że późnym popołudniem mogłem trochę pojeździć ale największa w tym zasługa mojej Kochanej Żony, która dała mi trochę wolnego czasu. Dziękuję Kochanie :)

Zaliczone gminy: Tomaszów Lubelski - obszar wiejski [393], Tomaszów Lubelski - teren miejski [394], Bełżec [395]


Dane wyjazdu:
29.90 km 0.00 km teren
02:03 h 14.59 km/h:
Maks. pr.:37.90 km/h
Temperatura:17.0
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy:150 m
Kalorie: kcal

Magiczne Roztocze - dzień VII

Sobota, 1 lipca 2017 • dodano: 09.08.2017 | Komentarze 5



Pierwszy lipca tego roku przywitał Nas typową, wakacyjną pogodą. Trzynaście czy czternaście kresek na plusie, ściana deszczu za oknem i szarość dnia to synonim aury panującej podczas kanikuły w Naszym pięknym kraju. Już starożytni Rzymianie wiedzieli, że gdy słońce znajdzie się w gwiazdozbiorze psa to większość Polaków bierze wolne w pracy i wypoczywa. Więc tego dnia pies schował się w budzie i słońce razem z łańcuchem wciągnął do siebie. Wszak to najlepszy przyjaciel człowieka.

Mokro

Padało od śniadania do drugiego śniadania, od drugiego śniadania do obiadu, od obiadu do podwieczorka. W przerwach, gdy nie padało, lało. Do godziny siedemnastej marzenie każdego urlopowicza stało się faktem. 

Kreatywność rodziców dwulatka, który energii ma więcej niż całe PGNiG razem wzięte, w czasie takiego dnia jak ten jest wystawiona na najwyższą próbę. My zabraliśmy Michasia do Tomaszowa Lubelskiego coby się pobawił z innymi szkrabami na placu zabaw, szumnie nazwanego Krainą Zabaw. Kraina pod dachem więc dla Nas idealna. Mały się wyszalał, wybiegał, Nasza kreatywność podskoczyła o jeden poziom a jeśli dodać do tego, że zabraliśmy Naszą pociechę dodatkowo na pizzę to już w ogóle mogliśmy się poczuć wyjątkowo. Wspaniali rodzice, nieprawdaż? Puszczam oczko.

Sucho

Wracając z krainy, gdzie trzeba płacić za zabawę, wyszło słońce. Gdybyśmy wiedzieli wcześniej, że trzeba nieco sypnąć groszem aby niebo się rozstąpiło to gotówka popłynęłaby już z samego rana. Podczas gdy w miejscu gdzie Królowa i jej poddani piją o tej godzinie herbatę, na Roztoczu My jako dumni przedstawiciele rodu z Pyrlandii szykowaliśmy naprędce rowery i przyczepkę do wyjazdu w niezbadane tereny. Późne popołudnie sprawiło, że Nasza odkrywcza misja nie mogła szaleć z czasem ale podjechać tu i ówdzie a i owszem. Mapa gminy Susiec ukazała Nam zalew a za zalewem kamieniołom. Nic więcej nie trzeba, jedziemy. Wprzódy pod górkę.


Hollywood na Roztoczu?


Wieża widokowa w Suścu.

Raz

Droga pomiędzy Suścem a Majdanem Sopockim, w wersji przez Józefówek i obie Ciotusze, to klasyka niczego ciekawego, z wyłączeniem wieży widokowej tuż za Suścem, ale to oczywista oczywistość. Jechaliśmy więc dobrym asfaltem usilnie rozglądając się na boki w poszukiwaniu czegoś co przykułoby uwagę ale nasze wysiłki spełzły na niczym. Ilość wyzwoleń migawki w mym aparacie na tym odcinku to jeden raz. Z tego wszystkiego chcieliśmy nazbierać jagód ale i one wzięły wolne w tym samym czasie co My i nie dane Nam było się spotkać. 


Dom w świetle zachodzącego słońca. Na skraju Ciotuszy Starej.

Zalew

Jeśli atrakcyjność danego miejsca wyrażałaby się za pomocą ilość plakatów, tablic, ulotek i tym podobnych rzeczy to zalew w Majdanie Sopockim mógłby śmiało stać w jednej linii z Las Vegas, Paryżem i innym Ciechocinkiem. Zanim tu trafiliśmy wiedzieliśmy, że wszystkie drogi prowadzą właśnie tutaj, że niejedna gwiazda muzyki chodnikowej marzy aby tu zagrać, że tu trzeba po prostu być. A jak wygląda rzeczywistość?

Sztuczny zbiornik, jaki utworzono na rzece Sopot, ma nieco ponad 16 ha i jest bardzo ładnie wkomponowany w otaczający go krajobraz. Niesamowite wrażenie zrobiło na Nas to jak zadbane jest jego otoczenie, czyściuteńka plaża, trawa wokół skoszona, nowy pomost i świetna droga rowerowa wzdłuż brzegów. Zapewne podczas upalnych dni jest tu mnóstwo osób i odbiór tego miejsca byłby zgoła inny ale gdy My byliśmy tam późnym popołudniem, po deszczowym dniu, po prostu Nam się tutaj podobało. Każdy może znaleźć nad zalewem coś dla siebie. Kajaki, rowery wodne, łódki, plaża, boiska do siatkówki, pomost. Dla wędkarzy ustronne miejsca, dla spacerowiczów ścieżki w sosnowym lesie. Zapraszamy bo warto.


Zalew w Majdanie Sopockim Drugim.

Pytanie

Znad zalewu ruszyliśmy w kierunku Nowin. Już na początku okazało się, że szlak prowadzi przez sam środek Stanicy Harcerskiej, która była w pełni zamieszkana i właśnie sposobiła się do kolacji. Kilkunastu druhów i druhen darło się w niebogłosy i odliczało sekundy do nadejścia upragnionej strawy. Młodzi mundurowi biegali we wszystkich kierunkach nie patrząc na nic i na nikogo, na nas tym bardziej. Jechaliśmy wolniutko przez sam środek ich obozu, część z nich stała już posłusznie w szeregach, patrząc się w druhów jak w obrazek i nikt nie powiedział Nam dzień dobry, dobry wieczór, cześć czy pocałujcie Nas gdzieś tam na dole. Nic, zero reakcji. Czy tak zachowują się harcerze? Pytamy bo nie wiemy. 

Droga z Majdanu do Nowin jest szlakiem rowerowym koloru czerwonego i najkrótszym sposobem przemieszczenia się z punktu M do N. Będąc już w Nowinach zdaliśmy sobie sprawę, że najkrótszy zwykle znaczy najdłuższy. Pomimo, że szlak jest niezwykle urokliwy, prowadzi tuż obok meandrującego Sopotu i pośród malowniczego lasu to ścieżka jest w wielu miejscach zarośnięta, wąska i musieliśmy się mocno natrudzić aby przejechać nią rowerami, o przyczepce nawet nie wspominając. 


Szlak rowerowy pomiędzy Majdanem Sopockim Drugim a Nowinami.

Dobra Nowina

Asfalt w Nowinach przyjęliśmy z ulgą. Dzień zbliżał się ku końcowi a mieliśmy jeszcze w planach odwiedziny pobliskiego kamieniołomu. Cel naszej wycieczki ukazał się cztery kilometry dalej i z miejsca zrobił na Nas wrażenie. Ukryty w sosnowym lesie, na zboczu Krzyżowej Góry, jest aktualnie nieczynny i udostępniony dla turystów. Dawniej wydobywano w nim wapień mioceński, obecnie może stanowić świetną lekcją poglądową na temat geologii Roztocza. Dla niezainteresowanych budową skał utworzono wieżę widokową na szczycie wyrobiska, z której rozpościera się rozległa i przepiękna panorama Puszczy Solskiej. Trafiliśmy tam podczas zachodu słońca i ten spektakl tylko potęgował atmosferę miejsca. 

Dawniej w tym kamieniołomie pracowali żołnierze Armii Krajowej, którzy byli więźniami pobliskiego obozu z Błudka. Kilofami i łomami kruszyli kamień, pracując ponad swoje siły. Niedaleko stoi pomnik ku ich pamięci.


Rodzina w komplecie. Kamieniołom w Nowinach.


Przepiękny widok z wieży widokowej w kamieniołomie w Nowinach. 

Z kamieniołomu do Suśca wracaliśmy już w blasku świateł, powoli otulani przez mrok nocy. Dzień rozpoczęliśmy w deszczowej, ponurej aurze, zakończyliśmy w blasku zachodzącego słońca. Jest pięknie.


Dane wyjazdu:
46.00 km 0.00 km teren
03:00 h 15.33 km/h:
Maks. pr.:42.80 km/h
Temperatura:26.0
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy:270 m
Kalorie: kcal

Magiczne Roztocze - dzień VI.

Piątek, 30 czerwca 2017 • dodano: 06.08.2017 | Komentarze 4


Ciągle pada! Asfalt ulic jest dziś śliski jak brzuch ryby. Mokre niebo się opuszcza coraz niżej, żeby przejrzeć się w marszczonej deszczem wodzie. A My? A My jeździmy. Desperacko i na przekór wszystkim mokniemy, patrzymy w niebo, chwytamy w usta deszczu krople, patrzą na Nas rozpłaszczone twarze w oknie, to nic.

Ciągle pada! Nagle ogniem otworzyły się niebiosa, potem zaczął deszcz ulewny sieć z ukosa, liście klonu się zatrzęsły w wielkiej trwodze. A My? A My jeździmy i niestraszna Nam wichura ni ulewa, ani piorun, który trafił obok drzewa. Słuchamy wiatru, który wciąż inaczej śpiewa.


Miało padać i padało. Mieliśmy pojeździć i pojeździliśmy. W deszczowym rytmie.

Będąc gościem u siebie

Rozległy masyw Kamienicy, który góruje nad okolicami Suśca od jego południowej strony, stanowił kiedyś naturalną i formalną granicę. Polacy, którzy zamieszkiwali ten region od wieków stali się gośćmi na swoich włościach. Czasy zaborów jakie pochłonęły w niebyt Nasz kraj sprawiły, że Tanew płynąca u stóp tego wniesienia, stała się granicą pomiędzy zaborem rosyjskim i austriackim. Aby pamiętać o tych strasznych czasach postawiono w tym miejscu repliki posterunków granicznych, które jednak są mijane przez większość turystów bez żadnej refleksji, właściwie bez echa. Szkoda bo jak powszechnie wiadomo naród, który nie zna swej historii skazany jest na jej powtórne przeżycie. 


Dawna granica zaborów, rosyjskiego i austriackiego.

Tam, daleko

Widok z Kamienicy w kierunku południowym jest jednym z najrozleglejszych na całym Roztoczu. Bezkres Puszczy Solskiej i spojrzenie na Roztocze Południowe wystarczy aby zaparło dech w piersiach. Szczególnie, że aby się tu dostać to wprzódy trzeba pokonać niczego sobie podjazd, który w najlepszym momencie taktowany jest prawie na 13%. Jednak nagroda za wysiłek jest warta każdego obrotu korbą, tak mozolnie i powoli zdobywanego. 


Przepiękny widok ze wzgórza Kamienica.

To nie ludzie, to mordercy

Na szczycie Kamienicy stoi pomnik z piaskowca poświęcony żołnierzom Wojska Polskiego poległym na tych terenach na początku II Wojny Światowej oraz 126 mieszkańcom Huty Różanieckiej zamordowanym przez niemieckich faszystów podczas pacyfikacji wsi w czerwcu 1943 roku. O tym strasznej historii przypominają ruiny cerkwi unickiej pw. św. Mikołaja, która została spalona podczas eksterminacji mieszkańców. Gdy zrobiłem kilka zdjęć i sposobiliśmy się do ruszenia w dalszą drogę usłyszałem zza pleców głos starszego mężczyzny. Nie usłyszałem dokładnie co do mnie mówił, więc obróciłem się chcąc spytać o co chodzi, ale powiedział raz jeszcze, teraz głośniej i wyraźniej. - To nie ludzie, to mordercy. Mordercy. - minę miał zaciętą. Nie dodał nic więcej i poszedł dalej. Czy mówił o tym o czym myślałem pozostaje tylko w sferze domniemań. Nie zatrzymałem go, nie porozmawiałem. Jego słowa zbyt szumiały mi w głowie, ich wydźwięk był zbyt wymowny. Ludzie nie zapominają.


Ruiny cerkwi unickiej pw. św. Mikołaja z 1836r. w Hucie Różanieckiej.

Minus

Uzależnieni od kofeiny i zapachu świeżo mielonej kawy Nasze myśli kierowaliśmy ku Rudzie Rózanieckiej i tamtejszej restauracji, która zbierała dobre opinie i miała dostarczyć Nam ulubionego napoju, dodatkowo ciesząc oko pięknym położeniem. Jakież było Nasze zdziwienie gdy zajechaliśmy tam o jedenastej rano i pocałowaliśmy klamkę. Karczma była jeszcze zamknięta, brakowało godziny do otwarcia i jak na złość ni stąd ni zowąd na niebie rozgościła się burza. Poprosiliśmy kelnerkę o możliwość zrobienia kawy przed otwarciem i możliwość przeczekania burzy ale niestety sam właściciel powiedział, że nie ma takiej opcji i kilkanaście minut siedzieliśmy pod daszkiem, na dworze. Brak empatii i zrozumienia sprawił, że stawiamy grubą kreskę przy tym lokalu. Karczma Pod Szczęśliwym Karpiem ma minusa jak z Roztocza do Poznania. Ale miejsce jest pięknie położone, to przyznać musimy. 

Tylko My

Podrażnieni brakiem kawy i lekko zdziwieni pojawieniem się burzy, która powstała nie wiadomo z czego na następny cel obraliśmy Narol. Droga do niego miała być rowerowym edenem i takowym była. Ponad dziesięć kilometrów idealnego asfaltu, wąskiej trasy prowadzącej przez podkarpacką część Roztocza, wiodło przez las. Zamknięta dla ruchu samochodowego droga śmiało może stanowić przykład tego co można uważać za ideał. Powietrze, które stanowiło mieszankę zapachu lasu i rześkości burzy, cisza grająca w uszach najpiękniejszą melodię i My, rodzina. Mieliśmy to wszystko dla siebie, byliśmy tam sami. Bez zasięgu, bez cywilizacji ale razem. Tego nie da się kupić za żadne pieniądze.


Pomiędzy Rudą Różaniecką a Narolem. Rowerowy raj.


Pomiędzy Rudą Różaniecką a Narolem. Rowerowy raj.


Pomiędzy Rudą Różaniecką a Narolem. Rowerowy raj.


Rynek w Narolu.

U Rubina

Wizytę w Narolu mieliśmy zaplanowaną już przed wyjazdem na Roztocze. Kilka osób polecało Nam Bar U Rubina i jedzenie jakie się tam serwuje. Nie pozostało Nam nic innego jak przekonać się osobiście co z czym się je w tym zacnym miejscu. Zachwyceni pięknem drogi, która doprowadziła Nas do Narola ale też już dość głodni szybko odnaleźliśmy polecany lokal i chcąc zjeść tam obiad niechcący zostaliśmy na ponad dwie godziny. Jedzenie przepyszne, pierogi z serem przeniosły Nas w lata dzieciństwa. Swojski ser, śmietana i cala reszta spowodowały, że kubki smakowe oszalały. Jedzenie, jedzeniem ale sam właściciel jest osobą, dla której można tu przyjeżdżać. Przegadaliśmy z nim z godzinę, po pół minucie będąc już swoim. Klimat tego lokalu jest tym czego się szuka jeżdżąc po świecie, tego się nie podrobi, nie wyuczy. Jest specyficznie i niesamowicie zarazem. Wyjechaliśmy ciężsi o ponad dwa kilo wędlin, które jeszcze pachniały wędzeniem. Rubin wie co dobre i wie jak sprawić aby było dobre.

Gdy po godzinie powoli zbieraliśmy się do wyjścia z nieba spadła ściana deszczu. Ściana przez, którą było widać tylko następną. Do tego wiatr nabrał takiej mocy jak gdyby sposobił się do bicia wszelkich rekordów. To godzinne oberwanie chmury zamieniło okolicę w krajobraz nie do poznania o czym przekonaliśmy się gdy wyruszyliśmy już w drogę powrotną.


Bar u Rubina. Michałek i właściciel.

To nie prośba, to nakaz

Jadąc w kierunku Podlesina widzimy wszędzie połamane gałęzie, mnóstwo błota na drogach, wszechobecne kałuże wielkości Śniardwy i głębokości Bajkału. Potęga przyrody onieśmiela i daje do zrozumienia gdzie jest Nasze miejsce. Pałac w Narolu oglądamy zza płotu, teren prywatny i zamknięta brama skutecznie zniechęcają do wejścia. Od miasta droga cały czas prowadzi w górę i gdy oglądamy się za siebie chcąc pocieszyć się ile mamy za sobą Naszym oczom ukazujące się złowrogo wyglądające chmury. Nauczeni doświadczeniem mimowolnie przyspieszamy jazdę chcąc uciec przed nieuniknionym. Mijając Podlesiny i skręcając w stronę Maził wpadamy z deszczu pod rynnę. Za asfaltu w grunt, w kałuże opisane już powyżej i błoto nie do opisania. Prędkość w okolicach zera a burza nie zwalnia. Szukam na mapie przystanku, miejsca gdzie można się schować. Jest, jeszcze kawałek i będziemy. Mijając starą szkołę, piękny drewniany budynek zatrzymuje Nas starszy Pan. - Gdzie jedziecie w taką pogodę? Musicie się zatrzymać i schować pod dachem, to nie prośba to nakaz. Będzie burza, będzie lało. Widzicie co było przed chwilą, teraz będzie podobnie. Lata doświadczeń, ponad siedemdziesiąt wiosen na karku - nie sposób z takimi argumentami polemizować, więc chowamy się pod dachem świetlicy wiejskiej. Jeszcze przez chwilę, zanim nie zaczęło lać, rozmawiamy z Naszym aniołem stróżem, który opowiada Nam o pięknych domach stojących nieopodal. 

Podczas burzy nie byliśmy sami, towarzyszyła Nam trójka młodych chłopaków, ale ewidentnie byli zajęci sobą i nie skorzy do rozmowy. Na zewnątrz kolejne oberwanie chmury ale pod dachem sucho i bezpiecznie. Michaś skorzystał z okazji i szalał z wodą spadającą z rynny, każdy czas na zabawę jest dobry. Pół godziny później wyszło słońce i granat nieba przeprosił się z błękitem.


Piękna kasztanowa aleja z Narola do Podlesin. Po i przed burzą.


Piękny dom w Maziłach. Tuż po kolejnej tego dnia burzy.

Dopóki walczysz jesteś zwycięzcą

Z Maził do Suśca prowadzi niebieski szlak, wygodny i dobrze utrzymany. Tak poinformował Nas Pan, z którym rozmawialiśmy przed burzą. Słowa te straciły jednak na wartości po tym jak niebo się otworzyło i postanowiło nieco zmoczyć ten teren. Pozostała Nam więc droga dookoła, przez Łosiniec. Nie ma tego złego co by na dobre nie wyszło, zobaczyliśmy przy okazji dawną, drewnianą cerkiew z XVIIIw., obecnie przemianowaną na kościół katolicki. Poza krótkim odcinkiem gruntowym, przed Wólką Łosiniecką, dobra asfaltowa nawierzchnia pozwalała na szybką jazdę co było nie bez znaczenia bo kolejne ciemne chmury obrały kierunek zgodny z Naszym. Mieliśmy chwilę zwątpienia gdy staliśmy pod kościołem i zastanawialiśmy się czy czekać czy jechać ale ostatnie krople tego dnia dopadły Nas już w samym Suścu. Wygraliśmy.


Kościół p.w. Opieki Św. Józefa i Św. Michała Archanioła w Łosińcu.

A My? A my jeździmy w strugach wody, ale z czołem podniesionym, żadna siła Nas nie zmusza i nie goni. Jedziemy niby zwiastun burzy z kwiatkiem w dłoni, o tak! 

Wieczorem ognisko i piękna pogoda. Czar Roztocza Nas pochłonął coraz bardziej.

Zaliczona gmina: Narol [392]

Dane wyjazdu:
33.90 km 0.00 km teren
02:05 h 16.27 km/h:
Maks. pr.:42.80 km/h
Temperatura:28.0
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy:170 m
Kalorie: kcal

Magiczne Roztocze - dzień V.

Czwartek, 29 czerwca 2017 • dodano: 04.08.2017 | Komentarze 6


Cztery dni jeżdżenia po bliższych i dalszych okolicach Zwierzyńca spowodowały, że tereny te przestały być dla Nas tajemnicą i był to dobry moment na to aby spróbować czegoś innego. Podziękowaliśmy więc za gościnę w agroturystyce w Bagnie i po śniadaniu wyjechaliśmy samochodem do Suśca, który miał być Naszą bazą wypadową na kilka następnych dni. Niecałą godzinę później mogliśmy cieszyć się znalezionym noclegiem, jechaliśmy w ciemno i po raz kolejny był to dobry wybór. Gdy doprowadziliśmy do ładu i składu sprawy noclegowo - bagażowe mogliśmy zacząć się zastanawiać co będziemy robić dzisiejszego popołudnia. 

Nowe miejsce dawało ogrom możliwości wyboru tras ale dzisiaj jokera w talii miała pogoda i postanowiła go wykorzystać o czym można było przeczytać we wszystkich prognozach. Miało być burzowo, miało padać i być nieprzyjemnie. Wszystko to miało wydarzyć się po godzinie piętnastej więc mieliśmy sto osiemdziesiąt minut do wykorzystania. Tak brzmiała teoria ale jak to w życiu bywa praktyka rozjechała się z nią zupełnie.

Puszcza Solska

Ogromna Puszcza Solska, która znajduje się na południe od pasma Roztocza jest drugim co do wielkości kompleksem leśnym w Polsce i ustępuje tylko Borom Dolnośląskim. W okolicach Suśca wyodrębniono Park Krajobrazowy Puszczy Solskiej i właśnie tam zamierzaliśmy się udać aby pojeździć w cieniu potężnych sosen i napawać się zapachem żywicznego powietrza. Wielkie połacie lasów miały stanowić dzisiaj dodatkowo znakomitą ochronę przed wiatrem, który od rana przybierał na sile i w południe wiał już z prędkością mało przyjazną dla rowerzystów. Według mapy, trasa do Borowych Młynów, z powrotem przez Błudek, przebiegała po zamkniętej dla ruchu drodze co było kolejnym atutem. Nie było więc na co czekać tylko jechać aby zdążyć przed burzą.

Dziesięć kilometrów drogi jakie dzieli Susiec z Borowymi Młynami przejechaliśmy wolniej niż planowaliśmy. Pięknie poprowdzona trasa, przez sosnowy las okazała się bardzo wyboista. Częściowo miała dobrej jakości szutrową nawierzchnię ale były też wredne odcinki z resztkami asfaltu, po których nie dało jechać się szybciej niż kilka kilometrów na godzinę. Dziura na dziurze nie ułatwiała zadania i jadąc z przyczepką musiałem wykazać się sporą maestrią w pokonywaniu i wybieraniu optymalnej ścieżki. Wszystkie te niedogodności rekompensowała jednak cisza, która wespół z leśną wonią powodowała błogostan. Można było tak jechać i jechać, gdyby nie coraz ciemniejsze chmury, które z dużą prędkością przemykały nad Naszymi głowami. Michał spał a my zaczeliśmy się zastanawiać co robić dalej.


Bezmiar Puszczy Solskiej, droga z Suśca do Borowych Młynów.


Jeden z wielu szlaków przecinających Puszczę Solską.


Wejść nie można ale wjechać jak najbardziej

Burza

Gdy dojechaliśmy do przysiółka Borowe Młyny, który leży w samym sercu Puszczy Solskiej, mieliśmy dwie opcje do wyboru. Przeczekać nadchodzącą burzę w znajdującej się tam wiacie lub jechać do Błudka, w którym również takowa się znajdowała i liczyć na to że Nas nie zleje po drodze. Jako, że nie wiedzieliśmy czy jak zacznie padać to kiedy przestanie wybraliśmy dalszą jazdę. Nadchodząca szybkimi krokami burza nie dawała nam właściwie wyboru i ile sił w nogach zaczęliśmy kręcić w kierunku Błudka. Pojawienie się asfaltu, wyjątkowo dobrej jakości, znacznie przyspieszyło Naszą jazdę ale byliśmy bez szans i połowie drogi spadła na Nas ściana deszczu. Lało krótko ale intensywnie, Michaś obudził się przestraszony nagłym bębnieniem kropel o jego bezpieczne schronienie, jakim była przyczepka i płaczem dał do zrozumienia, że w deszczu spać nie zamierza. Deszcz jak szybko przyszedł tak szybko odszedł w zapomnienie i zrobiło się parno jak w tropikach. Kolejne grzmoty, które słyszeliśmy za plecami dały nam jasno do zrozumienia, że jednak trzeba szukać wiaty, bo następna burza mogła być dużo konkretniejsza od tej. Schronienie znaleźliśmy pod wiatą przed kamieniołomem w Nowinach gdzie spędziliśmy dobre pół godziny przeczekując deszcz. Nadmienić warto, że była dopiero czternasta a więc godzinę szybciej niż miało być...


Pomiędzy jedną burzą a drugą. Droga z Borowych Młynów do Błudka.

Nawałnica

Siedząc pod wiatą zastanawialiśmy się co począć. Do Suśca kilka kilometrów dobrą drogą, można jechać w miarę szybko, ale pędzące chmury nie dawały wielkiej nadziei na to, że dotrzemy tam o suchej nitce. Wprost przeciwnie, można było tylko kombinować jak to zrobić aby zmoknąć jak najmniej. Wyczekaliśmy moment gdy deszcz zamienił się w delikatną mżawkę i postanowiliśmy ruszyć jak najszybciej. Wiatr w plecy był Naszym sprzymierzeńcem ale pchał w tym samym kierunku również ciężkie, ołowiane cumulusy. Trzy kilometry dalej przegraliśmy walkę. Spadła z nieba taka nawałnica, że widoczność spadła do kilku metrów, a krople deszczu były wielkości orzechów. Zabrakło Nam sto metrów do najbliższego przystanku w Oseredku i właśnie ta jedna dziesiąta kilometra spowodowała, że wyglądaliśmy jakbyśmy wykąpali się w jeziorze, w ubraniach. Jedynym plusem tej sytuacji było to, że przekonaliśmy się o wodoodporności toreb Ortlieba oraz przyczepki, Michaś był przestraszony ale suchutki. Chowając się pod przystankiem mogliśmy tylko obserwować furię przyrody jaka rozpętała się wokół. Bezpieczni ale przemoknięci spędziliśmy tam kolejne pół godziny. Przygoda nabierała rumieńców.


Kompletnie zmoknięci ale już bezpieczni mogliśmy tylko przyglądać się temu co zaserwowała Nam pogoda.

Muzeum Pożarnictwa

Milion litrów wody później zaczęło się przejaśniać na horyzoncie. Kilkaset metrów od Nas znajdowało się Muzeum Pożarnictwa, które postanowiliśmy odwiedzić i trochę się tam ogrzać. Wszak nawałnica zmieniła się w deszcz i można było jechać. Droga zamieniła się w rzekę więc jechaliśmy chodnikiem i po chwili byliśmy w gościnnych strażackich, progach. Rowery stanęły pod dachem a My mogliśmy do woli oglądać ekspozycje i czuć się jak w domu. Byliśmy jedynymi odwiedzającymi co przy tej pogodzie dziwić nie powinno. Michaś był wniebowzięty, biegał, szalał, bawił się w strażaka i gasił wyimaginowane pożary. Na pytanie miejscowego przewodnika "co robią strażacy?" z dumą odpowiedział, że "palą ogień". Mina pytającego bezcenna.

Samo muzeum powstało dzięki inicjatywie miejscowego strażaka, pana Jana Łasochy.  Przez ponad pięćdziesiąt lat był naczelnikiem miejscowej OSP i przez ten czas zbierał wszystko co związane z pożarnictwem. Po wielu latach do jego zainteresowań zaczęły przyłączać się inne osoby i dzięki ich wsparciu powstało te wyjątkowe miejsce. Wyjątkowe dlatego, że powstało w wyniku pasji jednego człowieka, który zaraził nią innych. Miejsce te powinno być wzorem do tego, jak powinny wyglądać takie muzea. Będąc w okolicy naprawdę warto tu zajrzeć, zarówno dzieci jak i dorośli będą zachwyceni.

Podziękowaliśmy za gościnę pracownikowi muzeum, rozmawiając jeszcze na wyjściu z sołtysem, który przywiózł właśnie stary dzwon pożarowy i przekazał go jako eksponat opowiadając Nam jego zagmatwaną i ciekawą historię. Dzięki temu, że ludzie przywożą tu różnego rodzaju rzeczy związane ze strażą pożarną muzeum żyje swoim życiem i ciągle się rozrasta.


Muzeum Pożarnictwa w Oseredku.


Muzeum Pożarnictwa w Oseredku.


Muzeum Pożarnictwa w Oseredku.


Muzeum Pożarnictwa w Oseredku.

Wszystko dobre co się dobrze kończy

W muzeum byliśmy na tyle długo, że na dworze przestało już padać a przebłyski słońca dawały nadzieję na to, że to już koniec pogodowych atrakcji na dzisiaj. Gdy dojechaliśmy na miejsce Naszego noclegu zrobiło się naprawdę ładnie i tylko majaczące w oddali burzowe chmury pohukiwały jeszcze cichutko dając znać, że jeszcze przed chwilą dzieliły tu i rządziły. Przebraliśmy się w suche rzeczy, zjedliśmy obiadokolację i na zakończenie dnia podjechaliśmy jeszcze na wieżę widokową górującą nad Suścem. Front odszedł w zapomnienie a piękny zachód słońca, jaki mogliśmy obserwować z wieży był wspaniałym zwieńczeniem tego obfitującego w atrakcje dnia.


I po burzy.


Zakończenie dnia w blasku pięknego zachodu słońca, widzianego z wieży widokowej w Suścu.

Susiec przywitał Nas z hukiem. Dosłownie i w przenośni. Już wiemy, że będzie tu ciekawie.
 
Zaliczone gminy: Susiec [389], Obsza [390], Łukowa [391]

Dane wyjazdu:
23.60 km 0.00 km teren
02:24 h 9.83 km/h:
Maks. pr.:36.30 km/h
Temperatura:34.0
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy:250 m
Kalorie: kcal

Magiczne Roztocze - dzień IV.

Środa, 28 czerwca 2017 • dodano: 03.08.2017 | Komentarze 5


Żyj swoim życiem

Dzisiejszy dzień miał być z zasady leniwy. Trochę jazdy po okolicy, bez żadnego planu i bez większych atrakcji. Pogoda miała być nie wiadomo jaka, każda pogodynka żyła własnym życiem i nie wiadomo było co z tym fantem począć. Życie napisało jednak dla Nas swój scenariusz na to aby ta środa nie była po prostu dniem straconym. Po śniadaniu i w trakcie obowiązkowej porannej kawy wpadliśmy na pomysł aby podjechać autem do Krasnobrodu i pojeździć trochę rowerami po tej gminie. Wyszło słońce, zrobiło się gorąco i wietrznie, więc chcieliśmy uciec trochę do lasu aby tam czerpać radość z jazdy. Okolice Krasnobrodu wylądowały więc w mapniku, rowery na bagażniku i po krótkiej jeździe samochodem można było rozpocząć wycieczkę z parkingu położonego przy zalewie. Gorące powietrze wręcz oblepiło Nas swoimi mackami, więc nie było co się zastanawiać tylko udać się w kierunku zielonych plam na mapie.

Trzy razy na nie.

Klasztor w Krasnobrodzie na wszystkich folderach poświęconych temu miastu jawi się jako perełka. Stojąc pod nim nie sposób było wyrobić sobie opinii, ponieważ fasadę szczelnie owijało rusztowanie, za którym trwała renowacja. Zerknęliśmy do zagrody z ptakami, szumnie nazywanej ptaszarnią i po raz drugi tego dnia ogarnęło Nas rozczarowanie. Brudne, zaniedbane i niemile pachnące miejsce. Jeśli pawie mają jakiś wyraz twarzy to te wyglądały na wyjątkowo smutne. Dobrze, że Michaś spał w tym czasie i nie widział tego przygnębiającego widoku. Od małego wpajają nam, że do trzech razy sztuka więc zgodnie z tym czego nas uczyli udaliśmy się do ścieżki edukacyjnej o dinozaurach, która była i tak po drodze do Świętego Rocha, który był kolejny na liście do odwiedzenia. Ścieżka okazała się prężnie działającą zagrodą czy też Parkiem Jurajskim jak brzmiała tablica, płatną i zamkniętą w czasie gdy tam się pojawiliśmy. Nie tego się spodziewaliśmy więc szybko i bez żalu ruszyliśmy dalej. Chociaż tu minąłem się z prawdą, szybko nie ruszyliśmy bo piachu było po kolana. Od dwóch kilometrów zresztą.

Las

Tony piachu i lepkie, gorące powietrze skutecznie zniechęciły Nas do wspinania się w kierunku kaplicy Św. Rocha. Mówili, że to kawałek Japonii na Roztoczu ale nie przemówiło to do Nas na tyle, żeby zostawić rowery i pójść samemu się przekonać. Sen Michała przeważył szalę i pojechaliśmy dalej. Znów mijam się z prawdą. Nie pojechaliśmy a zaczęliśmy mozolne człapanie pod górę. Stroma ścianka jaka wyrosła przed Nami została wyłożona betonowymi płytami w tak nieszczęsny sposób, że stwarzały wrażenie dużych schodów. Pomiędzy każdym stopniem był dołek w który wpadały koła przez co komfort jazdy był co najwyżej żaden. Długi i wyjątkowo wredny odcinek. 

Gdy osiągnęliśmy kulminację wzniesienia zaczęła się przyjemniejsza część wycieczki. Długi i miejscami zwariowany zjazd szybko odstawił w zapomnienie kiepski początek dnia. Pomimo, że termometr wskazywał dobrze ponad trzydzieści kresek powyżej zera, w lesie nie odczuwało się upału, było rześko i przyjemnie. Świerkowe i bukowe knieje dawały przyjazny cień a dobrej jakości szutrowa droga pozwalała cieszyć się jazdą. Tuż przed wyjazdem z lasu, w Hutkach, spotkaliśmy kilkunastoosobową wycieczkę z rafinerii w Gdańsku. Sygnowana logiem Lotosu ekipa prezentowała się niczym kolarski peleton i obdarowała Nas chóralnym pozdrowieniem. Miło.


Las w okolicach Świętego Rocha, Krasnobród.


Stroma, betonowa ściana w okolicach Świętego Rocha, Krasnobród.


W końcu prawdziwie wakacyjna temperatura :)

Plażing

Plażing, modne słowo gdy mówimy o wakacjach. Gdy wyjechaliśmy z lasu i trafiliśmy nad zalew w Krasnobrodzie daliśmy trochę relaksu zmęczonym nogom i z radością zalegliśmy na plaży. Michaś jak proca wystrzelił w kierunku wody i przez dłuższy czas naszym głównym zajęciem było nicnierobienie o ile przy dwulatku można o czymś takim w ogóle wspomnieć. W każdym bądź razie plażing był, odchaczyć można. Ten błogi stan postanowiła przerwać aura, która postanowiła dać znać o sobie i w krótkim czasie zebrało się całe mnóstwo chmur, które zwiastowały rychłe nadejście burzy. Spakowaliśmy więc dobytek do auta i głodni ruszyliśmy w poszukiwaniu obiadu. W międzyczasie zawitaliśmy jeszcze na wieży widokowej, która góruje nad Krasnobrodem i zapewnia niesamowite widoki. Zdecydowanie polecamy pokonać kilkadziesiąt schodów w ścianie dawnego kamieniołomu i wspiąć się później na wieżę, naprawdę warto. 


Zalew w Krasnobrodzie. W tle widoczna wieża widokowa.


Widok z wieży widokowej w Krasnobrodzie na miasto i pagórki Roztocza Środkowego.

La Majella

Osobny akapit popełnię aby polecić miejsce w którym jedliśmy obiad. Jednym z powodów dla których lubimy odwiedzać nowe miejsca jest regionalne jedzenie i takich punktów szukamy na trasie Naszych wycieczek. Tym razem mieliśmy jednak chęć na delikatną kuchnię a w takową znakomicie wpisuje się Nasza ulubiona czyli włoska. Jakież było Nasze zdziwienie gdy okazało się, że niedaleko Krasnobrodu, w Bondyrzu, jest La Majella, która zbierała świetne opinie w internecie. Postanowiliśmy sprawdzić jak jest naprawdę i pojechaliśmy.

Rewelacja. Maestria. Tak dobrego włoskiego jedzenia nie jedliśmy w żadnym innym miejscu w Polsce a jesteśmy pod tym względem wymagający :) Dodatkkowym atutem są przesympatyczni właściciele, dzięki którym można poczuć się jak w słonecznej Italii. POLECAMY !!! http://www.lamajella.pl/


Aglio Olio e Peperoncino z La Majelli. Poezja smaku.

Późne popołudnie

Na burzę się zbierało, ciemne chmury zasnuły okolicę, więc wróciliśmy do Naszej agroturystyki w Zwierzyńcu i nastąpił zwrot o 180 stopni. Wyszło słońce, zrobiło się bardzo przyjemnie więc postanowiliśmy wykorzystać ten prezent i pojeździć jeszcze trochę po okolicy. Na mapie rzucił się Nam w oczy wąwóz nad Topólczą, który prowadził do cmentarza na wzniesieniu nad wioską. Krótka trasa, dobra droga, ruch żaden, piękna pogoda, jedziemy. Michał do kościoła w Topólczy, przy którym zaczyna się wąwóz, dojechał sam na swoim rowerku. Te trzy kilometry były więc rodzinnym prologiem do krótkiego ale bardzo intensywnego wjazdu wąwozem na pagórek.


Dom w Turzyńcu.


Dom w Topólczy.

Dom z widokiem

Podjazd wąwozem okazał się próbą charakteru. Im wyżej tym stromiej, ani chwili odpoczynku i upierdliwe meszki powodowały, że wjechać było naprawdę ciężko. Przyczepka zdawała się ważyć coraz to więcej i więcej i gdy wjechaliśmy na szczyt oczy zalane miałem potem. Krótka ale naprawdę wymagająca droga poprowadzona w pięknym lessowym wąwozie skończyła się przy bramie cmentarza. Doprawdy trudno wyobrazić sobie piękniejsze miejsce na ostatnie pożegnanie i pochówek niż te. Widoki ze szczytu były przepiękne i cisza wokół tylko potęgowała te wrażenie. 


Podjeżdżając nie było szans na zdjęcie, więc pstryk był na zjeździe.


Przepiękny widok spod cmentarza unickiego w Topólczy. W oddali Szczebrzeszyn.

Dzień zakończyliśmy oranżadą na miejscu pod wiejskim sklepikiem i rozmową z mieszkańcami. Tu czas płynie inaczej, tu żyje się lepiej.