Info

avatar rmk z miasteczka Poznań. Mam przejechane 37834.21 kilometrów. Jeżdżę, bo lubię :)
Więcej o mnie. button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl

Wykres roczny

Wykres roczny blog rowerowy rmk.bikestats.pl
Wpisy archiwalne w kategorii

Nowe gminy

Dystans całkowity:11611.31 km (w terenie 0.00 km; 0.00%)
Czas w ruchu:516:25
Średnia prędkość:22.09 km/h
Maksymalna prędkość:73.40 km/h
Suma podjazdów:61998 m
Liczba aktywności:105
Średnio na aktywność:110.58 km i 5h 06m
Więcej statystyk
Dane wyjazdu:
43.70 km 0.00 km teren
03:25 h 12.79 km/h:
Maks. pr.:46.80 km/h
Temperatura:21.5
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy:280 m
Kalorie: kcal

Magiczne Roztocze - dzień III.

Wtorek, 27 czerwca 2017 • dodano: 28.07.2017 | Komentarze 6


W prawo, w lewo...

Mam słabość do drewnianej architektury sakralnej. Uwielbiam zwiedzać, oglądać i czuć zapach starych, kilkusetletnich kościołów z drewna. Woń palonych świec, ścian przesiąkniętych wiarą i podłóg, na których odciśnięte są ślady kilku pokoleń zawsze nastraja mnie melancholią i zadumą. Uwielbiam takie miejsca, uwielbiam ich ciszę i to, że mówią przez nie wieki. Na Roztoczu mamy te szczęście, że czy zerkniemy w prawo, czy popatrzymy w lewo to tego rodzaju uniesień Nam nie zabraknie. Tym razem spojrzeliśmy na południe i tam się skierowaliśmy. Trzysta lat historii zamkniętej w modrzewiu wydawało się dobrym celem.

Poziomice

Wyraźnie wypiętrzające się przed Nami pagórki otaczające Sochy i Szozdy były idealną, poranną, przystawką. Podjazd na szczyt Lasowej Góry, choć niezbyt stromy, był długi i rozgrzał Nas na tyle, że chłód przedpołudnia odszedł w zapomnienie. Kilkadziesiąt kilogramów jakie ciągnie się za sobą zmusza do innego postrzegania poziomic na mapie ale radość z jazdy w pofałdowanym terenie rośnie proporcjonalnie do trudności. Każdy metr w górę jest dla mnie rowerową drogą do nieba i droga przez Sochy takową była. Widoki wynagradzały trud podjazdu a słodkie wiśnie, które rosły tuż obok były słodką nagrodą za dotarcie w te miejsce. Dla takich chwil warto się zmęczyć. Zjeżdżając do Szozd musiałem mocno zaciskać klamki hamulców aby nie wystrzelić jak z procy. Nachylenie i nowy dywan wylany z asfaltu zachęcały do bicia rekordów ale bycie tatą zobowiązuje. Pędzić nie będziemy.


Było więcej... Droga w Sochach w kierunku Szozd.


Z górki na pazurki.

Trwoga

Droga z Tereszpola do Górecka Starego prowadziła przez las i miała idealną, asfaltową nawierzchnię. Co za tym idzie stwarzała również idealne warunki do tego aby kierowcy samochodów budzili wszystkie swoje konie spod maski i próbowali wycisnąć z nich tyle ile fabryka dała. Minęło Nas kilka bardzo szybko jadących aut ale wszystkie jechały szeroko, bezpiecznie i nie dawały Nam najmniejszego powodu abyśmy czuli się nieswojo na tym odcinku. Czar prysł gdy postanowiły wyprzedzić Nas dwa autobusy. Nie dość, że na pewno jechały dużo szybciej niż dozwolone sześćdziesiąt to jeszcze minęły Nas na tyle blisko, że pęd powietrza zepchnął mnie na pobocze. Nigdy wcześniej nie wystraszyłem się tak bardzo jak wtedy. Dłuższą chwilę trwało zanim pozbierałem myśli. Dodać trzeba, że oba autobusy były wypełnione dziećmi a z naprzeciwka jechało auto, które musiało ostro hamować aby nie doszło do tragedii. Było blisko...

Szum

Tuż za Góreckiem Kościelnym zjechaliśmy do lasu, jako że zapraszał Nas do siebie Rezerwat Szum. Niecałe dwa kilometry rzeki Szum, dopływu Tanwi, objęto ochroną ze względu na występujące na tym terenie rzadkie rośliny oraz zwierzęta. Przez rezerwat poprowadzono ścieżkę dydaktyczną i to właśnie ona sprawiła, że postanowiliśmy zobaczyć co te miejsce ma do zaoferowania. Bór sosnowy jaki porastał wierzchowinę rezerwatu roztaczał wokół przepiękny, żywiczny zapach i powodował, że nie sposób było ominąć tego miejsca. Gdybyśmy wiedzieli co czeka Nas później odpuścilibyśmy wizytę z rowerami. Ale tymczasem...

Pierwsze kilkaset metrów było lekkie łatwe i przyjemne. Szeroka, wygodna ścieżka prowadziła lekko w dół i z przyjemnością można było nią jechać, nawet Michaś na swoim biegowym rowerku mógł bez większych przeszkód jechać przed siebie. Problemy zaczęły się gdy zjechaliśmy do rzeczki. Nagle pojawiły się korzenie, progi, dziury, kałuże, błoto, schodki, ścianki i inne umilacze czasu. Szybko przekonaliśmy się, że jazda rowerem jest tutaj niemożliwa a ciągnięcie przyczepki w tych warunkach jest wyczynem. Ale jako, że wracać nie lubimy i ciągle liczyliśmy, że za zakrętem będzie lepiej, że będzie to miało sens, parliśmy naprzód. Korzeń za korzeniem, ścianka za ścianką, przenoska za przenoską. Sto metrów przed końcem daliśmy za wygraną i wyszliśmy na skróty, na drogę. Jak się później okazało ominęliśmy zaporę i jezioro. Zmęczenie fizyczne i psychiczne dało jednak o sobie znać i zapomniałem zupełnie o tym miejscu.

Sam rezerwat jest zdecydowanie wart odwiedzin, ale Nasze zmagania mocno zniekształciły Nam odbiór jego piękna więc opuściliśmy je z dużym niedosytem. Cóż, za błędy trzeba płacić.


Miłe złego początki... Rezerwat Szum i początek końca drogi przejezdnej dla rowerów.


 Prowadzenie, wpychanie, przenoszenie. Rezerwat Szum.


Rzeka Szum i rezerwat na niej utworzony.


Wielka stopa? Ślad wielkości mojej dłoni, świeży i doskonale odbity. Cóż to może być za zwierze?

Strawa

W rezerwacie zeszło Nam dużo dłużej niż planowaliśmy. Zmęczeni i trochę zdenerwowani faktem, że sami jesteśmy sobie winni, musieliśmy szybko odreagować. Najlepiej relaksuje się przy dobrej kawie i deserze więc w poszukiwaniu tych dwóch magicznych składników udaliśmy się do Górecka Kościelnego i trafiliśmy najlepiej jak mogliśmy. Karczma nad Szumem zaserwowała Nam rewelacyjną kawę i jeszcze lepszą szarlotkę z lodami. Dopełnieniem relaksu był duży plac zabaw, na którym mógł wyszaleć się Nasz pełen wigoru synek a My mogliśmy w spokoju delektować się odpoczynkiem. Przy okazji odbyliśmy dłuższą rozmowę z sympatyczną parą z Biłgoraja, która opowiedziała Nam sporo ciekawostek o Roztoczu i okolicach. Takich informacji nie dostanie się w żadnym z przewodników i takie rozmowy jak ta są prawdziwą skarbnicą wiedzy. Jak się później okazało nie było to Nasze ostatnie spotkanie. 


Karczma nad Szumem w Górecku Kościelnym - rewelacyjna kawa i przepyszna szarlotka z lodami.

Modrzew, dąb i inni

Główna cel dzisiejszej wycieczki stał przed Nami i robił wrażenie swoją wielkością. Zapach modrzewia, jego faktura i kolor od zawsze są jednym z moich ulubionych ale tym razem czułem się zawiedziony. Jego otoczenie i wygląd nie spodobały mi się ani trochę. Wydał mi się za nowy, bez duszy, bez wiary. Nie tego się spodziewałem i bez żalu pojechaliśmy dalej. Zrobiłem jedno pamiątkowe zdjęcie wewnątrz kościoła i to by było na tyle.


Kościół pw. św. Stanisława, Górecko Kościelne.

Zupełnie inne odczucia wywarła na Nas kapliczka na wodzie, którą postawiono nad rzeką Szum. Piękne położenie, prostota formy i górujące nad nią pomnikowe dęby powodowały, że miejsce te nabierało wyjątkowego uroku. W te miejsce zdecydowanie warto przyjechać. Przy kapliczce zlokalizowane jest źródełko z wodą, która podobno ma właściwości lecznicze i pomaga na choroby stawów.


Kapliczka "na wodzie" w Górecku Kościelnym.

Strade bianche 

Wydostać się z Górecka Kościelnego łatwym nie jest, przynajmniej jeśli chcemy trzymać się szlaku na Józefów. Piach po piasty szybko wybił Nam z głowy jazdę rowerem i zmusił do ich prowadzenia, co momentami też było utrudnione. Pogłoski o piaskownicy na jakiej zagnieździła się Puszcza Solska nie okazały się kłamliwe i odczuliśmy to w mięśniach. Na szczęście na horyzoncie pojawiła się nowo powstała, szutrowa droga do Brzezin i tym właśnie traktem udaliśmy się w drogę powrotną do Zwierzyńca. Biała wstęga jaka przecinała pola przywodziła na myśl włoskie Strade Bianche i jadąc niespiesznym tempem można było poczuć się jak na Półwyspie Apenińskim. Z wrażenia nie zrobiłem żadnego zdjęcia, szkoda.

Florianka 

Powrót do Zwierzyńca mieliśmy przez serce Roztoczańskiego Parku Narodowego. Świetnej jakości szutrowa droga została poprowadzona z Górecka Starego przez Floriankę i kończy się przy zwierzynieckich stawach echo. Jest zamknięta dla ruchu samochodowego i może być stawiana za wzór tego jak powinna wyglądać leśna droga dla rowerów. Kilka kilometrów idealnie ubitego szutrowego podłoża sprawia, że jedzie się wyjątkowo przyjemnie a okalające Nas bory Parku Narodowego sprawiają, że zachwytom nie ma końca. Jedynym ale sporym minusem są znaki, które informujące o tym, że przebiega tędy szlak GreenVelo. Jest ich cała masa, są rozstawione za często, zupełnie bez potrzeby i psują te miejsce. We Floriance, która leży w sercu tego dziewiczego terenu założono hodowlę koników polskich a w zabudowaniach dawnego folwarku znajduje się obecnie Izba Leśna RPN. Atrakcji co nie miara i wszystkie je Michaś postanowił przespać. Cisza jaka panowała wokół i szum opon toczących się po szutrowym dywanie skutecznie uśpiły go na dłuższy czas i obudził się dopiero gdy dotarliśmy do agroturystyki. Na miejsce zajechaliśmy późnym popołudniem, fizycznie zmęczeni ale po raz kolejny zachwyceni tym czym Roztocze Nas obdarzyło. 


Droga do Zwierzyńca z Górecka Starego.


Droga do Zwierzyńca z Górecka Starego.


Izba Leśna we Floriance.

Zamość

Po obiadokolacji naszła Nas jeszcze ochota na to aby odwiedzić Zamość. Wszem i wobec można dowiedzieć się, że to prawdziwa perła renesansu i że być w tych terenach i nie odwiedzić tego miasta to grzech. Pojechaliśmy więc samochodem, zjedliśmy lody na rynku, zrobiliśmy sobie długi spacer wokół fortyfikacji i pooglądaliśmy kamienice. Za krótko tam jednak byliśmy aby wydawać jakiekolwiek opinie. Jedno przyznać jednak trzeba, lody mają pyszne.


Zamość.

Zaliczone gmina: Tereszpol (387), Józefów (388)


Dane wyjazdu:
40.50 km 0.00 km teren
02:47 h 14.55 km/h:
Maks. pr.:30.00 km/h
Temperatura:23.0
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy:177 m
Kalorie: kcal

Magiczne Roztocze - dzień II.

Poniedziałek, 26 czerwca 2017 • dodano: 25.07.2017 | Komentarze 13


Szarosine ciężkie niebo, które przywitało Nas w poniedziałkowy poranek nie nastrajało optymistycznie. Rozłożona na stole mapa okolic Zwierzyńca, służąca jednocześnie za obrus, nie pomagała w spokojnym delektowaniu się śniadaniem nad Wieprzem. Zbyt dużo pomysłów przychodziło mi do głowy, zbyt dużo dróg krzyżowało się ze sobą tworząc w mej głowie labirynt wycieczek, który próbowałem przejść dostosowując trasę do zastanej aury. Deszcz, który wedle wszelkich znaków na niebie miał być dzisiaj Naszym towarzyszem, zawężał pole wyboru. Świadomi tego co może Nas spotkać na lessowym podłożu jaki najczęściej zalega w okolicach Zwierzyńca postawiliśmy dzisiaj na asfalt. Jedziemy w stronę Krasnobrodu. 

Biała Góra

Wokół Zwierzyńca jest kilka punktów widokowych, z których można podziwiać rozległe panoramy Roztocza Środkowego. Jednym z takich miejsc jest Biała Góra, która dumnie wypiętrza się zaraz za Roztoczańskim Centrum Naukowo - Edukacyjnym RPN. Znajdująca się na jej szczycie drewniana wieża widokowa tylko dodaje jej uroku i pozwala jednocześnie na wygodne obserwacje bliższej i dalszej okolicy. Tam też udaliśmy się na początku dzisiejszej wycieczki i nie mogliśmy wybrać lepiej. Przepiękne widoki jakie roztaczały się ze szczytu spowodowały, że musiała upłynąć dłuższa chwila zanim wróciliśmy na dół. Jeśli dodamy do tego stada krów i byków, które pasły się wokół oraz kilkanaście koników polskich dotrzymujących im towarzystwa to będziemy mieli obraz sielanki jaka Nas otaczała. Michaś pierwszy raz w życiu mógł karmić wolno chodzące konie i był tym faktem zachwycony. My objedliśmy się czerwonymi i czarnymi porzeczkami rosnącymi opodal, wszyscy zadowoleni. Miejsce te bardzo przypominało nam ukochane Bałkany, może dlatego tak dobrze się tu czuliśmy. 


Widok z Białej Góry w stronę Bukowej i Lasowej Góry. 


Biała Góra.



Rodzicielstwo

Pełni estetycznych doznań jakie zapewniła Nam wizyta na Białej Górze z zadowoleniem ruszyliśmy dalej, w kierunku Guciowa. Jadąc niespiesznie przez Roztoczański Park Narodowy, rozmawiając o wszystkim i o niczym w pewnym momencie zorientowaliśmy się, że nie wzięliśmy pieluch na zmianę. Jak ważny jest ten fakt w przypadku rodziców dwulatka, który jeszcze z nich nie wyrósł, przekonywać nikogo nie trzeba. Do wyboru mieliśmy dwa warianty, powrót do Zwierzyńca albo kupno zapasu gdzieś po drodze. Wygrał ten drugi ale sklep znaleźliśmy dopiero w Bondyrzu. Na miejscu okazało się, że płacić kartą nie sposób a gotówki mieliśmy śladowe ilości. Koniec końców udało się zrobić zakupy, pieluchy dostaliśmy na sztuki i mogliśmy jechać dalej. Dobrze, że Michaś wytrzymał.

Pstrąg

Po udanych zakupach odezwał się głód i chęć zabawy Michałka, który miał dość siedzenia w przyczepce więc skorzystaliśmy z tego, że tuż obok była restauracja serwująca pstrągi z własnej hodowli. Ładnie przygotowane miejsce, odrestaurowany młyn wodny na Wieprzu, własna wędzarnia i plac zabaw dla dzieci. Nic więcej w tej chwili nie potrzebowaliśmy. Pstrąg wędzony w temperaturze pięćdziesięciu stopni był jedną z najlepszych ryb jakie kiedykolwiek jadłem ale już ciasto rabarbarowe było kompletną pomyłką. Kawa również była bez wyrazu co sprawia, że oceniamy te miejsce raczej na minus, innych rzeczy nie zamawialiśmy, również ze względu na ceny, które zdecydowanie były za wysokie w stosunku do tego co widzieliśmy na innych talerzach.

Mieliśmy okazje zamienić kilka słów z właścicielem hodowli i dowiedzieliśmy się od Niego sporo ciekawych rzeczy o pstrągach i wszystkim co z nimi związane. Bardzo miły i sympatyczny Pan, opowiadał z dużą pasją, widać że zna się na tym co robi i potrafi o tym tak opowiadać aby zaciekawić słuchacza. 



Parking rowerowy w Hodowli Ryb Łososiowatych w Bondyrzu.

Guciów

Jadąc przed siebie, w poszukiwaniu sklepu, minęliśmy zagrodę w Guciowie. Z zewnątrz prezentowała się przyzwoicie więc, po odwiedzinach w Bondyrzu. wróciliśmy w te miejsce aby zobaczyć co ma do zaoferowania. Muzeum etnograficzno - przyrodnicze bo tak tytułuje się ten skansen okazało się dużym zawodem. W miejscowej restauracji zamawiając obiad i kawę, tę druga otrzymaliśmy jako pierwszą i zdążyła wystygnąć zanim zjedliśmy. Prosiliśmy aby naleśniki dla Michałka podać pierwsze, dostał ostatni. Jedzenie mocno średnie, zupa z pokrzyw miała ich tyle, że musieliśmy szukać ich wytężonym wzrokiem. Pisząc krótko, nie warto.

Skansen okazał się płatny i można było zwiedzać go tylko z przewodnikiem, odpuściliśmy. Trzy stare chałupy, które stały obok nie wydały się nam na tyle interesujące aby tracić czas na ich zwiedzanie. Czary goryczy przelał przyjazd autokaru z wycieczką w Warszawy i gdy kilkadziesiąt osób wypełzło na tak mały teren, zrobiło się tak nieprzyjemnie, że spakowaliśmy rzeczy i pojechaliśmy dalej. 

Przyjemnie było tylko przez pierwsze pięć minut, wtedy gdy byliśmy w skansenie właściwie sami i przewodnik grał leniwe melodie na pianinie w rogu restauracyjnej sali. Można było siedzieć i wsłuchiwać się w dźwięki, które mieszały się z zapachem starości drewna i ciszą tego miejsca. Wyjątkowo piękna scena.


Przewodnik grał tak jakby świat wokół nie istniał, Guciów.


Zupa z pokrzyw, prawie bez pokrzyw.


Zagroda w Guciowie.

Pływająco

Powiadają, że do trzech razy sztuka. Licząc na to, że tym razem atrakcja będzie warta odwiedzin, po niepowodzeniach w Bondyrzu i Guciowie, udaliśmy się do Obroczy. Nie mając żadnego doświadczenia ze spływem kajakowym z dwulatkiem na pokładzie mieliśmy sporo obaw jak to będzie ale pełni zapału i wrodzonego optymizmu wypożyczyliśmy kajak i z biegiem Wieprza udaliśmy się do Zwierzyńca. Rowery i przyczepkę zostawiliśmy pod czujnym okiem właścicielki kajaków i za dwie godziny mieliśmy ponownie dokonać wymiany sprzętu pływającego na jeżdżący. Ahoj przygodo.

Wieprz okazał się trudnym przeciwnikiem. Bardzo kręte koryto i niski stan wody nie raz nie dwa zmuszał Nas, nie do wiosłowania, a do odpychania się od dna. Zwalone w poprzek rzeki drzewa dodawały jej uroku a w Nas wymuszały ciągłą koncentrację nad wybraniem optymalnej drogi spływu. Michał był zachwycony odmianą, nawet woda z rzeki smakowała mu do tego stopnia, że wolał ją niż swój sok do picia. Całość zakończyliśmy po dwóch i pół godzinie zmagań, zmęczeni ale z chęciami na jeszcze. Jako, że na Roztoczu rzek nie brakuje wiedzieliśmy, że jeszcze spróbujemy swoich sił gdzieś indziej. 


Kajakarz

Powrót

Ponad dwie godziny kajakarskich zmagań dało o sobie znać gdy wsiedliśmy z powrotem na rower i dlatego też do Zwierzyńca skróciliśmy drogę, jadąc przez las. Odległość może mniejsza ale czasowo na pewno wyszło dłużej o czym przekonaliśmy się po fakcie. Piachu było miejscami na tyle dużo, że wszelka radość z jazdy była tylko rzewnym wspomnieniem. Niebieski szlak z Obroczy ewidentnie nie sprzyja rowerzystom.

W samym Zwierzyńcu pokręciliśmy się trochę, jeżdżąc bez celu i oglądając te miasteczko z różnych perspektyw. W poniedziałkowe popołudnie było tak puste w porównaniu do dnia wczorajszego, że można było zastanawiać się czy to te samo miejsce. Zrobiliśmy zakupy na kolację i śniadanie i wróciliśmy do agroturystyki. 


Browar Zwierzyniec.


Willa Plenipotenta w Zwierzyńcu.

Zaliczone gmina: Adamów [powiat zamojski] (386)




Dane wyjazdu:
46.10 km 0.00 km teren
03:57 h 11.67 km/h:
Maks. pr.:37.50 km/h
Temperatura:27.0
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy:280 m
Kalorie: kcal

Magiczne Roztocze - dzień I.

Niedziela, 25 czerwca 2017 • dodano: 17.07.2017 | Komentarze 6


My i Oni.

- Spalili Nasze domy, spalili całe wioski. Ale naszych charakterów nie tknęła żadna pożoga, ona je tylko wzmocniła. Te domy są symbolem Naszej siły i pracowitości. Odbudowane po wojnie, dbamy o nie do dzisiaj. -
słowa te wypowiadane cicho i spokojnie ale jednocześnie pewnie i dumnie aż dźwięczały w ciszy niedzielnego poranka. Pani Genowefa, którą spotkaliśmy przed pięknym, drewnianym domem okazała się sąsiadką właścicielki, Pani Waleriany. - Nie jesteśmy takie stare, ledwie 88 i 95 lat. Jest we wiosce babka co ma lat 104. I ona jest stara, to fakt. - rozwiała wątpliwości młodsza z Pań. - Od lat, ludzie fotografują mój dom, nie wiem dlaczego. Stary już, drewniany. Są we wiosce ładniejsze, murowane, nowsze. Pan jest pierwszy, który chce zrobić zdjęcie nie jemu a Nam. To miłe. - wolno i jeszcze ciszej od sąsiadki powiedziała te słowa Pani Waleriana. - Stańmy tylko na tle kwiatów, one są ładne, jesteśmy z nich dumne. Całe życie są z nami. 

Wyjąłem aparat, skadrowałem, uwieczniłem chwilę na karcie pamięci. Obiecałem, że zdjęcie wywołam i wyślę na pamiątkę. Dla mnie takie chwile jak ta, takie rozmowy i tacy ludzie są najlepszą pamiątką z odwiedzanych miejsc. Tego nie zabierze mi nikt.

- Nas też chcieli spalić, udało się uciec. Pomyśleć, że wcześniej żyliśmy w zgodzie, razem, jak człowiek z człowiekiem. My, Niemcy, Żydzi i Ukraińce. Jedność, która stała się niczym. Ehhh.... - puenta, której wydźwięk rozniósł się po całym Roztoczu, padła z ust Pani Genowefy. Powiedziała to cicho i chyba do siebie ale jednocześnie słowa poleciały daleko, gdzieś nie wiadomo gdzie. 

Tak rozpoczęły się Nasze wakacje na Roztoczu. Pięćset metrów od naszej agroturystyki w Bagnie, dzielnicy Zwierzyńca, historia wzięła Nas w swoje objęcia i postanowiła powiedzieć dzień dobry. Mój dwuletni synek wesoło przyglądał się obu Paniom i nic nie rozumiał z Ich opowieści. Być może kiedyś wróci sam w te strony i wtedy pewnie nie będzie już Naszych rozmówczyń ale słowa pozostaną. I te zdjęcie.


Pani Genowefa i Waleriana z Turzyńca. 

Pierwsze wrażenie

Miłość od pierwszego wejrzenia istnieje, przynajmniej My tego doświadczyliśmy. Roztocze od pierwszych chwil Nas w sobie rozkochało. Pięknie zadbane domy, przystrzyżona trawa, kwitnące kwiaty, żadnego, choćby najmniejszego śmiecia wokół. Jadąc przez Turzyniec i Topólczę nie mogliśmy wyjść z zachwytu nad tym, jak mieszkańcy dbają o swoje obejścia. Niby nic a jednak tak wiele. Jeśli tak jest wszędzie w tym regionie kraju to możemy zostać tu na zawsze. Michaś zdecydowanie podzielał Nasze zdanie co chwilę głośno krzycząc jakie piękne kwiatki są wszędzie i jak mu się to podoba. Praktycznie zerowy ruch samochodów powodował, że mogliśmy bez obaw puścić go po drodze aby szlifował swoje biegowo-rowerowe umiejętności. Sielanka.


Okolice Kawęczynka.


Skarby dwa.

Less. Z nieba do piekła.

Less. Cztery litery, które większość z nas skojarzy pewnie z angielskim przysłówkiem a nie jego polskim znaczeniem. Tą żółtawą skałę osadową spotkać można w kilku miejscach w Polsce i jest ona odpowiedzialna za fantazyjne wąwozy, które dzięki niej powstają w miejscach jej występowania. Jednym z takich miejsc, jednym z bardziej znanych w kraju, są okolice Szczebrzeszyna. Tam też skierowaliśmy się aby przekonać się na własne oczy czy faktycznie warto zobaczyć jakie cuda potrafi zrobić woda w wyniku swojej erozyjnej działalności w lessowym terenie.

Upewniwszy się wcześniej, po rozmowie z mijanymi rowerzystami, że droga będzie przejezdna z przyczepką udaliśmy się kierunku Kawęczynka. Za wioską ujrzeliśmy piękny widok na Czubatkę, z którą wiąże się miejscowa legenda o tym, że to właśnie tutaj jest wejście do piekła. Las Cetnar i teren wokół Czubatej Góry nazwany został Piekiełkiem i utworzono tu rezerwat. Legenda legendą ale znajdujące się na zboczach tej góry oparzelisko jest faktem i powoduje, że często występuje tu poranna, gęsta mgła a zimą śnieg topnieje szybciej niż gdzie indziej. Wjechaliśmy więc w czeluście lasu, choć na początku musieliśmy oboje przenosić przyczepkę przez dwie wielkie kałuże. Jak widać do piekła tak prosto trafić nie sposób. 

Jadąc powoli przez las i mozolnie zdobywając wysokość w pewnym momencie wjechaliśmy w piękny wąwóz, w którym nachylenie i nawierzchnia wygrały ze mną i musiałem zejść z siodełka. Na szczycie chwila odpoczynku i udaliśmy się polną drogą w kierunku Szczebrzeszyna. Jak się okazało, nawierzchnia była tak fatalna, że spory kawałek prowadziłem zestaw, próbując ominąć dziury i kałuże. Z marnym skutkiem.


Wąwóz w Lesie Cetnar.

Fasola.

Bliższe i dalsze okolice Szczebrzeszyna to kraina fasoli. Jest uprawiana tutaj w wielkich ilościach i bardzo fotogeniczna. Równe rzędy stojących tyczek i zielone pędy, które je oplatają tworzą zgrabną całość z roztoczańskimi pagórkami. Na taki właśnie widok trafiamy zjeżdżając polną drogą w kierunku Szczebrzeszyna. Korzystam z okazji i krótką chwilę wpatruję się w nie jak zaczarowany. Piękny punkt widokowy jaki mam przed sobą hipnotyzuje. Po chili dziurawa, lessowa droga zamienia się w gładki jak stół, asfaltowy dywanik pośród pól i pagórków. Unijne pieniądze dotarły szerokim strumieniem na Roztocze i jak informuje tabliczka, stojąca obok, służą teraz za dofinansowanie dróg dojazdowych na pole uprawne. Rolnicy mają więc też swoje autostrady. My przy okazji też, dla Michała w przyczepce tak równa droga to prawdziwy wersal po dziurawym jak ser ostatnim odcinku. 



W Szczebrzeszynie chrząszcz brzmi w trzcinie.

Szczebrzeszyński językowy i ortograficzny łamaniec, to jeden ze sztandarów Naszego ojczystego języka. Ciekawostka, która została uczczona w tym miasteczku dwoma pomnikami tego sympatycznego owada. Jeden betonowy stojący przed urzędem miasta, drugi drewniany na jego obrzeżach, w pobliżu dawnego młyna. Jako, że pora nastała obiadowa postanawiamy zjeść w restauracji w Klemensowie. Dobre opinie jakie ma ten lokal nie okazuję się wystawione na wyrost i po pysznym obiedzie udajemy się w kierunku Zwierzyńca. Dodatkowo Michał miał możliwość pokarmić kozy w małej zagrodzie na terenie restauracji i skwapliwie z niej skorzystał. Super miejsce.


Restauracja w Klemensowie, gorąco polecamy.


Szczebrzeszyński chrząszcz. Gdzie ta trzcina?

Echo Wieprza.

Do Zwierzyńca wracamy przez Kawęczyn i Topólczę, w której postanawiamy wydłużyć wycieczkę i udać się na druga stronę rzeki Wieprz aby w ten sposób dojechać na miejsce. Czarny szlak szybko wyprowadza nas na nadrzeczne łąki, oznakowania brak ale mapa pozwala zorientować się w terenie i częściowo po trawie oraz bliżej nieznanych zaroślach dojeżdżamy do rzeki. Zaliczamy nawet krótką kąpiel ale lodowata woda nie pozwala na dłuższe moczenie nóg, jedziemy więc dalej. Szlakiem Green Velo, który z niezrozumiałych dla Nas powodów wiedzie wzdłuż ruchliwej drogi wojewódzkiej a nie drogą, którą tu przyjechaliśmy, dojeżdżamy do Zwierzyńca. Jest niedzielne popołudnie więc ludzi tłumy. Wokół zalewu i browaru ciężko przejechać. Pełni obaw jedziemy nad Stawy Echo poleżeć trochę na plaży ale na miejscu okazuje się, że ludzi jest już niedużo, więc możemy pobawić się z Michałem w piasku, pomoczyć nogi i zaliczyć błogie lenistwo. Michał z nieukrywanym zadowoleniem szaleje, pływa i karmi kaczki. Dzień dobiega końca, pakujemy rzeczy do przyczepki i wracamy do Bagna. Pierwsza wycieczka okazała się pełna wrażeń i atrakcji, zasypiamy szybko i głęboko. Zmęczeni ale zadowoleni.

Green Velo na odcinku od Szczebrzeszyna do Zwierzyńca.


Roztoczańskie klimaty.

Zaliczone gminy: Zwierzyniec (384), Szczebrzeszyn (385)




Dane wyjazdu:
43.90 km 0.00 km teren
03:32 h 12.42 km/h:
Maks. pr.:29.50 km/h
Temperatura:20.0
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy:231 m
Kalorie: kcal

Borne Sulinowo - dzień 2.

Niedziela, 21 maja 2017 • dodano: 24.05.2017 | Komentarze 5

Drugi i ostatni dzień Naszego, krótkiego pobytu w Bornym Sulinowie wita Nas promieniami słońca, rześkim powietrzem i silnym wiatrem. Niebieskie niebo to jakże przyjemna odmiana w stosunku do wczorajszego dnia i nadzieja na to, że pogoda będzie tym razem będzie sprzyjać. Wczoraj był niebieski szlak, dzisiaj wybieramy czerwony. Poddany delikatnym modyfikacją to właśnie szlak "Nad jezioro Ciemino" będzie osią dzisiejszej wycieczki.



Pepesza

Zdania na temat Armii Radzieckiej i jej obecności na Naszych terenach są mocno podzielone. W Bornym Sulinowie część mieszkańców czerpie zyski z tego, że właśnie te miasto było ich garnizonem i tak długo pozostawało w tajemnicy. Nawiązania do obecności Rosjan na tych terenach są wszędzie ale podczas rozmów z mieszkańcami raczej jest więcej do nich niechęci niż można się tego spodziewać. Spotkany na początku dzisiejszego wyjazdu starszy Pan nie ukrywał swojej złości z tego, że więcej ludzi chce zobaczyć radziecki cmentarz wojskowy a o polskim nawet nie wspominają. Cóż, również i My chcieliśmy zobaczyć pomnik z pepeszą a o miejscu pochówku Naszych żołnierzy nawet nie wiedzieliśmy. Często bywa tak, że o swoich bohaterach nie pamiętamy... A skoro już zajechaliśmy tam gdzie jest pepesza to wspomnieć warto, że spoczywa tu trzysta sześćdziesiąt osób a sto czterdziestu sześciu  z nich to "niezwiestnyj sołdat". Tak było wygodniej dla propagandy...

Lekko i ciężko zarazem.


Grób Iwana Paddubnego na rosyjskim cmentarzu w Bornym Sulinowie.

Marzenie

Od trzeciego kilometra Naszej trasy czerwony szlak wjechał na teren byłego poligonu. Oznaczało to dla Nas nie tylko osłonę od porywistego wiatru, gdyż w większości są to tereny zalesione, ale praktycznie brak ruchu samochodowego, ciszę i spokój. Wprost wymarzone warunki do rodzinnego rowerowania. Korzystając z doskonałego asfaltu nie mieliśmy żadnych obaw aby Michaś mógł samemu przejechać dwa kilometry i cieszyć się wraz z Nami jazdą w takich okolicznościach przyrody. Te dwa tysiące metrów samodzielnej jazdy to dla niego spory wyczyn ale tak mu się podobała jazda całą szerokością drogi, zjeżdżanie z górki i pogoń za jedynym rowerzystą jaki nas minął, że nie sposób było go zatrzymać. Namiastkę jazdy po zamkniętym poligonie mamy w okolicach Poznania ale tutaj ruchu nie ma kompletnie, bo nie ma gdzie samochodem dojechać. Asfalt kończy się po kilku kilometrach a do najbliższej miejscowości prowadzi kilka następnych ale już szutrowej i piaszczystej drogi. Dla rowerzystów marzenie.


Uśmiech mówi sam za siebie.


Zdjęcie dzięki uprzejmości mijanej pary rowerzystów :)

Niespodzianka

Pomimo tego, że czerwony szlak uciekał w lewo zdecydowaliśmy się jechać do końca asfaltu, który pewnikiem miał skończyć się gdzieś niedługo. Dojechaliśmy nim aż do jeziora Kniewo i zaczęła się mała gehenna. Kolejne cztery kilometry prowadziło po resztkach asfaltu, dziurach, kamieniach, grysie, szutrze i wszystkim tym co skutecznie zwalnia jazdę z przyczepką do szalonych pięciu kilometrów na godzinę. Z pozytywów wymienić należy to, że nie było piasku. Cóż jednak z tego skoro to tylko śmiech przez łzy. Trzeba było jednak jechać szlakiem, który okazał się całkiem wygodną szutrową drogą przeciwpożarową, z którą połączyliśmy się tuż przed kolejną niespodzianką. Transwielkopolska Trasa Rowerowa (TTR) jest mi znana nie od dziś ale nie miałem pojęcia o tym, że zaczyna się w województwie pomorskim. Toteż wielkie było moje zdziwienie gdy przy leśniczówce Płytnica stanęliśmy pod tablicą, która oznajmiała, że właśnie w tym miejscu owy szlak się rozpoczyna. Podróże kształcą.


Diabelskie Pustacie.


Początek TTR.

Śpiący królewicz

Michał zasnął a ja widząc drogę po jakiej przyszło nam teraz jechać zastanawiałem się w duchu czy przez kolejne kilometry nie pobiję przez przypadek jakiegoś rekordu. Dziury jakie pojawiały się w nawierzchni zmuszały mnie do ekwilibrystyki z przyczepką, szukania możliwości przejazdu i zwalniania praktycznie do zera. Jechaliśmy tak i jechaliśmy. W sumie nie spieszyło się nam nigdzie ale taka jazda bywa mocno męcząca. Królewicz nie zważając na te przeszkody spał w najlepsze ale to mi przypadło w udziale manewrowanie zestawem tak aby Morfeusz trzymał go w objęciach jak najdłużej. Momentami nie było to możliwe i z kretesem przegrywałem walkę z nierównościami wpadając w coraz to większe dziury. Tak bywa gdy nie zna się drogi i jedzie przed siebie. Gdy szlak odbijał w prawo w stronę Jelonka, przegapiliśmy ten zjazd ale zreflektowaliśmy się w miarę szybko i zawróciliśmy. Gdy Naszym oczom ukazała się ścieżka, którą mieliśmy jechać, wybaczyliśmy sobie nawigacyjny błąd. Zarosła i była praktycznie niewidoczna, ale na szczęście tylko na odcinku około stu metrów. Niestety wystające korzenie, nieco piachu i głębokie kałuże nie ułatwiały zadania i tempo jazdy nie wzrosło prawie wcale. 


Ciężki odcinek, ilość dziur i przeszkód ciężka do przełknięcia.

Cywilizacja

Po dwudziestu kilometrach jazdy wśród lasów wyjechaliśmy w Jelonku. Zaczęliśmy rozglądać się za jakąś oberżą czy inną jadłodajnią, która pozwoliła by nam uzupełnić braki kofeiny w organizmie i poratowała kaloriami ale Nasze poszukiwania spełzły na niczym. Dobrze wyglądająca smażalnia ryb w Przejezierzu nie honorowała płatności kartą a z gotówką u Nas było kiepsko ale co najgorsze, jedyną słodkowodną rybą w menu był pstrąg. Kargulen, dorszy, łososi i innych było zatrzęsienie co przecież powinno być zrozumiałe, do morza jedyne sto kilkadziesiąt kilometrów a w niezliczonych, okolicznych jeziorach ryb brak. Wolny rynek. Zerkając na mapę postanowiliśmy zjeść swoje kanapki nad jeziorem w Cieminie i musieliśmy obejść się bez kawy. Gdy przystanęliśmy na chwilę przy pięknym kościele w Jeleniu Michał się obudził. 


Kościół rzymskokatolicki pw. Matki Boskiej Nieustającej Pomocy w Jeleniu.


Pomiędzy Jeleniem a Ciemieniem.


Jezioro Ciemino.

Przyczepkom tu jechać nie kazano

O ile dziurawy odcinek na poligonie był męczący to kilka kilometrów od Ciemina do Krągów momentami dało mi się tak we znaki, że traciłem przyjemność z jazdy. O ile bez przyczepki można było manewrować pomiędzy korzeniami, kamieniami, koleinami i piachem to w zestawie była to ciągłe wymyślanie jak przejechać kolejne przeszkody aby nie uszkodzić przyczepki i zapewnić jakikolwiek komfort jej małemu pasażerowi. Zdecydowanie to był najgorszy odcinek drogi jaki przejechałem z przyczepką i największemu wrogowi jej nie polecę. Było, minęło i niech tak zostanie. Jedyną przyjemnością była spora ilość świerków, które wprost uwielbiam i mógłbym się na nie patrzeć godzinami. 


Ehh...

Wszystko co dobre, szybko się kończy

Do Bornego wracamy szosą prowadzącą z Krągów. Po różnych nieprzyjemnościach jakie zafundował nam dzisiaj czerwony szlak ten odcinek to prawdziwy Wersal. Równo, równiutko. Obiad, kawę i zasłużony deser jemy w polecanej nam Gospodzie u Ani i nie żałujemy tej decyzji. Pyszne, domowe jedzenie, wyśmienita kawa i na deser po lodowym pucharze. Na koniec wycieczki jedziemy jeszcze brzegiem jeziora Pile zachwycając się po raz kolejny Domem Oficera i Bornym Sulinowem jako całości. Dla każdego coś miłego. Rower, kajaki, grzyby, fortyfikacje, historia, polowania, spacery, lenistwo nad wodą. Wszystkiego pod dostatkiem. I przede wszystkim święty spokój. Jeśli moja kochana Żonka zaczyna podczas jazdy przebąkiwać o kupnie tu działki czy mieszkania to musi być to ciekawe miejsce. I zaiste takim jest.


Zasłużona nagroda po całodziennej jeździe.


Marina. Nam się podobała.

Dwa dni minęły niepostrzeżenie, czas wracać do domu. Choć krótki to pozwalający odrobinę się zrelaksować pobyt w Bornym Sulinowie dobiegł końca. Czy kiedyś tu wrócimy? Nie potwierdzam ani nie zaprzeczam. Choć warto.

Zupełnie przypadkowo i niespodziewania wyszło Nam, że dzisiaj praktycznie nie jechaliśmy pod wiatr chociaż wiało naprawdę mocno. Mnogość lasów była Naszym sprzymierzeńcem, inaczej mogło być krucho... Najbardziej odsłonięty odcinek jechaliśmy z wiatrem, wtedy gdy Michaś jechał sam. Ktoś nad nami czuwał :)


Dane wyjazdu:
36.70 km 0.00 km teren
02:56 h 12.51 km/h:
Maks. pr.:30.80 km/h
Temperatura:14.0
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy:181 m
Kalorie: kcal

Borne Sulinowo - dzień 1.

Sobota, 20 maja 2017 • dodano: 23.05.2017 | Komentarze 8

Borne Sulinowo od dawna fascynuje swoją historią, urzeka położeniem i zaprasza do siebie spragnionych spokoju turystów. Postanowiliśmy z tego skorzystać i odwiedzić te, bez wątpienia, fantastyczne miejsce. Wolny weekend, prognoza pogody bez żadnych kataklizmów i naprędce znaleziony nocleg sprawiły, że w sobotę nieco po szóstej rano jechaliśmy już samochodem do Bornego. Rowery na platformie, przyczepka w bagażniku, mapa okolic spakowana, dwa dni rowerowego odpoczynku przed nami. Bez planu, spontanicznie i z uśmiechem na twarzy. Ten wyjazd musiał być ciekawy i takim był.



Oszukana metryka.

Borne Sulinowo i pobliskie Kłomino przez kilkadziesiąt lat tętniły życiem pomimo, że oficjalnie nie istniały. Pierwsze z miast założone zostało w latach 30-tych XXw. dla szkoły artylerii Wermachtu i przejęte w 1945r. przez wojska Radzieckie. Do 1992r. było wyłączone spod polskiej administracji, nie istniało na żadnej z map i było terenem zamkniętym dla ludności cywilnej. Ponad 60tys. żołnierzy jakie wyjechało stąd w chwili przekazania Bornego Sulinowa w ręce polskie świadczy o tym jakiej skali proceder się tu odbywał. Doprawdy niesamowita historia. Obecnie mieszka tu niecałe pięć tysięcy mieszkańców, którzy zajmują tereny i budynki po Armii Czerwonej. Z kolei Kłomino to jedyne w Polsce miasto widmo. W przeciwieństwie do Bornego Sulinowa nigdy nie zostało zasiedlone i obecnie jest sukcesywnie wyburzane, zostało tylko kilka budynków w ruinie i dwa odnowione bloki. Spóźniliśmy się trochę z odwiedzinami, z klimatu jaki tu panował, nierealnej pustki, opuszczonych tajemnic i pozostałości nie zostało już prawie nic. Polski Czarnobyl praktycznie znikł z powierzchni ziemi. Za panowania Rzeszy był tutaj Oflag II D Gross-Born, od 1940r. Po zakończeniu wojny Rosjanie więzili tu Niemców a a następnie mocno rozbudowali miasto na własny użytek. Był to teren ściśle strzeżony.

Nieopodal Kłomina, na zamkniętym terenie w Brzeźnicy, znajdował się jeden z magazynów radzieckiej broni nuklearnej przechowywanej na terenie Polski. Miało zostać ona użyta w walce z imperializmem, również przez Nasze wojska. W lasach, które szczelnie oplatają te tereny można spotkać do dzisiaj pamiątki po ten nuklearnej zagadce. Schrony, bunkry i stanowiska strzelnicze przyciągają wielu poszukiwaczy wrażeń.

Zarówno wyżej opisaną bazę radzieckich wojsk rakietowych, jak i Kłomino odwiedziliśmy jadąc samochodem do Bornego Sulinowa. Oba miejsca robią wrażenie, choć w przypadku Kłomina jest to już tylko resztka, z tego co było. Szkoda, wielka szkoda. 


Michaś przy opuszczonej bazie rakietowej wojsk radzieckich w Brzeźnicy Kolonii. 


Kłomino, miasto widmo.

Kraina Odwróconego Krzyża

Po ponad dwugodzinnej jeździe samochodem z Poznania i zwiedzaniu atrakcji po drodze w Bornym Sulinowie zjawiamy się przed dziesiątą rano. Wypakowanie bagaży, złożenie rowerowego zestawu, krótkie chwile na ogarnięcie siebie i można zacząć to po co to przyjechaliśmy. W okolicach tego miasta wytyczono ponad 200km szlaków rowerowych więc jest w czym wybierać. Zerkając na mapę decydujemy się udać w Krainę Odwróconego Krzyża. Trzydzieści kilometrów niebieskiego szlaku będzie nam dzisiaj towarzyszyć przez całą drogę, prowadząc przez tereny usiane jeziorami, rzekami i lasami. Zapowiada się nieźle.

Pierwsze śliwki

Pierwsze śliwki w maju? Nic z tych rzeczy. Sześć kilometrów dość ruchliwą drogą prowadzącą z Bornego w stronę Łubowa, po asfalcie, który pokrył betonowe płyty nie należy do przyjemności. Ten odcinek to wspomniane właśnie śliwki robaczywki. Na rozgrzewkę, na początek. I do zapomnienia.


Zaczynamy wycieczkę. Rosyjskie wpływy ciągle widoczne. W Bornym Sulinowie nie da się od nich uciec. 

Nauka jazdy

W Liszkowie zjeżdżamy na polną drogę i niebieski szlak ukazuje nam swe piękno. Cisza, spokój, sielska atmosfera. Michaś wyskakuje z przyczepki domagając się swojego rowerku co skwapliwie wykorzystujemy i po chwili Nasz synek śmiga sam po pustej i dobrze utrzymanej drodze, zagubionej wśród pól. Silny boczny wiatr nie ułatwia sprawy ale ponad kilometr przejechany a właściwie przebiegnięty na tak małych nóżkach i kółkach to wynik więcej niż świetny. Nie straszne mu kamienie, dziury i piach. Cieszymy się wraz z nim ale jako, że wiatr nie ustaje, pakujemy Michała z powrotem do przyczepki i dwa kilometry dalej zatrzymujemy się na piknik nad jeziorem Niewlino. Tutejsze pole namiotowe zdecydowanie nie zachęca do biwakowania, jest zaniedbane ale na krótki odpoczynek w sam raz.


Nauka jazdy i rodzinne rowerowanie. Okolice Liszkowa.


Sielskie krajobrazy.


Nie sposób pomylić drogi.


Jezioro Niewlino.

Piękna wioska

Pomimo, że do Ostrorogu wjeżdżamy po nierównej, brukowanej drodze, to sama wioska Nas urzeka. Zadbane domostwa, przystrzyżona trawa, jednakowe wiszące kwietniki, czystość i spokój jaki tu panuje jest wprost niesamowity. Wieś jakby oderwana od otaczającej ją rzeczywistości. Niespiesznie jadąc po bruku rozglądamy się to na prawo, to na lewo ciesząc oczy tym widokiem. Szkoda, że podobnych wsi jest tak mało.


Ostroróg, piękna i zadbana wieś zagubiona pośród niczego.


Ostroróg, piękna i zadbana wieś zagubiona pośród niczego.


Ostroróg, piękna i zadbana wieś zagubiona pośród niczego.

Kolejny kilometr

Za Ostrorogiem wjeżdżamy w las i Michaś ponownie dostaje szansę na szlifowanie swoich rowerowych umiejętności. Osłonięty od wiatru poczyna sobie coraz śmielej i chwilami trzyma nawet obie nogi w powietrzu. Niesamowita to przyjemność obserwować jak się rozwija i robi postępy własny potomek. Przy okazji robimy sobie pamiątkowe, rodzinne zdjęcie. Rozkładanie statywu jest dość czasochłonne ale to też kolejna okazja do zabawy, więc nie jest to czas stracony.


Rodzinnie.


Coraz śmielsza jazda.

Tunel 

Silny i dość nieprzyjemny wiatr na szczęście gubi się pośród lasów ale zaczyna padać delikatna mżawka. Jeszcze kilkanaście godzin temu było prawie trzydzieści stopni, dzisiaj ledwie trzynaście i mżawka. Majowa pogoda zdecydowanie wariuje ale jak wiadomo, na rower nie ma złej tylko są nieodpowiednio ubrani rowerzyści. W Czochryniu wyjeżdżamy z lasu na asfaltową drogę i trafiamy we wprost bajecznie zielony tunel ułożony z koron drzew. Na szczęście szaleństwo wycinki nie dotarło w te strony i możemy delektować się przepiękną, naturalną architekturą, która na żadnym ze zdjęć nie wygląda tak urzekająco jak na żywo. Piękno natury w najczęstszej postaci.



Tama

Ostatnie kilka kilometrów jedziemy mało uczęszczaną i wygodną asfaltówką łączącą Nadarzyce z Bornym Sulinowem. Na chwilę zjeżdżamy jeszcze w las aby oglądać małą tamę na Piławie, którą wybudowali tu jeszcze Niemcy i była ona jednym z elementów umocnień Wału Pomorskiego. Michał smacznie spał w przyczepce więc mieliśmy nieco czasu na kilka zdjęć i odrobinę relaksu. Przyjemne miejsce do odpoczynku. 


Tama na Piławie.

Miasto, którego nie było

Dzisiejszą wycieczkę kończymy dość wcześnie, bo około piętnastej ale to nie koniec atrakcji. Resztę dnia postanawiamy przeznaczyć na długi spacer po miasteczku i powolne zwiedzanie jego atrakcji. Wojskowe pozostałości, ruiny wymieszane z odnowionymi i wyremontowanymi budynkami, ślady radzieckiej i niemieckiej obecności towarzyszą nam na każdym kroku. Mieszkań na sprzedaż i wynajem jest również całe mnóstwo, widać że cały czas wszystko się tu rozwija. Największe wrażenie robi na Nas byłe kasyno oficerskie, zwane również domem oficera. Zniszczony niemal doszczętnie stał się ruiną ale jego piękno widać nawet dzisiaj. Gdyby znalazł się chętny i wyłożył na stół prawie dwa miliony mógłby zrobić z tego prawdziwą perełkę. Dzień kończymy przed zachodem słońca, pełni wrażeń ale też zmęczeni. Długa trasa samochodem, kilka godzin na rowerze, pogoda w kratkę i sporo atrakcji zrobiło swoje. Zasypiamy szybko, szczęśliwi z kolejnego dnia, który mogliśmy spędzić rodzinnie, na rowerach.


Radzieckie pozostałości.


Dom Oficera w Bornym Sulinowie. 


Dom Oficera w Bornym Sulinowie.


Czerwonoarmiści...


Dzień kończymy nad Jeziorem Pile.

Zaliczona gmina: Borne Sulinowo (383)


Dane wyjazdu:
96.70 km 0.00 km teren
03:31 h 27.50 km/h:
Maks. pr.:47.80 km/h
Temperatura:16.0
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy:370 m
Kalorie: kcal

Przez Wisłę.

Wtorek, 2 maja 2017 • dodano: 03.05.2017 | Komentarze 4

Przejdziem Wisłę? A może przejedziem? Myśmy przepłynęli.

--
Wkrótce więcej słów.


Rynek w Lipnie.


Okolice Starych Rybitw.


Dolina Wisły, przed Nieszawą.


Oczekiwanie na prom do Nieszawy. Ponad kilometr Wisły dzieli nas od drugiego brzegu.


A z promu prosto na skarpę w Nieszawie. Jurek się wspina.


Wszystkim Gorąco Polecam tę restaurację w Inowrocławiu. Pyszne jedzenie, spore porcje i rozsądne ceny. A co najważniejsze - można bezproblemowo wejść do środka z rowerem!! Byłem tu już trzykrotnie i pewnie jeszcze tu wrócę :)

Zaliczone gminy: Bobrowniki (376), Czernikowo (377), Nieszawa (378), Waganiec (379), Bądkowo (380), Zakrzewo (381), Dąbrowa Biskupia (382)


Dane wyjazdu:
246.70 km 0.00 km teren
11:13 h 21.99 km/h:
Maks. pr.:57.40 km/h
Temperatura:20.0
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy:1460 m
Kalorie: kcal

Jo.

Poniedziałek, 1 maja 2017 • dodano: 03.05.2017 | Komentarze 8

Dobrze jedziemy? Jo.
---
Tak mówią tam gdzie jeździliśmy. Więcej napiszę niedługo, tymczasem tylko kilka zdjęć.


Zaczynamy zabawę od Gdańska Głównego.


Jurek na Długim Targu w Gdańsku.


Długi Targ w Gdańsku.


Jurek na Długim Targu w Gdańsku.


Most nad Motławą i brama do Długiego Targu w Gdańsku.


Przepiękna promenada nad Motławą w Gdańsku.


Płasko bardziej niż w Wielkopolsce ;) Okolice Osic.


W Tczewie niepodzielnie panuje Wiosna ;)


Tczewski, stalowy rekordzista. Swego czasu największy w Europie i jeden z największych mostów na świecie, 837m długości. Obenice, niestety, w remoncie i przez to zamknięty dla ruchu.


Z Jurka szosą na tle mostu w Tczewie.


Jurek przed Piekłem.


Węzeł wodny w Białej Górze. Piękny i ogromny przykład budowli hydrotechnicznej. Tu się łączy Wisła z Nogatem.


Zamek kapituły pomezańskiej w Kwidzynie. Monumentalna, krzyżacka, budowla przy której czułem się malutki jak mrówka.


Wiślane krajobrazy pomiędzy Janowem a Pastwą. Potężny przeciwpowodziowy wał ciągnie się i ciągnie.


Za Kwidzynem jazda po płaskim się skończyła i zaczęły się niekończące pagórki. Raz w górę...


Raz w dół. Jurek pędzi w kierunku Leśniewa.


Grudziądzkie spichlerze.


Zamek Krzyżacki w Radzyniu Chełmińskim.


Rynek w Wąbrzeźnie.


Zamek krzyżacki w Golubiu-Dobrzyniu.

Zaliczone gminy: Gdańsk (351), Pruszcz Gdański - obszar wiejski (352), Cedry Wielkie (353), Suchy Dąb (354), Tczew - obszar wiejski (355), Tczew - teren miejski (356), Miłoradz (357), Sztum (358), Ryjewo (359), Kwidzyn - obszar wiejski (360), Kwidzyn - teren miejski (361), Sadlinki (362), Grudziądz - obszar wiejski (363), Grudziądz - teren miejski (364), Gruta (365), Radzyń Chełmiński (366), Wąbrzeźno - obszar wiejski (367), Wąbrzeźno - teren miejski (368), Dębowa Łąka (369), Golub-Dobrzyń - obszar wiejski (370), Golub-Dobrzyń - teren miejski (371), Zbójno (372), Kikół (373), Lipno - obszar wiejski (374), Lipno - obszar miejski (375)

Dane wyjazdu:
134.50 km 0.00 km teren
04:26 h 30.34 km/h:
Maks. pr.:44.20 km/h
Temperatura:21.0
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy:564 m
Kalorie: kcal

Inowrocław.

Niedziela, 2 kwietnia 2017 • dodano: 03.04.2017 | Komentarze 6

Miały być niedzielne burze ale na niebie nic ich nie zapowiadało więc dwunastą wsiadłem na rower i pojechałem przed siebie. Wyjazd skończyłem w Inowrocławiu. Dziwna to była wycieczka. Szybka, wiosenna, nieplanowana i kompletnie bez pomysłu na to gdzie jechać i jak dojechać tam gdzie miała się skończyć. Spontaniczne kręcenie z dziurawą oponą i wibracjami.



Do południa bawiłem się z Michasiem i z nadzieją patrzyłem za okno. Słońce było, chmury były ale deszczu ani tym bardziej burzy nic nie zapowiadało, poza pogodynkami oczywiście. Pakuję więc aparat, trochę daktyli z rodzynkami, wodę do picia, portfel i w drogę. Po chwili wracam się jeszcze po mapę, może się przydać bo sam nie wiem gdzie jechać i jak z stamtąd wrócić.

Bezwiednie udaję się w kierunku Gniezna, wiatr wieje w moją stronę jedzie się szybko i przyjemnie. Stara piątka przemianowana jest teraz w drogę gminną ale jej nawierzchnia jest świetna i można czerpać przyjemność z jazdy. Po nieco półtorej godzinie kręcenia siadam na gnieźnieńskim rynku, wyciągam suszone owoce i w promieniach słońca zastanawiam się co tu ze sobą począć. Wyciągam mapę i przypominam sobie o tym, że całkiem niedaleko mam miejsce, które zamierzałem już kiedyś odwiedzić ale do tego nie doszło. Mój wybór pada więc na Strzelno z jego romańskimi zabytkami. Kwestią podstawową staje się teraz ułożenie drogi tak aby nie jechać krajówką, która na tym odcinku jest fatalna. Po wyjeździe w stronę Trzemeszna okazuje się jednak, że ruch jest mały i mogę bez większych problemów te kilka kilometrów się przemęczyć. Cały czas jadę dość szybko, zmęczenia nie widać ani nie czuć, jest dobrze. Przed Trzemesznem wskakuję na chwilę na świetną, nową asfaltową DDR-kę, na którą wjazd jednak prowadzi przez podwójną linię ciągłą. Jak widać nie można zrobić idealnie wszystkiego, zawsze pod górkę...


Bazylika prymasowska Wniebowzięcia Najświętszej Maryi Panny w Gnieźnie.

Od Trzemeszna do Strzelna jadę bocznymi drogami. Droga faluje, pojawiają się pagórki i jeziora. Niestety nawierzchnia pozostawia wiele do życzenia i zaczynam się obawiać o żywot opony, która od wczoraj jest dziurawa w trzech miejscach i przy szybszej jeździe czuję takie wibracje jakbym jechał z mocno scentrowanym kołem. Nie jest to ani przyjemne ani zbyt mądre ale co zrobić gdy pasja wygrywa z rozsądkiem. Obiecuję sobie, że po przyjeździe do domu opona idzie na śmietnik, dalej tak nie pociągnę. 


Okolice Trzemżalu.


Pomożecie? Pomożemy :)


Grunt to grunt.

Gdy cała trasa prowadzi asfaltem zawsze muszę coś dodać od siebie. Tym razem skracam drogę pomiędzy Szydłowem a Łosośnikami i trzy kilometry jadę a raczej pcham rower po piasku. Spacer umilają mi sarny, które przypatrują mi się z uwagą, wypoczywając w szczerym polu. Cóż to by była za wycieczka bez terenu?


Piach to piach.

Na rynku w Strzelnie spędzam dłuższą chwilę zastanawiając się dlaczego wybrałem akurat te miejsce. Dwie drogi krajowe jakie przecinają te miasto, tną również rynek, na którym spędzam cenne chwile swojego życia. Filozofia ogarnia mnie na kilka minut, podczas których zjadam dwa banany i wypijam ponad litr izotonika. Czas na romańskie zabytki, czyli to o czym kiedyś czytałem. Jadę na wzgórze św. Wojciecha i odbijam się od bramy kościoła. Zamknięty, przecież jest niedziela... No tak, tak być musiało... Robię foto i niepyszny jadę do Inowrocławia. Wybieram podwójną drogę krajową, coś czego nigdy wcześniej nie robiłem ale nie mam innej, sensownej opcji, poza tym pociąg do domu na mnie czekać nie będzie więc w drogę. Dwadzieścia ostatnich kilometrów jadę blisko 40km/h, ruch znośny ale i tak czuję się mocno niekomfortowo na takich drogach. 


Pomożecie? Pomożemy :)


Strzelno i jego romańskie cuda.


Romańskie cuda w Strzelnie.

Inowrocław przypomina mi śląskie miasta. Brzydki, zaniedbany, patologiczny. Wiadomo, są tężnie, uzdrowisko, wszystko na tip top. Ale gdy jedzie się rowerem od strony Strzelna i wjeżdża w stronę rynku to już nie jest tak kolorowo. Jest brzydko. Inowrocław jest brzydki. Obiad jem w sprawdzonym miejscu, w którym byłem już z Jurkiem. Dobre jedzenie i przede wszystkim nie robią najmniejszego problemu z wprowadzeniem roweru do środka co jest rzadkością. Polecam wszystkim Restauracje Róże, Fiołki i Aniołki, jest przy rynku. Jem obiad i jadę na dworzec. Opona już praktycznie nie nadaje się do jazdy więc własnie tutaj kończę niedzielną wycieczkę. Spontanicznie i z dogorywającym kołem, które żyło swoim życiem. Idealny zestaw na taki dzień jak ten.


Inowrocław.

Zaliczona gmina: Strzelno (350)


Dane wyjazdu:
17.90 km 0.00 km teren
01:34 h 11.43 km/h:
Maks. pr.:0.00 km/h
Temperatura:2.0
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy: 72 m
Kalorie: kcal

Zimowy Bałtyk - dzień 3.

Piątek, 3 lutego 2017 • dodano: 11.02.2017 | Komentarze 5

Wiatrak

Lat temu kilka wstecz, bo w wieku XVII, gdzieś w Europie postanowiono nowy typ wiatraka. Owe urządzenie było o tyle nietypowe, że posiadało obrotowy dach a właściwie jego kopułę i dzięki temu pozwalało na ustawianie powierzchni skrzydeł prostopadle do kierunku wiatru. Około stu lat później taki wiatrak znalazł się również w małej osadzie, Lędzinem zwanej. Jako, że od Naszej nadmorskiej, zimowej kwatery, mieliśmy do niego zaledwie trzy kilometry to pomysł na jego odwiedzenie nie musiał długo czekać na obopólną akceptację i przed południem postanowiliśmy tam pojechać. Pogoda tego dnia nie zachęcała do długiej wycieczki, zimny wiatr i szarość oblepiająca wszystko wokół to raczej przyjaciel domatorów ale dla Nas nie ma złej aury. Ta jak wiadomo zależy tylko od Nas samych.


Dworzec kolei wąskotorowej w Niechorzu.

Dojazd do Lędzina to dwa światy, choć w jednym kraju. Chciałbym sensownie wytłumaczyć fakt, że od Niechorza prowadzi tysiąc pięćset metrów pięknej, równej i oświetlonej drogi rowerowej, która kończy się na rondzie w polu, ale nie potrafię. Kilometr dalej jest Lędzin, w którym również miejscowi przyjmują letników, z których zapewne część dojeżdża rowerami na plażę ale do skrzyżowania w polu dojechać trzeba drogą wojewódzką. Bez pobocza, z szybko jeżdżącymi autami. Tak też musieliśmy pojechać i My, alternatywy nie ma. Jakże piękny przykład sąsiedzkiej współpracy. 


DDR od Niechorza do drogi wojewódzkiej, urywa się w polu.

Wiatrak odwiedziliśmy a właściwie tylko oglądnęliśmy z zewnątrz. Teren ogrodzony, zamknięty i na sprzedaż. Pozostało jedno pamiątkowe ujęcie i tyle tu po Nas. Miała być atrakcja, była smutna, szara, zimowa, nadmorska rzeczywistość. Zamknięte.


Wiatrak w Lędzinie.

Cukier z solą

Zimową porą, gdy sztormy oplatają szczelnie wybrzeże i pchane północnymi wiatrami wody wdzierają się w ląd, jezioro Liwia Łuża staje się słodko-słone. Dla rowerzystów nic to nie znaczy ale przyjemniej jedzie się wzdłuż jego brzegu wiedząc, że nie jest zwykłym jeziorem, choć niezwykłym również. Skoro już jest tuż obok Nas to warto byłoby je objechać wokół, kręcąc się nieśpiesznie przy rezerwacie. Tak też uczyniliśmy.


Słodko-słone jezioro.

Droga z Niechorza do Skalna istnieje na mapie, istnieje jako szlak, zarówno pieszy jak i rowerowy, ale zimą istnieje tylko w świadomości mieszkańców bo nikt nią nie jeździ. Tak przynajmniej nam powiedziano ale cóż począć gdy ciekawość jest większa od rozsądku. Przejechanie trzech kilometrów zajęło nam czterdzieści minut. Przejechanie, przespacerowanie, przepchanie, kolejność dowolna. Szuter, błoto, droga wysypana wszelkimi możliwymi odpadami z budowy i inne wymarzone trakty czekały na Nas na tym odcinku. Okolica piękna, przynajmniej mieliśmy czas i możliwość się z nią zapoznać, taki plus w tych minusach.


Nad Jeziorem Liwia Łuża.


Taka jazda.


Bez przyczepki jeszcze można, z bagażem już nie.


Przed Skalnem.


Smutne drzewo.

Wersal

Od Skalna do Pogorzelicy była normalna, asfaltowa droga. Rzadko kiedy bym o tym wspominał ale po odcinku, który był za nami, ta droga to był Wersal. Prawdziwe ukojenie. Jak widać dużo nie potrzeba ludziom do szczęścia.

Plaża.

W Pogorzelicy zjechaliśmy na plażę i pojeździliśmy jeszcze trochę po zmrożonym piasku. Zdecydowanie polecamy taką przyjemność każdemu. Szum morskiej bryzy i możliwość nieśpiesznej jazdy po praktycznie pustej plaży to miód na serce i duszę. Moglibyśmy tak się kręcić w te i we wte ale niestety pogoda zmusiła nas do powrotu do domu, zrobiło się przenikliwie zimno i nie chcąc narażać Michasia na infekcje z żalem musieliśmy zakończyć Naszą rowerowy dzień.


Na koniec.


Na pamiątkę.

Wszystko co dobre szybko się kończy

Nad morzem zostaliśmy jeszcze dwa dni. Niestety zarówno pogoda jak i inne, nierowerowe plany, spowodowały, że jeździliśmy tylko trzy dni. Tylko lub aż, zależy od punktu siedzenia. Dla nas był to pierwszy raz nad morzem w zimie, pierwszy raz rodzinna jazda po plaży i bardzo nam się podobało.

Puste plaże i wszechobecny spokój wynagradzają wszelkie trudy zimowego pobytu nad Naszym morzem. Na pewno jeszcze tam wrócimy i na pewno nie będzie to latem. 


Tak można pojeździć tylko zimą. Międzyzdroje.


Zaliczona gmina: Karnice (349)

Dane wyjazdu:
25.20 km 0.00 km teren
01:59 h 12.71 km/h:
Maks. pr.:30.70 km/h
Temperatura:0.0
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy:170 m
Kalorie: kcal

Zimowy Bałtyk - dzień 2.

Czwartek, 2 lutego 2017 • dodano: 08.02.2017 | Komentarze 7

Latarnik

Był to człowiek już stary, lat siedmiudziesiąt albo i więcej, ale czerstwy, wyprostowany, mający ruchy i postawę żołnierza. Włosy miał zupełnie białe, płeć spaloną jak u Kreolów, ale sądząc z niebieskich oczu, nie należał do ludzi Południa. 

Mężczyzna, który sprzedał nam bilety wstępu na niechorską latarnię zupełnie nie przypominał jegomościa od Sienkiewicza, ruchy miał ospałe, postawę znudzoną a oczy przekrwione. Michaś zupełnie się tym nie przejął i dziarsko ruszył do góry mając przed sobą ponad 200 schodów. Czterdzieści kilka stopni później upomniał się o tatusiowe rączki i w takiej oto pozycji postanowił zdobyć tę wieżę z lampą na szczycie. Tato się zasapał ale na górę synka wniósł, mama dzielnie dotrzymała kroku i we trójkę mogliśmy oglądać Niechorze z lotu ptaka. Nic więcej nie było widać bo widoczność dzisiejszego poranka była fatalna a poza tym u góry mocno wiało i ziąb był straszliwy. Dwa, trzy zdjęcia i na dół. Latarnia zaliczona, uciekamy na rower. Przed nami wilgotny, chłodny, by nie powiedzieć zimny dzień. Słońca brak, wiatr zaczyna zwierać szyki, zima drodzy państwo, zima nad Bałtykiem...


Latarnia w Niechorzu, jak widać :)


Bałtyk z góry.

Na lewo patrz


Mrzeżyno było na prawo, dziś zerkamy na lewo i Naszym oczom wpatrzonym w mapę ukazuje się kilka miejscowości jedna przy drugiej, jedziemy. Rewal, Trzęsacz, Pustkowo, Pobierowo i tak dalej... Co może być w tym ciekawego? Pewnie nic ale jak nie pojedziemy to się nie przekonamy i niesieni tą ideą zaczynamy kręcić na zachód.

Widok na wieloryba

Na pierwszy rzut oka idzie Rewal. Zadbane miasteczko, wszystko zdaje się mieć swoje miejsce, chaosu tu mało i czysto wokół. Czy to jeszcze Polska Nasza kochana czy też Odrę nieopatrznie już przekroczyliśmy? Podoba nam się, jest przyjemnie. Plac wielorybów kończy się platformą widokową, z której skwapliwie korzystamy i przez dłuższą chwilę po prostu patrzymy się na wodę. Urlop w pełni. Pozostaje nam tylko wierzyć licznym opisom tego miejsca, że wschody i zachody słońca są z tego miejsca wyjątkowo urokliwe. Dzisiaj jedyne słońce jakie mogłem ujrzeć to szczelnie opatulona szalikiem i pięknie uśmiechnięta Moja Kochana Żonka.


Rewalski punkt widokowy.


Plaża w Rewalu.

Mur

Rewal i Trzęsacz łączy droga rowerowa, którą lepiej przemilczeć, więc nic o niej nie napiszę. Tuż przed wjazdem do tej drugiej miejscowości skręcamy w polną drogą, która prowadzi do miejsca startowego paralotniarzy. Klif obrywa się tu niemal pionowo przez co warunki do tego typu akrobacji są wyśmienite a widoki z tego miejsca jeszcze lepsze. Stąd wąską ścieżką tuż nad klifem jedziemy do słynnego kawałka muru, który już dawno miał spaść ale nie śpieszno mu na dół i jeszcze stoi. Ruiny kościoła w Trzęsaczu są dużą atrakcją turystyczną i jeszcze większą zagadką dla Nas. Nie z powodu ich przeszłości ale tego co ludzie widzą w kawałku ściany. Mur jak mur, ani chiński ani nietypowy. Zupełnym przeciwieństwem jest, druga już tego dnia, platforma widokowa, którą postanowiono tuż obok. Metalowa, ażurowa konstrukcja stojąca dwadzieścia metrów ponad plażą robi niesamowite wrażenie, delikatnie kołysze się na wietrze i pozwala na ciekawe doznania. Bardzo polecamy te miejsce, zdecydowanie warto przyjechać do Trzęsacza aby się na niej znaleźć a mur zostawić za plecami. Spędziliśmy tu dłuższą chwilę.


Stąd startują paralotniarze.


Punkt widokowy w Trzęsaczu.


Gdzie ten mur?


Punkt widokowy w Trzęsaczu.


Widok na Bałtyk z góry.

Wielkie nic

W Pustkowie urozmaicamy sobie drogę zjeżdżając na czerwony, pieszy szlak wzdłuż wydm, który prowadzi po sosnowym lesie. Niezły sprawdzian dla przyczepki i ciągła jazda w górę i w dół po pagórkach. Z lasu wyjeżdżamy w Pobierowie gdzie podobnie jak wczoraj w Mrzeżynie nie znajdujemy żadnej czynnej kawiarni więc decydujemy się na powrót do Niechorza. Pogoda zaczyna dawać się we znaki, wilgotne powietrze szybko wychładza organizm na postojach więc czas wracać. Pustkowo i Pobierowo nie miały dla Nas nic o czym moglibyśmy wspomnieć, poza kilkuset metrami jazdy w pięknym jodłowym lesie. No i w Pustkowie stoi replika krzyżu z Giewontu, nawet nieco wyższa ale takie rzeczy nas nie bawią...


Pobierowo.


Naturalnie.

Robinson Crusoe

Z Pustkowa do Rewala jedziemy już szosą. Mam dość dziurawego chodnika, szumnie nazwanego drogą dla rowerów i podskakującej przyczepki w której Michał też zaczyna się już niecierpliwić. Zmarznięci i głodni szukamy w Rewalu czegoś na ząb i Nasz wybór pada na tawernę przy wielorybach, która okazuje się doskonałym wyborem. Zostajemy nakarmieni przepyszną pizzą, prosto z pieca, Michaś ma plac zabaw tylko do swojej dyspozycji więc możemy posiedzieć tu przez dłuższy czas. Kawa, deser i długa rozmowa z pracownikiem o życiu w tym małym miasteczku w zimie, perspektywach i tak dalej sprawia, że zaczyna się już ściemniać gdy zbieramy się w końcu do wyjścia. Poza nami w lokalu pustka, zima nad Bałtykiem... Wracamy wzdłuż rewalskiej promenady i  Niechorzu jesteśmy już po zmierzchu.


Najważniejszy punkt każdej wycieczki.

Szaro

Szaro dzisiaj było, depresyjna pogoda i mało atrakcji po drodze. Bez wątpienia dwa punkty widokowe, w Rewalu i Trzęsaczu, są do zapamiętania i godne polecenia. Poza tym jeśli ktoś lubi koszmary niech zerknie na pięciogwiazdkowy hotel przy głównej ulicy Pobierowa, który pasuje tam jak pięść do oka. Chociaż patrząc na wszystko wokół, to tam nic do siebie nie pasuje. Czerń i biel dzisiejszego dnia pozwalała to przełknąć bez goryczy, choć miejscami było ciężko.