Info
rmk z miasteczka Poznań. Mam przejechane 37834.21 kilometrów. Jeżdżę, bo lubię :)Więcej o mnie.
Moje rowery
Wykres roczny
Archiwum bloga
- 2018, Wrzesień4 - 12
- 2018, Sierpień6 - 11
- 2018, Lipiec2 - 2
- 2018, Czerwiec2 - 2
- 2018, Maj1 - 0
- 2018, Kwiecień4 - 12
- 2018, Marzec9 - 23
- 2018, Luty2 - 0
- 2018, Styczeń4 - 8
- 2017, Grudzień5 - 2
- 2017, Listopad5 - 8
- 2017, Październik4 - 0
- 2017, Wrzesień4 - 0
- 2017, Sierpień12 - 50
- 2017, Lipiec13 - 47
- 2017, Czerwiec11 - 50
- 2017, Maj11 - 29
- 2017, Kwiecień9 - 31
- 2017, Marzec8 - 32
- 2017, Luty8 - 61
- 2017, Styczeń9 - 43
- 2016, Grudzień4 - 11
- 2016, Listopad5 - 7
- 2016, Październik7 - 11
- 2016, Wrzesień11 - 15
- 2016, Sierpień1 - 2
- 2016, Lipiec12 - 49
- 2016, Czerwiec5 - 9
- 2016, Maj9 - 28
- 2016, Kwiecień14 - 54
- 2016, Marzec15 - 78
- 2016, Luty7 - 49
- 2016, Styczeń14 - 91
- 2015, Grudzień13 - 36
- 2015, Listopad18 - 28
- 2015, Październik21 - 45
- 2015, Wrzesień24 - 58
- 2015, Sierpień19 - 66
- 2015, Lipiec23 - 131
- 2015, Czerwiec21 - 65
- 2015, Maj22 - 99
- 2015, Kwiecień17 - 79
- 2015, Marzec22 - 76
- 2015, Luty19 - 141
- 2015, Styczeń23 - 116
- 2014, Grudzień19 - 108
- 2014, Listopad18 - 30
- 2014, Październik24 - 63
- 2014, Wrzesień33 - 71
- 2014, Sierpień16 - 43
- 2014, Lipiec20 - 55
- 2014, Czerwiec27 - 65
- 2014, Maj35 - 100
- 2014, Kwiecień24 - 29
- 2014, Marzec28 - 11
- 2014, Luty11 - 0
- 2014, Styczeń22 - 0
- 2013, Grudzień13 - 0
- 2013, Listopad6 - 0
- 2013, Październik27 - 4
- 2013, Wrzesień22 - 0
- 2013, Sierpień20 - 0
- 2013, Lipiec2 - 0
- 2013, Czerwiec21 - 1
- 2013, Maj28 - 0
- 2013, Kwiecień22 - 3
- 2013, Marzec11 - 0
Wpisy archiwalne w kategorii
Nowe gminy
Dystans całkowity: | 11611.31 km (w terenie 0.00 km; 0.00%) |
Czas w ruchu: | 516:25 |
Średnia prędkość: | 22.09 km/h |
Maksymalna prędkość: | 73.40 km/h |
Suma podjazdów: | 61998 m |
Liczba aktywności: | 105 |
Średnio na aktywność: | 110.58 km i 5h 06m |
Więcej statystyk |
Dane wyjazdu:
43.10 km
0.00 km teren
03:09 h
13.68 km/h:
Maks. pr.:30.40 km/h
Temperatura:2.0
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy:250 m
Kalorie: kcal
Rower:Kellys Saphix
Zimowy Bałtyk - dzień 1.
Środa, 1 lutego 2017 • dodano: 07.02.2017 | Komentarze 13
Rozmowa
A narty gdzie pakujesz? - spytał mnie sąsiad dzień wcześniej gdy wkładałem plecak do bagażnika. Odpowiedziałem mu tylko uśmiechem i wróciłem na górę po rowery, które zamocowałem na bagażniku. Nad morzem na nartach nie pojeżdżę - moje słowa zbiły go z tropu. Niesamowite - powiedział z wyrazem twarzy, który mógł oznaczać wszystko, od zdziwienia po dezaprobatę. Przecież jest zima - tym frazesem zakończył swą wypowiedź a Ja zacząłem się zastanawiać co miał na myśli.
Planowanie
Środek kalendarzowej zimy, za oknem mróz i śnieg, szarość dnia potrafi skutecznie odebrać chęć do realizowania czegokolwiek. Palce wędrują po mapie w poszukiwaniu cieplejszych miejsc ale mocno skrócony urlop zawęża pole manewru. Zostaje więc wybór pomiędzy górami a morzem, w Naszym pięknym kraju. Prognoza pogody prowadzi Nas nad Bałtyk, najmniejsze prawdopodobieństwo opadów i w miarę stabilnie. Jedziemy do Niechorza, nocleg rezerwując dzień wcześniej co jak się okaże, było strzałem w dziesiątkę.
Zimowy sen.
Niechorze i jego okolice latem zamieniają się w turystyczny kołchoz. Kilkadziesiąt tysięcy wczasowiczów w wioskach liczących kilkuset stałych mieszkańców i kolorowy, plastikowy jarmark rodem z Chin potrafi nawet najpiękniejsze miejsce sprowadzić do miana rynsztoku. Zimą wszystko się zmienia. Wraca spokój, życie toczy się tu swoim leniwym, prowincjonalnym tempem. Mieszkańcy ładują baterie na letnie zachcianki przyjezdnych i zapadają w letarg. O nocleg jest ciężko, otwarte są tylko największe hotele a kwatery prywatne są zamknięte i niedostępne w okresie zimowym. Dzień wcześniej wykonałem kilka telefonów i tylko upewniłem się w tym upewniłem. Na miejscu otwarte dwa sklepy, dwie tawerny, jedna kawiarnia a tak to tylko hula wiatr i wciskając się w każdą szparę śpiewa swoje morskie, mroźne opowieści. Ciszę przerywają tylko okoliczne remonty, przygotowania nowego i naprawy starego. Na lato znów wszystko będzie kolorowe, przaśne i typowe. Teraz jest nostalgicznie, tajemniczo i pięknie. Przyjechaliśmy na miejsce i popołudnie spędziliśmy na leniwym, długim spacerze morskim brzegiem. Jod i cisza.
Krajobraz po zimowych sztormach w Niechorzu.
Ryba.
Drugi dzień pobytu nad morzem przywitał nas pięknym słońcem za oknem co niezmiernie nas ucieszyło. Po śniadaniu godzinny spacer po plaży, długa rozmowa z rybakami o ich ciężkiej pracy i bogatsi o jednego, świeżutkiego łososia wracamy do domu. Przed południem pakujemy przyczepkę, szykujemy rowery i w drogę, jedziemy do Mrzeżyna.
Łosoś prosto z morza, świeższy nie będzie.
Kocie łby.
Kilka lat temu, w lokalnych mediach, rozeszła się informacja o sukcesie jakim było połączenie Mrzeżyna i Pogorzelicy drogą rowerową. Rzeczywistość brutalnie zweryfikowała te informacje bo trudno nazwać drogą rowerową coś co wlecze się na odcinku kilku kilometrów po kocich łbach i betonowych płytach. Choć przyznać trzeba, że okoliczności przyrody w jakich została poprowadzona są wyjątkowe. Nie pozostało nam nic innego jak sprawdzić to na sobie i przejechać ją w całości. Słoneczny choć zimny dzień pozwolił nam na długą wycieczkę i delektowanie się zimową przyrodą. Odcinek od Niechorza do Pogorzelicy jest marzeniem każdego rowerzysty. Nawierzchnia równa jak stół, wydzielona droga wzdłuż torów kolejki wąskotorowej, z jednej strony otoczona sosnowym lasem, z drugiej mamy widok na Jezioro Liwia Łuża. Niestety kończy się ona zaledwie po dwóch kilometrach, przechodząc w odcinek po betonowych płytach, nieprzyjemnych i nierównych. Za stadniną koni i Pogorzelicą, przy szlabanie oznaczającym wjazd na tereny wojskowe, zaczynają się sławetne kocie łby. Jest też alternatywa ale o niej później. Osiem kilometrów kostki czyli przygoda naznaczona podskokami. Jadąc samemu można wygodnie korzystać z igliwia leżącego na poboczu ale jadąc z przyczepką ta przyjemność staje się niedostępna. Sunęliśmy więc niespiesznie pośród sosnowego, bażynowego lasu. Nieskazitelna przyroda występująca praktycznie tylko w tym małym kącie Naszego kraju. Miejscami kocie łby pokrywał śnieg, miejscami lód ale jazda była przyjemna, Michał zasnął niemal od razu gdy tylko wjechaliśmy na tą znienawidzoną przez rowerzystów nawierzchnię. Widocznie jemu to służy. Po kilkunastu kilometrach zatrzymaliśmy się na przepięknym punkcie widokowym, gdzie spędziliśmy dłuższą chwilę podziwiając piękny widok jaki rozpościerał się z nadmorskiej skarpy. Na plaży nie było nikogo oprócz kilku żołnierzy, który patrolowali jej odcinek. Prawdziwy raj.
Pogorzelica - Mrzeżyno.
DDR wzdłuż torów wąskotorówki na odcinku Niechorze - Pogorzelica.
Oznaczanie szlaków jest kiepskie.
:)
Przepiękny zimowy Bałtyk z punktu widokowego pomiędzy Pogorzelicą a Mrzeżynem.
Przepiękny zimowy Bałtyk z punktu widokowego pomiędzy Pogorzelicą a Mrzeżynem.
Żołnierze patrolują teren. Turystów poza nami brak :)
Nieliczne znaki.
Niech stanie się światłość :)
Mrzeżyno
Gdy kocie łby dobiegły końca droga skręciła w las, następnie do samego Mrzeżyna jechaliśmy chodnikiem z kostki bauma, czyli kolejnym polskim wynalazkiem tak umilającym czas spędzany na rowerze. Samo miasteczko, poza portem, było jeszcze bardziej uśpione od Niechorza. Minęliśmy dwie osoby pośród zabudowań i zaledwie kilka na plaży, na którą zjechaliśmy aby pojeździć w końcu tak blisko wody jak tylko się dało. Jazda po zmrożonej plaży jest niesamowita, nie potrafiliśmy się nie uśmiechać sami do siebie, czysta rowerowa przyjemność. I jeszcze ta pustka wokół Nas, czy można chcieć więcej? Problemem okazało się znalezienie czynnej kawiarni, w której moglibyśmy się nieco ogrzać i przebrać Michałka więc daliśmy za wygraną i obraliśmy kurs powrotny. Przed tym pobiegaliśmy jeszcze trochę po piasku dla urozmaicenia. Mrzeżyno okazało się śpiącą dziurą z kolorowym portem.
Plaża pomiędzy Mrzeżynem a Rogowem.
Plaża pomiędzy Mrzeżynem a Rogowem.
Rowerowo, zimowo, rodzinnie.
Aaaaale piaskownica!
Rowerowo, zimowo, rodzinnie.
Port w Mrzeżynie.
Alternatywa.
W drodze powrotnej kocich łbów praktycznie już nie było, poza krótkim odcinkiem przed punktem widokowym patrząc od strony Mrzeżyna. Otóż całkiem niedawno otwarto piękną szutrową drogę, która prowadzi dookoła terenów wojskowych, dalej od morza. Jest ona świetną alternatywą do jazdy po wybojach, znajduje się w sercu sosnowego lasu i pozwala na szybką i przyjemną jazdę. Nie wiedzieć dlaczego nie jest oznaczona jako szlak rowerowy, prowadza na nią tylko małe oznaczenia, które łatwo przeoczyć nie wiedząc o jej istnieniu. Totalne nieporozumienie. Tą właśnie drogą wróciliśmy do Pogorzelicy, goniąc słońce które chowało się już za horyzontem i uciekając jednocześnie przed mrozem, który powoli ogarniał już wszystko wokół. Herbata z termosu i czekolada smakowały w leśnej scenerii jak z trzygwiazdkowej restauracji Michelina.
Można jechać tak.
Lub tak.
W bażynowym lesie.
Rewia na lodzie.
Tuż przed domem, już w Niechorzu, zatrzymaliśmy się na chwilę przy pomoście nad jeziorem. Pięknie zachodzące słońce dawało swój kolorowy koncert wespół z łyżwiarzem, który popisywał się swoimi umiejętnościami na zamarzniętej tafli. Można byłoby tak patrzeć i patrzeć ale Michaś głośno i wyraźne dał znać, że już ma dość siedzenia w przyczepce i chce wyjść. Czas najwyższy skończyć wycieczkę na dzisiaj. Piękna droga, zróżnicowana nawierzchnia, żenujące oznaczenie jako szlaku R-10. Zdecydowanie Polecamy wszystkim kochającym naturę i jej piękno. Warto.
Na koniec dnia taniec na lodzie.
A narty gdzie pakujesz? - spytał mnie sąsiad dzień wcześniej gdy wkładałem plecak do bagażnika. Odpowiedziałem mu tylko uśmiechem i wróciłem na górę po rowery, które zamocowałem na bagażniku. Nad morzem na nartach nie pojeżdżę - moje słowa zbiły go z tropu. Niesamowite - powiedział z wyrazem twarzy, który mógł oznaczać wszystko, od zdziwienia po dezaprobatę. Przecież jest zima - tym frazesem zakończył swą wypowiedź a Ja zacząłem się zastanawiać co miał na myśli.
Planowanie
Środek kalendarzowej zimy, za oknem mróz i śnieg, szarość dnia potrafi skutecznie odebrać chęć do realizowania czegokolwiek. Palce wędrują po mapie w poszukiwaniu cieplejszych miejsc ale mocno skrócony urlop zawęża pole manewru. Zostaje więc wybór pomiędzy górami a morzem, w Naszym pięknym kraju. Prognoza pogody prowadzi Nas nad Bałtyk, najmniejsze prawdopodobieństwo opadów i w miarę stabilnie. Jedziemy do Niechorza, nocleg rezerwując dzień wcześniej co jak się okaże, było strzałem w dziesiątkę.
Zimowy sen.
Niechorze i jego okolice latem zamieniają się w turystyczny kołchoz. Kilkadziesiąt tysięcy wczasowiczów w wioskach liczących kilkuset stałych mieszkańców i kolorowy, plastikowy jarmark rodem z Chin potrafi nawet najpiękniejsze miejsce sprowadzić do miana rynsztoku. Zimą wszystko się zmienia. Wraca spokój, życie toczy się tu swoim leniwym, prowincjonalnym tempem. Mieszkańcy ładują baterie na letnie zachcianki przyjezdnych i zapadają w letarg. O nocleg jest ciężko, otwarte są tylko największe hotele a kwatery prywatne są zamknięte i niedostępne w okresie zimowym. Dzień wcześniej wykonałem kilka telefonów i tylko upewniłem się w tym upewniłem. Na miejscu otwarte dwa sklepy, dwie tawerny, jedna kawiarnia a tak to tylko hula wiatr i wciskając się w każdą szparę śpiewa swoje morskie, mroźne opowieści. Ciszę przerywają tylko okoliczne remonty, przygotowania nowego i naprawy starego. Na lato znów wszystko będzie kolorowe, przaśne i typowe. Teraz jest nostalgicznie, tajemniczo i pięknie. Przyjechaliśmy na miejsce i popołudnie spędziliśmy na leniwym, długim spacerze morskim brzegiem. Jod i cisza.
Krajobraz po zimowych sztormach w Niechorzu.
Ryba.
Drugi dzień pobytu nad morzem przywitał nas pięknym słońcem za oknem co niezmiernie nas ucieszyło. Po śniadaniu godzinny spacer po plaży, długa rozmowa z rybakami o ich ciężkiej pracy i bogatsi o jednego, świeżutkiego łososia wracamy do domu. Przed południem pakujemy przyczepkę, szykujemy rowery i w drogę, jedziemy do Mrzeżyna.
Łosoś prosto z morza, świeższy nie będzie.
Kocie łby.
Kilka lat temu, w lokalnych mediach, rozeszła się informacja o sukcesie jakim było połączenie Mrzeżyna i Pogorzelicy drogą rowerową. Rzeczywistość brutalnie zweryfikowała te informacje bo trudno nazwać drogą rowerową coś co wlecze się na odcinku kilku kilometrów po kocich łbach i betonowych płytach. Choć przyznać trzeba, że okoliczności przyrody w jakich została poprowadzona są wyjątkowe. Nie pozostało nam nic innego jak sprawdzić to na sobie i przejechać ją w całości. Słoneczny choć zimny dzień pozwolił nam na długą wycieczkę i delektowanie się zimową przyrodą. Odcinek od Niechorza do Pogorzelicy jest marzeniem każdego rowerzysty. Nawierzchnia równa jak stół, wydzielona droga wzdłuż torów kolejki wąskotorowej, z jednej strony otoczona sosnowym lasem, z drugiej mamy widok na Jezioro Liwia Łuża. Niestety kończy się ona zaledwie po dwóch kilometrach, przechodząc w odcinek po betonowych płytach, nieprzyjemnych i nierównych. Za stadniną koni i Pogorzelicą, przy szlabanie oznaczającym wjazd na tereny wojskowe, zaczynają się sławetne kocie łby. Jest też alternatywa ale o niej później. Osiem kilometrów kostki czyli przygoda naznaczona podskokami. Jadąc samemu można wygodnie korzystać z igliwia leżącego na poboczu ale jadąc z przyczepką ta przyjemność staje się niedostępna. Sunęliśmy więc niespiesznie pośród sosnowego, bażynowego lasu. Nieskazitelna przyroda występująca praktycznie tylko w tym małym kącie Naszego kraju. Miejscami kocie łby pokrywał śnieg, miejscami lód ale jazda była przyjemna, Michał zasnął niemal od razu gdy tylko wjechaliśmy na tą znienawidzoną przez rowerzystów nawierzchnię. Widocznie jemu to służy. Po kilkunastu kilometrach zatrzymaliśmy się na przepięknym punkcie widokowym, gdzie spędziliśmy dłuższą chwilę podziwiając piękny widok jaki rozpościerał się z nadmorskiej skarpy. Na plaży nie było nikogo oprócz kilku żołnierzy, który patrolowali jej odcinek. Prawdziwy raj.
Pogorzelica - Mrzeżyno.
DDR wzdłuż torów wąskotorówki na odcinku Niechorze - Pogorzelica.
Oznaczanie szlaków jest kiepskie.
:)
Przepiękny zimowy Bałtyk z punktu widokowego pomiędzy Pogorzelicą a Mrzeżynem.
Przepiękny zimowy Bałtyk z punktu widokowego pomiędzy Pogorzelicą a Mrzeżynem.
Żołnierze patrolują teren. Turystów poza nami brak :)
Nieliczne znaki.
Niech stanie się światłość :)
Mrzeżyno
Gdy kocie łby dobiegły końca droga skręciła w las, następnie do samego Mrzeżyna jechaliśmy chodnikiem z kostki bauma, czyli kolejnym polskim wynalazkiem tak umilającym czas spędzany na rowerze. Samo miasteczko, poza portem, było jeszcze bardziej uśpione od Niechorza. Minęliśmy dwie osoby pośród zabudowań i zaledwie kilka na plaży, na którą zjechaliśmy aby pojeździć w końcu tak blisko wody jak tylko się dało. Jazda po zmrożonej plaży jest niesamowita, nie potrafiliśmy się nie uśmiechać sami do siebie, czysta rowerowa przyjemność. I jeszcze ta pustka wokół Nas, czy można chcieć więcej? Problemem okazało się znalezienie czynnej kawiarni, w której moglibyśmy się nieco ogrzać i przebrać Michałka więc daliśmy za wygraną i obraliśmy kurs powrotny. Przed tym pobiegaliśmy jeszcze trochę po piasku dla urozmaicenia. Mrzeżyno okazało się śpiącą dziurą z kolorowym portem.
Plaża pomiędzy Mrzeżynem a Rogowem.
Plaża pomiędzy Mrzeżynem a Rogowem.
Rowerowo, zimowo, rodzinnie.
Aaaaale piaskownica!
Rowerowo, zimowo, rodzinnie.
Port w Mrzeżynie.
Alternatywa.
W drodze powrotnej kocich łbów praktycznie już nie było, poza krótkim odcinkiem przed punktem widokowym patrząc od strony Mrzeżyna. Otóż całkiem niedawno otwarto piękną szutrową drogę, która prowadzi dookoła terenów wojskowych, dalej od morza. Jest ona świetną alternatywą do jazdy po wybojach, znajduje się w sercu sosnowego lasu i pozwala na szybką i przyjemną jazdę. Nie wiedzieć dlaczego nie jest oznaczona jako szlak rowerowy, prowadza na nią tylko małe oznaczenia, które łatwo przeoczyć nie wiedząc o jej istnieniu. Totalne nieporozumienie. Tą właśnie drogą wróciliśmy do Pogorzelicy, goniąc słońce które chowało się już za horyzontem i uciekając jednocześnie przed mrozem, który powoli ogarniał już wszystko wokół. Herbata z termosu i czekolada smakowały w leśnej scenerii jak z trzygwiazdkowej restauracji Michelina.
Można jechać tak.
Lub tak.
W bażynowym lesie.
Rewia na lodzie.
Tuż przed domem, już w Niechorzu, zatrzymaliśmy się na chwilę przy pomoście nad jeziorem. Pięknie zachodzące słońce dawało swój kolorowy koncert wespół z łyżwiarzem, który popisywał się swoimi umiejętnościami na zamarzniętej tafli. Można byłoby tak patrzeć i patrzeć ale Michaś głośno i wyraźne dał znać, że już ma dość siedzenia w przyczepce i chce wyjść. Czas najwyższy skończyć wycieczkę na dzisiaj. Piękna droga, zróżnicowana nawierzchnia, żenujące oznaczenie jako szlaku R-10. Zdecydowanie Polecamy wszystkim kochającym naturę i jej piękno. Warto.
Na koniec dnia taniec na lodzie.
Zaliczone gminy: Rewal (347), Trzebiatów (348)
Kategoria Nowe gminy, Zachodniopomorskie, Z przyczepką
Dane wyjazdu:
172.80 km
0.00 km teren
07:49 h
22.11 km/h:
Maks. pr.:40.70 km/h
Temperatura:20.0
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy:980 m
Kalorie: kcal
Rower:Kellys Saphix
Lubuskie warte zachodu.
Niedziela, 24 lipca 2016 • dodano: 27.07.2016 | Komentarze 7
Lubuskie Warte Zachodu.
Skreślę kilka słów abym za lat kilka/naście nie zapomniał jak było i gdzie mnie poniosło na rowerze. Choć nie mam ani weny ani większej ochoty. Chyba dopadł mnie literacki kryzys ;)
Połowa dnia deszczowa, wietrzna, brzydka. Druga szara z przebłyskami słońca. Bruk, dziury, bruk, dziury, piach, piach, piach. Ale nade wszytko przepiękna, nieskazitelna Lubuska PRZYRODA. Za to uwielbiam ten rejon Naszego kraju, jest piękny! Tempo dzisiejszej jazdy było wyjątkowo adekwatne do warunków w jakich jeździłem i nawierzchni po jakiej się przemieszczałem. Pogodynki do zwolnienia, drogowcy na szafot.
Trafił się wolny dzień, rodzinka u rodzinki, więc mapa i aparat w plecak i do pociągu. Przed siódmą ładuję się do bany i z półgodzinną przerwą na przesiadkę w Zielonej Górze o wpół do dziewiątej wysiadam gdzieś pośrodku Puszczy Lubuskiej. Stacja nie mówi mi nic, na niebie przesuwają się ciężkie, szare chmury, dwadzieścia metrów dalej ujada za mną pies. Zerkam przed siebie i widzę piękny, brukowy dywan przygotowany idealnie pod dwa kółka. Lubuskie, czyżby mogło być inaczej? Nie miałem dzisiaj sprecyzowanej trasy, wiedziałem gdzie mnie jeszcze rowerem nie było a jako, że te tereny ogólnie były mi znane to wycieczka miała być z cyklu "przed siebie"...
Skreślę kilka słów abym za lat kilka/naście nie zapomniał jak było i gdzie mnie poniosło na rowerze. Choć nie mam ani weny ani większej ochoty. Chyba dopadł mnie literacki kryzys ;)
Połowa dnia deszczowa, wietrzna, brzydka. Druga szara z przebłyskami słońca. Bruk, dziury, bruk, dziury, piach, piach, piach. Ale nade wszytko przepiękna, nieskazitelna Lubuska PRZYRODA. Za to uwielbiam ten rejon Naszego kraju, jest piękny! Tempo dzisiejszej jazdy było wyjątkowo adekwatne do warunków w jakich jeździłem i nawierzchni po jakiej się przemieszczałem. Pogodynki do zwolnienia, drogowcy na szafot.
Trafił się wolny dzień, rodzinka u rodzinki, więc mapa i aparat w plecak i do pociągu. Przed siódmą ładuję się do bany i z półgodzinną przerwą na przesiadkę w Zielonej Górze o wpół do dziewiątej wysiadam gdzieś pośrodku Puszczy Lubuskiej. Stacja nie mówi mi nic, na niebie przesuwają się ciężkie, szare chmury, dwadzieścia metrów dalej ujada za mną pies. Zerkam przed siebie i widzę piękny, brukowy dywan przygotowany idealnie pod dwa kółka. Lubuskie, czyżby mogło być inaczej? Nie miałem dzisiaj sprecyzowanej trasy, wiedziałem gdzie mnie jeszcze rowerem nie było a jako, że te tereny ogólnie były mi znane to wycieczka miała być z cyklu "przed siebie"...
Zaliczone gminy: Torzym (341), Cybinka (342), Maszewo (343), Krosno Odrzańskie (344), Bytnica (345), Skąpe (346)
Peron taki, że niemal wypadłem z pociągu... Gądków Wielki.
Jakie to województwo, no jakie? :)
Kostka za kostką powlokłem się do Gądkowa Małego, następnie skręciłem na Bargów zmieniając jednocześnie nawierzchnię. Bruk zamienił się w kocie łby a moje plomby wesoło grały swoją melodię obijając się wesoło o siebie. W Bargowie przemiła Pani wyjaśniła mi, że nie sposób zgubić drogi do Sądowa o ile w lesie, przez który miałem jechać, na rozwidleniu skręcę w prawo a następnie w lewo "przy grubym drzewie". Wbijając sobie do głowy tę poradę udałem się właśnie w kierunku Sądowa szukając w lesie grubego drzewa. Jako, że wylądowałem w nim właściwie bez większych problemów stwierdzam, że mam miarę w oczach. Wszystkie sosny były takie same ale znalazłem tę jedną jedyną. Ciekawi mnie jak z jej obwodem poradziłby sobie gps ;)
Kostka za kostką powlokłem się do Gądkowa Małego, następnie skręciłem na Bargów zmieniając jednocześnie nawierzchnię. Bruk zamienił się w kocie łby a moje plomby wesoło grały swoją melodię obijając się wesoło o siebie. W Bargowie przemiła Pani wyjaśniła mi, że nie sposób zgubić drogi do Sądowa o ile w lesie, przez który miałem jechać, na rozwidleniu skręcę w prawo a następnie w lewo "przy grubym drzewie". Wbijając sobie do głowy tę poradę udałem się właśnie w kierunku Sądowa szukając w lesie grubego drzewa. Jako, że wylądowałem w nim właściwie bez większych problemów stwierdzam, że mam miarę w oczach. Wszystkie sosny były takie same ale znalazłem tę jedną jedyną. Ciekawi mnie jak z jej obwodem poradziłby sobie gps ;)
Skończył się bruk, pojawił się piach. Jak tu nie wielbić Lubuskiego, no jak?
W Sądowie zatrzymałem się na kilkanaście minut podziwiając piękno przyrody i rzekę Pliszkę. Uwielbiam takie miejsca, uwielbiam takie rzeczki. Spotkałem spływ kajakowy i jestem w stanie uwierzyć im na słowo, że spływ Pliszką jest przepiękny. Gdy chowałem aparat do plecaka z nieba spadły pierwsze krople deszczu, na razie nieśmiałe i w większości singielki.
Pliszka w Sądowie.
Cybinka ma w sobie tyle uroku, że gdyby nie to, że był znak stopu na skrzyżowaniu i musiałem spojrzeć to w lewo, to w prawo i ponownie w lewo, nawet nie zorientowałbym się że w niej byłem. Choć historia tego miejsca może powiedzieć sporo, dwa największe cmentarze z pochowanymi na nich żołnierzami radzieckimi są właśnie tutaj...
Cmentarz żołnierzy radzieckich w Cybince.
Ja rosyjskiego nie panimajet - ktoś mi przetłumaczy?
Droga z Cybinki do Kłopotu to niekończące się dziury. Właściwie można zacząć się zastanawiać czy więcej w niej asfaltu w dziurach czy jednak na odwrót. Deszcz się wzmógł i przerwę na drugie śniadanie spędziłem na przystanku, sam nie wiem gdzie. Szarość nieba nie odpuszczała więc nie było co czekać na nie wiadomo co i w deszczu pojechałem wesoło dalej. W Kłopocie, bocianiej wiosce, byłem mokry, brudny i zadowolony. Te typy tak mają, ja jestem jednym z nich. Tylu bocianów w jednym miejscu co w Kłopocie nie widziałem nigdy wcześniej, ale czemu tu się dziwić skoro nawet muzeum się tu ptaszyny dorobiły :) Nie sposób nie wspomnieć, że przy wjeździe do wioski dziury się skończyły i ustąpiły miejsca brukowanej idylli.
Czar lat minionych, pks wciąż żywy.
Bociania wioska, Kłopot.
Od Kłopotu do Krosna Odrzańskiego za wiele się nie działo. Z nieba ciągle padało, droga do najlepszych nie należała. Jednyne co warte odnotowania to to, że nie mogłem się nie zatrzymać gdy mignęły mi w lesie jeżyny. Słodkie, soczyste, prawdziwa bomba z witaminą C. Zjadłem pewnie z kilogram :) W Rybakach zatrzymałem się na chwilę aby uwiecznić ślad po wydobyciu ropy na tych terenach i kilkoro miejscowych wielbicieli trunków wszelakich oznajmiło mi, że mieli być szejkami ale nie wyszło. Tak bywa...
Pyszności :)
Szejk.
Słup pocztowy pomiędzy Osiecznicą a Krosnem Odrzańskim.
W Krośnie Odrz. przestało padać więc przysiadłem na chwile na ławce nad Odrą i konsumując batona podziwiałem nadodrzańską skarpę. Przypomina mi mój rodzinny Bytom Odrz., dobrze mi się siedziało :)
Krosno Odrzańskie.
Z Krosna Odrz. do Bytnicy jechałem równiutką (!), asflatową (!), wydzieloną (!) ścieżką rowerową. Dziewięć kilometrów luksusu pośród wszechobecnego lubuskiego folkloru. Szok, niedowierzanie, szczypanie się po ciele. Czy aby to prawda, czy to jeszcze te samo województwo?
Bytnica.
Od Bytnicy, przez Gryżynę, Węgrzynice i Rokitnicę dojechałem do Skąpe. Droga z gatunku szwajcarskich, serów niestety. Bruk w Gryżynie pozwolił mi na to abym docenił piękno tej wioski. Naprawdę tam mi się podoba, domy odnowione, zadbane. Ogrody przystrzyżone, drzewa wypielęgnowane. Piękna lubuska wieś w samym centrum pięknego parku krajobrazowego. I ten bruk pasuje tam jak nigdzie indziej. Takie dziwy.
Rokitnica.
W Skąpym zerknąłem na mapę aby wykreślić coś w głowie na powrót do domu. Mogłem wracać przez Cigacice ale wygrała opcja promem przez Odrę i pozostało mi tylko dostać się albo do Brodów albo do Pomorska. Wybrałem skrót przez las i skończyło się to tak jako skończyć musiało. Kilka kilometrów naprzemiennego pchania i jazdy z prędkością kilku kilometrów na godzinę. Uroczy skrót, piękny las i moje samozadowolenie z własnej głupoty. Nie wiedziałem czy dobrze pcham/idę/jadę, ta piaskownica wydawała się nie mieć końca. Lubuskie :)
Piaskownica pomiędzy Przetocznicą a Pomorskiem. Kilkukilometrowa...
Pierwsze zabudowania Brodów przyjąłem z taką ulgą, że aż zacząłem na nowo jechać. Miła odmiana po pchaniu roweru. Do promu kolejka na kilkanaście aut, ruch z remontowanej i budowanej S3 przenosi się tutaj i chłopaki na promie mają ręce pełne roboty. Lubię promy, sam nie wiem dlaczego.
Prom na Odrze w Brodach.
Do Zielonej Góry wjechałem przez Czerwieńsk i Przylep. Zachciało mi się odpoczynku pod palmiarnią więc po trawniku wjechałem na samą górę i zafundowałem sobie trochę relaksu z widokiem na Winny Gród. Moje miejsce, moje miasto. Trochę czasu w nim spędziłem, kilka lat życia tu zostawiłem. Wzięło mnie na wspominki. Problemem było jednak to, że ten odpoczynek wziął się tylko z powodu narastającego bólu łydki, z którym jechałem od dłuższego czasu... Ból się nasilił ale pomny swoich doświadczeń wiedziałem, że do Bytomia jakoś dojadę więc zajechałem na chwilę do fokusa przywitać się z Żonką, która bawiła tam z rodzinką na zakupach i pozostało mi tylko trochę ponad czterdzieści kilometrów do domu.
Winny Gród widziany spod Palmiarni.
Za Raculą, na budowie S3 zatrzymali mnie wąsaci panowie w nieoznakowanym radiowozie. Znak zakazu wjazdu, wykopy i takie tam równają się mandatowi, zostałem poinformowany o tym fakcie przez jednego z nich. Nie pozostało mi nic innego jak odbicie piłeczki i przekazanie im, że z kontuzjowaną nogą i nasilającym się bólem objazdami nie mam zamiaru jeździć i przepisy łamię w pełni świadomie. Riposta ich zbiła z tropu i życząc mi szerokości pomachali lizakiem na pożegnanie. Mandatu nie było, droga się skróciła, tak być powinno. Brawo oni, chociaż raz ;)
Żniwa pod Niedoradzem.
Za Niedoradzem zatrzymałem się ostatni raz podczas tej wycieczki i kupiłem jagody dla Synka od przydrożnych sprzedawców. W Bytomiu byłem chwilę po osiemnastej.
Pisząc tę pokręconą relację z przykrością muszę stwierdzić, że nabawiłem się kontuzji jednego z przyczepów mięśnia brzuchatego łydki. Jako, że zdrowie jest najważniejsze rower na razie idzie w odstawkę. Nie ucieknie, nie odjedzie.
Kategoria 150-200, Lubuskie, Nowe gminy
Dane wyjazdu:
236.40 km
0.00 km teren
08:56 h
26.46 km/h:
Maks. pr.:46.90 km/h
Temperatura:20.0
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy:1061 m
Kalorie: kcal
Rower:Kellys Saphix
Na wiśnie i pizzę do Kalisza.
Wtorek, 19 lipca 2016 • dodano: 20.07.2016 | Komentarze 5
Zaliczone gminy: Gołuchów (332), Blizanów (333), Żelazków (334), Ceków - Kolonia (335), Lisków (336), Koźminek (337), Szczytniki (338), Opatówek (339), Kalisz (340)
Opis będzie jak będzie na to czas ;)) Tymczasem jedno zdjęcie z aparatu, którego nie miałem i link do relacji Trollkinga, który nawet z wiśni potrafi wyobrazić sobie kotlety ;)))
Trzej królowie. Na włościach.
Zamek w Gołuchowie.
Pyszna i darmowa woda.
Kalisz.
Na powrocie.
Dobra wiśnióweczka na trasie nie jest zła ;))
Kategoria >200, Nowe gminy
Dane wyjazdu:
152.20 km
0.00 km teren
06:45 h
22.55 km/h:
Maks. pr.:40.10 km/h
Temperatura:21.0
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy:593 m
Kalorie: kcal
Rower:Kellys Saphix
Ziemia Leszczyńska.
Niedziela, 3 lipca 2016 • dodano: 05.07.2016 | Komentarze 3
Gdy dzwonisz do Jurka z pytaniem czy jedziemy i jaki wybieramy cel wycieczki, odpowiedź jest zawsze ta sama. Nie ważne gdzie, pewnie że jedziemy. Czysta retoryka:) Więc pojechaliśmy na Ziemię Leszczyńską.Jak zbiorę trochę weny i sił to wrzucę trochę słowa pisanego, na razie tylko mapa i zdjęcia. Już pierwsze kilometry tej wycieczki utwierdziły mnie w przekonaniu, że teraz będę chory więc jestem. Przeziębienie wygrało, nawet pisać nie mam za bardzo chęci :|
Zaliczone gminy: Krzemieniewo (328), Poniec (329), Bojanowo (330), Rydzyna (331)
Pamiątka po wczorajszej, wieczornej nawałnicy w Poznaniu. Tak wyglądało całe miasto...
Największa w Europie stadnina koni, Racot.
Największa w Europie stadnina koni, Racot.
Największa w Europie stadnina koni, Racot.
Jurek na włościach :)
Kanał Obry i jezioro Wojnowickie.
Pałac w Pawłowicach.
Rynek w Poniecu.
Rynek w Poniecu.
Koszmarek z Ponieca :)
Browar Bojanowo.
Browar Bojanowo.
Restauracja Centralna, centralnie na rynku w Bojanowie.
Rynek w Rydzynie.
Zamek w Rydzynie.
Zamek w Rydzynie.
Zamek w Rydzynie.
Nudziło mi się w pociągu to zacząłem bawić się aparatem i ogniskową ;)
Kategoria 150-200, Nowe gminy, Wielkopolska
Dane wyjazdu:
81.60 km
0.00 km teren
h
km/h:
Maks. pr.:32.80 km/h
Temperatura:20.0
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy:350 m
Kalorie: kcal
Rower:Kellys Saphix
Dolina Baryczy - dzień 2.
Sobota, 7 maja 2016 • dodano: 22.05.2016 | Komentarze 6
Pełni wrażeń po wczorajszej, krótkiej, ale bogatej w atrakcje wycieczce, budzimy się rano pełni zapału na to co przyniesie nowy dzień w Dolinie Baryczy. Trochę trwa zanim ogarniamy się do wyjazdu ale nie ma co się śpieszyć. Kawy nie pije się w biegu, kawą trzeba się delektować. Tak też czynimy i w czasie gdy raczymy się kofeinowym nałogiem w mojej głowie zarysowuje się plan dzisiejszej trasy. Wybór pada na Moją Wolę i znajdujący się w niej pałac. Niesamowita budowla, która od dawna siedziała w moich myślach, w szufladzie zatytułowanej miejsca konieczne do odwiedzenia. Problemem wydawał się tylko dystans jaki dzielił ją od Wszewilków, blisko osiedemdziesiąt kilometrów w dwie strony, z przyczepką, to dużo. Wrodzony optymizm nie pozwolił za długo rozczulać się nad tym faktem i plan wszedł w fazę realizacji. Jedziemy.
Szybkie zakupy w pierwszym napotkanym sklepie, wizyta w cukierni i raz dwa wydostajemy się z Milicza. Do Duchowa jest delikatnie pod górkę i na początku swoją nikłą prędkość kładę na karb ukształtowania terenu i nie najlepszej nawierzchni ale gdy tylko wyjeżdżamy na otwarty teren szybko pojmuję o co chodzi. Wieje silny, wschodni wiatr a my jedziemy właśnie w tym kierunku. Cóż, przynajmniej z powrotem powinno być lżej. O ja naiwny, tyle razy już się na to nabierałem... W Duchowie zatrzymujemy się pod wiatrakiem, miejscową atrakcją. W Wielkopolsce takich mamy na pęczki, tutaj to wydarzenie.
Wiatrak w Duchowie.
W Czatkowicach Michaś zaczyna głośno dopominać się o trochę wolności, więc robimy przerwę pośrodku wioski. Jest rzeczka, w okolicznych domach są kury, kaczki, szczekają wokół psy. Na ziemi mnóstwo kamyczków, patyków i nie wiadomo co jeszcze. Wszytko takie ciekawe, wszystko nowe. Michałek wniebowzięty a my zaczynamy odkrywać w sobie nieznane pokłady cierpliwości w tłumaczeniu Mu, że tego się nie je, tego też, no i jeszcze tego i tego. Jest wesoło.
Wiatrak w Duchowie.
W Czatkowicach Michaś zaczyna głośno dopominać się o trochę wolności, więc robimy przerwę pośrodku wioski. Jest rzeczka, w okolicznych domach są kury, kaczki, szczekają wokół psy. Na ziemi mnóstwo kamyczków, patyków i nie wiadomo co jeszcze. Wszytko takie ciekawe, wszystko nowe. Michałek wniebowzięty a my zaczynamy odkrywać w sobie nieznane pokłady cierpliwości w tłumaczeniu Mu, że tego się nie je, tego też, no i jeszcze tego i tego. Jest wesoło.
Pit stop.
Henrykowice.
Drugi pit stop.
Domowy wiatrak w Wielgich Milickich.
Wjeżdżając do Możdżanowa wjeżdżamy do Wielkopolski i droga zmienia się jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki, pojawia się asfalt równy jak stół i przyczepka sunie jak po szynach. Inna administracja, inny świat. Nigdy nie przestanie nas to zadziwiać. W samej wiosce oglądamy pierwszy napotkany dzisiaj dom ze wstawkami z rudy darniowej. Ładny, estetyczny i nietypowy. Do Mojej Woli postanawiamy jechać przez las korzystając z czarnego szlaku. Jak dobra była to decyzja przekonujemy się tuż po zjechaniu z asfaltu. Naszym oczom ukazuje się ładny, zadbany Dwór Myśliwski z ponad stuletnią historią. Robimy pamiątkowe zdjęcia i zanurzamy się w leśne ostępy.
Ściana ze wstawkami z rudy darniowej, Możdżanów.
Kolejny karp :)
Dwór Myśliwski w Możdżanowie.
Dwór Myśliwski w Możdżanowie.
Zaledwie kilkaset metrów dalej kolejna atrakcja. Trafiamy do leśniczówki, przy której znajduje się zagroda z dzikami. Są one oswojone i tylko czekają na to aby dać im coś do jedzenia. Stosujemy się jednak do informacji aby tego nie robić i tylko wzajemnie się obserwujemy. Jest potężny odyniec, jest locha z małymi dziczkami. Nasz synek zachwycony naśladuje ich odgłosy i tak o to, z chrumkania dzików przeistacza się to w jeden pisk. Świetne miejsce.
Dzik jest dziki, dzik jest zły, dzik ma bardzo wielkie kły :)
Czarny szlak do Mojej Woli okazał się strzałem jak szóstka w totolotka. Piękna, wręcz niesamowita droga przecinająca las wręcz wbiła nas w siedzenie. Dopełnieniem całości było spotkanie oko w oko z orłem bielikiem, który siedział sobie spokojnie na gałęzi, jakieś dwadzieścia metrów od nas. Po tym jak wzbił się w powietrze aż zaniemówiliśmy, jego potężne skrzydła i majestat nas powalił. Niesamowita sprawa spotkać takie zwierzę na wolności, z wrażenia nie zrobiłem ani jednego zdjęcia tylko oglądałem go jak zamurowany.
Pomiędzy Możdżanowem a Moją Wolą.
Cel na dzisiaj czyli Pałac Myśliwski w Mojej Woli od pierwszego wrażenia nas zachwycił. Zdjęcia nie oddają jego niezwykłości, jego trzeba zobaczyć na żywo. Ponoć jest to jeden z dwóch takich pałaców w Europie a o jego niezwykłości i oryginalności świadczy fakt, że jego elewacja jest wykonana z drewna korkowego, który przyjechał aż z Portugalii. Stoi już ponad sto sześćdziesiąt lat i obecnie niszczeje, nie mogąc doczekać się remontu. Prawdziwa, kompletnie zapomniana i mało znana perełka. Niezmiernie się cieszę, że mogłem ją w końcu odwiedzić, do tego z rodzinką.
Leśniczówka w Mojej Woli.
Pałac Myśliwski w Mojej Woli.
Pałac w Mojej Woli.
Pałac w Mojej Woli.
Po Pałacu przyszedł czas na relaks i piknik. Na mapie wypatrzyłem jeziorko tuż za Moją Wolą i tam się udaliśmy aby odpocząć. Zalew Sośnie, bo tak był ten zbiornik zatytułowany, okazał się mieć dziką plażę z której skwapliwie skorzystaliśmy. Rozłożyliśmy koc, jedzenie i przez godzinę oddawaliśmy się urokom piknikowania. Michałek z radością przyjął fakt, że może do woli śmigać po piasku i zajął się obsypywaniem wszystkiego co wokół. Oczywiście rodziców w pierwszej kolejności :)
Plażing.
Najedzeni, zadowoleni wyznaczyliśmy drogę powrotną do domu. Od teraz miało być z wiatrem, wyszło jak zawsze czyli czasem wiało czasem nie, rowerowe życie. W Kuźnicy Cieszyckiej szumnie zapowiadano jakiś skansen pszczeli więc zjechaliśmy z trasy na chwilę i z podkulonym ogonem szybko na nią wróciliśmy. Kilka uli, pustka dookoła, ogólna lipa. Jadąc asfaltem kilometry leciały nudno i powoli dlatego za Kotlarką uśmiechem skręciliśmy w dwukolorowy szlak do Krośnic. Kilka kilometrów leśnej drogi, stawy wokół i ptasie śpiewy ponownie wzięły nas w swe objęcia i prowadziły do miasta. Czysta, rowerowa przyjemność.
Mini skansen w Kuźnicy Czeszyckiej.
Pomiędzy Kotlarką a Krośnicami.
Nie sposób się zgubić :)
Przy Czarnym Lesie.
W Krośnicach trafiamy do Parku Miejskiego, po drodze mijając spory park wodny i zadbany pałac. Te małe miasteczko może poszczycić się swoją własną kolejką wąskotorową, Jest to jedna z nielicznych, czynnych parkowych kolejek, ponad trzy kilometrowa trasa ma pięć stacyjek i przejażdżka nią stanowi świetną zabawę. My, niestety, nie skorzystaliśmy bo Michaś wolał poleżeć sobie na trawie i skorzystać z maminej obiadokolacji. Mleczko w takim otoczeniu musiało mu bardzo smakować, bowiem niedługo zasnął snem sprawiedliwym.
Dobra strategia i plan to podstawa. Od małego z mapą :)
Krośnicka Kolej Wąskotorowa.
Krośnicka Kolej Wąskotorowa.
Krośnicka Kolej Wąskotorowa.
Zrobiło się już późne popołudnie więc i my postanowiliśmy wrzucić coś na ząb, tym razem na ciepło i nasz wybór padł na stary młyn w Niesułowicach, do którego dojazd był małym koszmarkiem. Dwa kilometry z Wąbnic to piaszczysto - kamienista droga przez mękę. Wcześniej wjechaliśmy na najwyższe wzniesienie w okolicy czyli na Wiatraczne Wzgórze. Nieco poniżej niego, w końcu, uwieczniłem na foto jedno z wielu mijanych rzepakowych pól. Kolory natury są śliczne.
Dolina Baryczy widziana spod Wiatracznego Wzgórza.
Stary Młyn w Niesułowicach nie przypadł nam do gustu i zdecydowaliśmy się nadrobić kilka kilometrów, jadąc do odwiedzonej wczoraj restauracji w Grabownicy. Znów było pysznie, przyjemnie i do syta. Zrobiło się późno, słońce chowało się już za horyzontem więc czas było wracać do Wszewilków. Wybraliśmy drogę przez Milicz, w którym chcieliśmy przejechać się drogą wokół zalewu i zobaczyć piękny, szachulcowy kościół. Do domu wracamy solidnie zmęczeni i bardzo ale to bardzo zadowoleni. Wiatr dał się nam mocno we znaki, nawierzchnia dróg też ale odwiedzone dzisiaj miejsca były tego warte. Michał dzielnie zniósł ponad 80km jazdy i tylko przez chwilę, przed południem, był mały bunt przeciwko przyczepce. Kolejny rowerowy, rodzinny, dzień za nami. Oby było ich jak najwięcej.
Kościół Boboli w Miliczu.
Dzień ma się ku końcowi. Zalew w Miliczu.
Zaliczone gminy: Sośnie (326), Krośnice (327)
Kategoria 75-100, Dolnośląskie, Nowe gminy, Wielkopolska, Z przyczepką
Dane wyjazdu:
29.50 km
0.00 km teren
h
km/h:
Maks. pr.:0.00 km/h
Temperatura:16.0
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy:100 m
Kalorie: kcal
Rower:Kellys Saphix
Dolina Baryczy - dzień 1.
Piątek, 6 maja 2016 • dodano: 19.05.2016 | Komentarze 5
Szybki rzut oka na pogodę w najbliższy weekend spowodował, że decyzja została podjęta spontanicznie, w czwartek. Jedziemy na trzy dni na rowery. Tym razem jedynym problemem do rozwiązania było wybranie miejsca, które odwiedzimy. Miało być w miarę blisko Poznania, z nastawieniem na naturę i przyrodę, spokojnie i przyjaźnie dla naszego synka, który wozi się w przyczepce. Padło na Dolinę Baryczy, która wydawała się spełniać wszystkie wymagania. Po pracy podjechałem do apollo kupić mapę, w piątek przed południem spakowaliśmy manatki do samochodu i ruszyliśmy na południe. Spontanicznie, bez noclegu, bez planu ale najważniejsze, że całą rodzinką i w dobrych humorach. Przed nami krótki, trzydniowy wypad do największego w Polsce parku krajobrazowego.
Nocleg znajdujemy po pięciu minutach, w trzeciej z odwiedzonych kwater. Dwie pierwsze zajęte, trzecia wolna i jak najbardziej nam odpowiadająca. Najbliższe dwie noce spędzimy we Wszewilkach, wiosce tuż przed Miliczem. Mamy tu wszystko to czego nam potrzeba, czystko, schludnie i wszystko pod ręką. Szybkie rozpakowanie bagaży, przygotowanie rowerów do jazdy i przy kawie można przyjrzeć się dokładniej mapie aby wycisnąć z tego weekendu i okolic jak najwięcej. Wstępnie wiemy już co, gdzie i jak, więc można jechać. Sprawdzamy jeszcze czy w natłoku tego wszystkiego nie zapominamy zabrać Michałka do przyczepki i udajemy się do Milicza. Wreszcie razem na rowerach.
Dwa kilometry bruku, kilometr dziurawej, wyboistej i nieudolnie poprowadzonej DDR-ki w samym mieście i stajemy przed ruinami Zamku Kasztelańskiego. Rozkładam statyw, robimy zdjęcie, chowam statyw, jedziemy dalej. Ten schemat będzie nam towarzyszył przez cały wyjazd, tak to już bywa :) Tuż obok, w Parku Miejskim, robimy sobie też sesję pod zadbanym pałacem Malzantów, obecnie siedzibą Technikum Leśnego.
Przed ruinami Zamku Kasztelańskiego z XIVw., Milicz.
Pałac Malzantów w Miliczu.
Jadąc dalej, przez miasteczko, mamy wątpliwą przyjemność korzystania z miejscowej infrastruktury rowerowej. DDR-ki w samym mieście są tragiczne. Wyboiste z wysokimi krawężnikami, słupy na środku, zwężenia i tym podobne kwiatki są prawdziwym sprawdzianem dla rowerzysty z przyczepką. Nierzadko musiałem się praktycznie zatrzymywać aby przejechać na styk lub aby nie uszkodzić kół. Tragedia.
Dla kontrastu wjeżdżamy na drogę wręcz stworzoną dla rowerów. Szlak rowerowy z Sułowa, przez Milicz, do Grabownicy poprowadzony jest śladem dawnej kolei wąskotorowej, częściowo asfaltowy, częściowo szutrowy. Świetna infrastruktura, pomysłowa całość. Przy stacji Milicz Zamek oglądamy tabor kolejowy i ogromne akwarium, w którym pływają ryby milickich stawów. Z ogromnym zaciekawieniem Michałek ogląda Karpie, Szczupaka, Jesiotra i inne pływające zwierzątka. Wielka frajda dla maluchów i dorosłych. Pozujemy również przy pierwszym napotkanym kolorowym karpiu, jednym z wielu jakie napotkamy przez cały weekend. W końcu jesteśmy na karpiowej ziemi, a to nic innego jak szlak karpia. Zrobiło się kolorowo i przyjemnie ale czas jechać dalej.
Kolej na rower.
Kolorowy szlak karpia.
Jako, że jest już popołudnie nasz wybór pada na Grabownicę, w której chcemy odwiedzić wieżę widokową a prowadzi nas do niej wspomniany wcześniej szlak wąskotorówki. Za Miliczem wjeżdżamy w las i sceneria robi się niesamowita. Piękna, soczysta zieleń wokół i wszechobecne odgłosy ptaków. W Dolinie Baryczy żyje ich ponad 300 gatunków i ich doniosłe głosy na stałe wpisały się w tutejszy folklor. Doprawdy niesamowite wrażenie i nie ma co się dziwić że ten obszar został uznany jako Obszar Specjalnej Ochrony Ptaków w ramach programu Natura 2000. W Rudzie Milickiej zatrzymujemy się przy zabytkowym, drewnianym jazie na Prądni i z zaciekawieniem oglądamy myśl inżynierską z przełomu XIX i XXw. Jest to najwyższy z wszystkich jazów w całej Dolinie Baryczy. Michałek zasnął, szum wody skutecznie mu w tym pomógł.
Kolej na rower, w drodze do Grabownicy.
Prądnia w Rudzie Milickiej.
Zabytkowy jaz na Prądni w Rudzie Milickiej.
Kilka kilometrów dalej, w Grabownicy, postanawiamy wrzucić coś na ząb. Miejscowa restauracja zostaje nam polecona przez trójkę spotkanych rowerzystów, którzy rozkładają oznakowanie na jutrzejszy, okoliczny rajd. Zachęceni i głodni zajeżdżamy na miejsce i po przejrzeniu menu wiemy, że musi tu być smacznie. Mało potraw, powinno być świeżo. Nasze przypuszczenia spełniają się co do joty i gdy na nasz stół trafia pieczony sandacz i karp z miejscowych stawów, duszony w białym winie ślinka uszy trzęsą nam się galareta. Pyszne, naprawdę znakomite jedzenie, duże porcje i co ważne stosunek jakości do ceny jest wręcz fenomenalny. Gorąco wszystkim polecamy te miejsce, Restauracja Grabownica w Grabownicy. Michałek swój rosołek zjadł do samego końca więc On także przyłącza się do rekomendacji.
Pyszne, świeże jedzenie. GORĄCO POLECAMY!
Świeżutki, wypieczony sandacz z ziołami. Takie pyszności można tam dostać.
Nocleg znajdujemy po pięciu minutach, w trzeciej z odwiedzonych kwater. Dwie pierwsze zajęte, trzecia wolna i jak najbardziej nam odpowiadająca. Najbliższe dwie noce spędzimy we Wszewilkach, wiosce tuż przed Miliczem. Mamy tu wszystko to czego nam potrzeba, czystko, schludnie i wszystko pod ręką. Szybkie rozpakowanie bagaży, przygotowanie rowerów do jazdy i przy kawie można przyjrzeć się dokładniej mapie aby wycisnąć z tego weekendu i okolic jak najwięcej. Wstępnie wiemy już co, gdzie i jak, więc można jechać. Sprawdzamy jeszcze czy w natłoku tego wszystkiego nie zapominamy zabrać Michałka do przyczepki i udajemy się do Milicza. Wreszcie razem na rowerach.
Dwa kilometry bruku, kilometr dziurawej, wyboistej i nieudolnie poprowadzonej DDR-ki w samym mieście i stajemy przed ruinami Zamku Kasztelańskiego. Rozkładam statyw, robimy zdjęcie, chowam statyw, jedziemy dalej. Ten schemat będzie nam towarzyszył przez cały wyjazd, tak to już bywa :) Tuż obok, w Parku Miejskim, robimy sobie też sesję pod zadbanym pałacem Malzantów, obecnie siedzibą Technikum Leśnego.
Przed ruinami Zamku Kasztelańskiego z XIVw., Milicz.
Pałac Malzantów w Miliczu.
Jadąc dalej, przez miasteczko, mamy wątpliwą przyjemność korzystania z miejscowej infrastruktury rowerowej. DDR-ki w samym mieście są tragiczne. Wyboiste z wysokimi krawężnikami, słupy na środku, zwężenia i tym podobne kwiatki są prawdziwym sprawdzianem dla rowerzysty z przyczepką. Nierzadko musiałem się praktycznie zatrzymywać aby przejechać na styk lub aby nie uszkodzić kół. Tragedia.
Dla kontrastu wjeżdżamy na drogę wręcz stworzoną dla rowerów. Szlak rowerowy z Sułowa, przez Milicz, do Grabownicy poprowadzony jest śladem dawnej kolei wąskotorowej, częściowo asfaltowy, częściowo szutrowy. Świetna infrastruktura, pomysłowa całość. Przy stacji Milicz Zamek oglądamy tabor kolejowy i ogromne akwarium, w którym pływają ryby milickich stawów. Z ogromnym zaciekawieniem Michałek ogląda Karpie, Szczupaka, Jesiotra i inne pływające zwierzątka. Wielka frajda dla maluchów i dorosłych. Pozujemy również przy pierwszym napotkanym kolorowym karpiu, jednym z wielu jakie napotkamy przez cały weekend. W końcu jesteśmy na karpiowej ziemi, a to nic innego jak szlak karpia. Zrobiło się kolorowo i przyjemnie ale czas jechać dalej.
Kolej na rower.
Kolorowy szlak karpia.
Jako, że jest już popołudnie nasz wybór pada na Grabownicę, w której chcemy odwiedzić wieżę widokową a prowadzi nas do niej wspomniany wcześniej szlak wąskotorówki. Za Miliczem wjeżdżamy w las i sceneria robi się niesamowita. Piękna, soczysta zieleń wokół i wszechobecne odgłosy ptaków. W Dolinie Baryczy żyje ich ponad 300 gatunków i ich doniosłe głosy na stałe wpisały się w tutejszy folklor. Doprawdy niesamowite wrażenie i nie ma co się dziwić że ten obszar został uznany jako Obszar Specjalnej Ochrony Ptaków w ramach programu Natura 2000. W Rudzie Milickiej zatrzymujemy się przy zabytkowym, drewnianym jazie na Prądni i z zaciekawieniem oglądamy myśl inżynierską z przełomu XIX i XXw. Jest to najwyższy z wszystkich jazów w całej Dolinie Baryczy. Michałek zasnął, szum wody skutecznie mu w tym pomógł.
Kolej na rower, w drodze do Grabownicy.
Prądnia w Rudzie Milickiej.
Zabytkowy jaz na Prądni w Rudzie Milickiej.
Kilka kilometrów dalej, w Grabownicy, postanawiamy wrzucić coś na ząb. Miejscowa restauracja zostaje nam polecona przez trójkę spotkanych rowerzystów, którzy rozkładają oznakowanie na jutrzejszy, okoliczny rajd. Zachęceni i głodni zajeżdżamy na miejsce i po przejrzeniu menu wiemy, że musi tu być smacznie. Mało potraw, powinno być świeżo. Nasze przypuszczenia spełniają się co do joty i gdy na nasz stół trafia pieczony sandacz i karp z miejscowych stawów, duszony w białym winie ślinka uszy trzęsą nam się galareta. Pyszne, naprawdę znakomite jedzenie, duże porcje i co ważne stosunek jakości do ceny jest wręcz fenomenalny. Gorąco wszystkim polecamy te miejsce, Restauracja Grabownica w Grabownicy. Michałek swój rosołek zjadł do samego końca więc On także przyłącza się do rekomendacji.
Pyszne, świeże jedzenie. GORĄCO POLECAMY!
Świeżutki, wypieczony sandacz z ziołami. Takie pyszności można tam dostać.
Karpik, kolejna pyszność.
Najedzeni, zadowoleni i wypoczęci pojechaliśmy popatrzeć na stawy z góry, korzystając z wieży widokowej. Szkoda, że nie mieliśmy ze sobą lornetki ani zooma bo ptaków za dużo się nie naoglądaliśmy ale staw Grabownica w złotej godzinie prezentował się okazale. Matka natura potrafi tworzyć obrazy, które zapamiętuje się na długo.
Staw Grabownica, jeden z wielu w kompleksie Stawów Milickich, widziany z wieży widokowej.
Przy wieży widokowej w Grabownicy.
Hodujemy karpie na święta.
Do Wszewilków wracamy ponownie zajeżdżając do Rudy Milickiej, z której do Nowego Grodziska poprowadzona jest droga po grobli. Zachodzące słońce, jeziora po obu stronach, szpaler drzew i krzewów tworzą prawdziwe cudo. Jesteśmy absolutnie zauroczeni tym miejscem, tą drogą. Nawet kostka z której jest ona wykonana, jest równa i przyjemna do jazdy. Jest pięknie.
Przepiękna grobla pomiędzy Rudą Milicką a Nowym Grodziskiem.
Za Nowym Grodziskiem zjeżdżamy jeszcze na zielony szlak, trochę wyboisty ale widokowo warty tego, aby się przemęczyć. Jedziemy wzdłuż Stawu Gadzinowego Dużego, słońce oświeca nas niesamowitym, złotym kolorem, ptaki wtórują mu swym śpiewem. Jesteśmy otuleni naturą, razem, we trójkę na rowerowej wycieczce. Te chwile mogłyby trwać wiecznie.
Staw Gadzinowy.
Złota Dolina Baryczy.
Zaliczona gmina: Milicz (325)
Kategoria 25-50, Dolnośląskie, Nowe gminy, Z przyczepką
Dane wyjazdu:
134.00 km
0.00 km teren
06:21 h
21.10 km/h:
Maks. pr.:40.90 km/h
Temperatura:16.0
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy:968 m
Kalorie: kcal
Rower:Kellys Saphix
UNESCO i okolice.
Poniedziałek, 2 maja 2016 • dodano: 14.05.2016 | Komentarze 6
Drugi maja dzień wolny, kilka pomysłów na jego spędzenie w towarzystwie wysłużonego ale wiernego roweru, spakowana sakwa. Otwierasz oczy, kukułka oznajmia okolice nieludzkiej szóstej rano, bezcelowe pierwsze kroki po podniesieniu ciała z łóżka. W letargu robisz śniadanie zastanawiając się na co akurat dzisiaj masz ochotę, kawa parzy się w kawiarce. Jesz, przeżuwasz, pijesz, starasz się obudzić. Rower, w myślach tylko ten rower. Ale gdzie z nim, na nim, pojechać tym razem? Może zostać w domu, nie, jednak nie. Nie w taką pogodę, słońce nie pozwala Ci zostać. Udało się, stoisz przy drzwiach gotowy do wyjazdu. Gdzie teraz? Tam gdzie Cię jeszcze nie było, tam gdzie czujesz że być warto. UNESCO. Mówi Ci to coś?
Sześćdziesiąt pierwszych kilometrów i średnia w okolicach osiemdziesięciu kilometrów na godzinę. Trochę za szybko jak na rowerową wycieczkę więc zwalniam, szukam parkingu i mój wybór pada na plac pomiędzy Lidlem, Biedronką i Netto. Żarska święta trójca z chęcią przyjmuje w swe objęcia mój samochód i na kilka następnych godzin staje się jego domem. Rower opuszcza bagażnik zwarty i gotowy na kolejną wycieczkę. To, że suport jękliwie dopomina się o odejście na emeryturę to nic nie znaczy. Nie tu i nie teraz.
Na dzień dobry świetna przystawka. Najwyższe wzniesienie woj. lubuskiego, Gołębia potocznie zwana też Górą Żarską, oferuje możliwość jazdy w leśnych ostępach, głównie buczynie. Morena czołowa, na której ona się znajduje, fantastycznie wyrzeźbiła tutejszy krajobraz i warunki do kręcenia są więcej niż bardzo dobre. Dość powiedzieć, że w pierwszej połowie XXw. istniała tu nawet skocznia narciarska. Skwapliwie z tego skorzystałem i kręcąc się wokół odwiedziłem trzy wieże, jedną w ruinie, drugą odnowioną, trzecią przeciwpożarową zamkniętą na głucho. Było też dwieście siedemnaście schodów do pamiątkowego głazu ale pomny przedwczorajszej wycieczki i wysiłku z niej związanym, odpuściłem tę niewątpliwą atrakcję. Przejechałem bokiem, nie zapuszczając się w głąb wąwozu. Odnowiona wieża Promnitza stanowi kapitalny punkt widokowy na linię Karkonoszy i Gór Izerskich więc i nie mogło mnie zabraknąć na jej szczycie. Niestety powietrze tego dnia nie było na tyle czyste aby móc napawać się pięknem górskiego krajobrazu ale miejsce jest naprawdę wyjątkowe.
Początek.
Wieża Bismarcka, jedna ze 172 zachowanych na świecie. Wzniesienia Żarskie.
217 schodów. Tym razem ominąłem :)
Odnowiona Wieża Promnitza.
Wieża Promnitza.
Widok w stronę Sudetów z Wieży Promnitza.
Sto metrów niżej i kawałek drogi od lasu zaczął się nudny dwudziestokilometrowy odcinek drogi. Dla urozmaicenia i zabicia nudy pomiędzy Witoszynem a Borowem wjechałem w las. Jak to zwykle bywa w tego typu zabawach zastałem piach po osie i dobrze ponad kilometr spędziłem na spacerku z rowerem tuż obok. Gdy tylko przednie koło poczuło asfalt pod bieżnikiem musiałem w jednej milisekundzie przyspieszyć ponad swe możliwości aby nie stać się pożywieniem dla trzech ciekawskich psiaków, które wyskoczyły z mijanej zagrody. Ich ciekawość zmieniała się we wściekłość wprost proporcjonalnie do skracania dystansu jaki nas dzielił. Dwieście metrów dalej zostałem sam, wesołe owczarki położyły się na drodze i dały mi spokój. Cóż to byłaby za wycieczka bez takich akcji. No nie da się, po prostu bez tego się nie da.
Okolice Witoszyna.
Piaszczysty spacerek.
Jak nie psy to wilki jakieś.
Najdalej wysunięta na południe gmina w Lubuskiem czyli Gozdnica to modelowy przykład dziury, wręcz encyklopedyczny. Wjeżdżasz, rozglądasz się i zastanawiasz się kto cofnął Cię w czasie i dlaczego każdy patrzy na Ciebie tak jakbyś był co najmniej atrakcją miesiąca. Smutne miejsce, ale na swój sposób intrygujące. Te typy tak mają.
To, że Lubuskie lasami i brukiem stoi wie każdy. Ja też, ale niezmiennie dziwi mnie jak dużo rodzajów bruku można spotkać na tutejszych drogach. Są bruki złe, jest gorsze i najgorsze też występują. Poza tym są jeszcze bruki dziurawe, bruki łatane brukiem i bruki, których nawet już brukiem nazwać nie można. Pomiędzy nimi wyrosną czasem też bruki z metryką, szlacheckie jak wyjaśnił mi pewien tubylec. Nudzić się więc nie sposób. Więc od Gozdnicy pod Łęknicę trochę mi zeszło na trasie, tu zdjęcie, tam zdjęcie a czas leciał. Poza tym w Przewozie zawitałem na chwilę do Niemiec, później zerknąłem na Wieżę Głodową w miejscowym parku i posiliłem się trochę na jednej z zapomnianych ławek gdzieś pod drzewem.
Bruk szlachecki.
Bruk jak malowany.
Bruk. Po prostu bruk.
Kościół w Podrosche, Niemcy.
Z cyklu - kto znajdzie błąd?
Wieża Głodowa w Przewozie.
Zadbane przedszkole w Przewozie.
Po brukach przyszedł czas na jedno z dwóch miejsc, dla których w ogóle wsiadłem dzisiaj na rower i zdecydowałem się zawitać w tych rejonach. Łuk Mużakowa to najlepiej zbadana na świecie spiętrzona morena czołowa i jedyna widoczna z kosmosu! Na jej terenie, w 2012r. powstał GEOPARK na terenie dawnej kopalni Babina. Kolorowe jeziorka, które są niczym innym jak zalanymi, zapadniętymi pokładami odkrywkowej kopalnie węgla brunatnego i iłów ceramicznych robią niesamowite wrażenie. Wzdłuż nich wytyczono ścieżkę dydaktyczną, wszystko przygotowane jest z dbałością o detale. Są miejsca odpoczynku, z tablic można dowiedzieć się praktycznie wszystkiego tym miejscu, widoki są jak z pocztówek. Jeśli ktoś wcześniej odwiedził kolorowe jeziorka w Rudawach Janowickich to te miejsce pozwoli mu szybko zapomnieć o tamtych. Jeśli będzie to na odwrót to w Rudawach może być głośny jęk zawodu.
Widziałem zdjęcia z geoparku w internecie ale po tym co zobaczyłem na miejscu z pełnym przekonaniem zapraszam Wszystkich do przyjazdu na miejsce i zobaczeniu tego na własne oczy. Warto, naprawdę warto.
GEOPARK Łuk Mużakowa, Łęknica.
GEOPARK Łuk Mużakowa, Łęknica - wieża widokowa 24m
.
GEOPARK Łuk Mużakowa, Łęknica - widok z wieży widokowej na jezioro Afryka.
GEOPARK Łuk Mużakowa, Łęknica.
GEOPARK Łuk Mużakowa, Łęknica - niesamowite formy erozji, tu "Grzebiet Słonia".
GEOPARK Łuk Mużakowa, Łęknica - żyj kolorowo :)
GEOPARK Łuk Mużakowa, Łęknica - żyj kolorowo :)
GEOPARK Łuk Mużakowa, Łęknica - żyj kolorowo :)
GEOPARK Łuk Mużakowa, Łęknica - żyj kolorowo :)
GEOPARK Łuk Mużakowa, Łęknica - żyj kolorowo :)
GEOPARK Łuk Mużakowa, Łęknica - żyj kolorowo :)
GEOPARK Łuk Mużakowa, Łęknica - żyj aktywnie :)
Tytułowe UNESCO czaiło się tuż za rogiem, tuż za GEOPARKIEM. Wystarczyło przejechać pod autostradą, pokręcić się chwilę po granicznym miasteczku, podążać za znakami lub na azymut, w stronę drzew. Wybrałem opcję mieszaną i zatrzymawszy się przy punkcie informacji turystycznej szybko zostałem zaatakowany napisem, że darmowych mapek i folderów nie ma. Masz dwa euro lub dyszkę peelenów w kieszeni, masz radość i dumę bycia posiadaczem czegoś na czym opisany jest ten kawał terenu. Nie skorzystałem i zdecydowałem się zaufać licznym tablicom umieszczonym na terenie parku i nieśpiesznym tempem zacząłem kręcenie po Parku Mużakowskim.
Park ten został wpisany na listę Światowego Dziedzictwa UNESCO w 2004r. Jest jednym z największych parków w Europie, zajmuje łącznie ponad 700h, z czego 500h znajduję się po stronie polskiej. Jego historii i tego co można w nim znaleźć opisywać nie będę, bo ani czasu ani miejsca na to znaleźć nie sposób. Przyjechałem tutaj tak naprawdę na rekonesans, chcę pojeździć po nim i w jego okolicy rodzinnie, z przyczepką. Teraz jestem już pewien, że to dobry pomysł, świetne miejsce na tego typu wypady. Jego dopełnieniem jest piękny Nowy Zamek, leżący już w Bad Muskau. Prawdziwa wisienka na torcie.
Wiadukt w Parku Mużakowskim.
Nowy Zamek w Bad Muskau, Park Mużakowski.
Folwark zamkowy w Bad Muskau, Park Mużakowski.
Od Łęknicy do Trzebiela postanawiam przetestować niemiecką myśl techniczną i inżynieryjną połączoną z ichniejszym ordnungiem i jadę ścieżką rowerową wzdłuż Nysy. Dalszy opis pewnie i tak byłby to przewidzenia więc ograniczę go do jednego zdania. Asfalt równy jak stół, bezpiecznie jak w łonie matki i tylko kolor słupków granicznych mnie drażnił.
Wzdłuż Nysy, po niemieckiej stronie.
Równo, pięknie, bezpiecznie. Można?
Ruiny dawnej fabryki tektury w Żarkach Wielkich.
Kilkanaście kilometrów jazdy po zachodniej stronie Nysy Łużyckiej tak rozpieściło moje cztery litery, że gdy tylko przejechałem przez nowy most pieszo-rowerowy łączący Zelz i Siedlec, szybko one zaprotestowały przeciwko naszej infrastrukturze. Powróciły dziury, powrócił asfalt tylko z nazwy i inne kwiatki. Przed Trzebielem wjechałem na nową drogę rowerową, poprowadzoną na nasypie dawnej kolei, i uczciwie muszę przyznać, że mi się ten pomysł podobał. Tak powinno się wykorzystywać i rekultywować tego typu teren, bardzo dobra idea.
Dobrze wykorzystany nasyp.
Od Cielmowa po same Żary właściwie nie ma o czym pisać. Jechałem, a właściwie toczyłem się, pod bardzo silny wiatr przez co za wiele nie oglądałem tylko skupiłem się na przednim kole i na tym aby głowę trzymać nisko coby mi nie odleciała. Ciężkie, nudne, siłowe dwadzieścia kilka kilometrów. Zmęczenie zaczęło dawać znać o sobie, energia zjeżdżała po równi pochyłej a i jakoś na nadmiar motywacji do kręcenia pod ten cholerny wiatr za wielkiej już nie miałem. Nóżka za nóżką, obrót za obrotem tak jechałem i jechałem aż w w końcu na horyzoncie pojawiła się Biedronka, Netto i Lidl i czas było spakować się do auta, kończąc to co zaczęło się ładnych kilka godzin temu. Bruki, kolory i lasy - to zostanie mi w pamięci najbardziej.
Kościół pw. św. Franciszka w Brzostowej.
Masz w domu panele? Masz je stąd :) Kronopol, Żary.
Zaliczone gminy: Gozdnica (319), Przewóz (320), Łęknica (321), Trzebiel (322), Tuplice (323), Lipinki Łużyckie (324)
Na dzień dobry świetna przystawka. Najwyższe wzniesienie woj. lubuskiego, Gołębia potocznie zwana też Górą Żarską, oferuje możliwość jazdy w leśnych ostępach, głównie buczynie. Morena czołowa, na której ona się znajduje, fantastycznie wyrzeźbiła tutejszy krajobraz i warunki do kręcenia są więcej niż bardzo dobre. Dość powiedzieć, że w pierwszej połowie XXw. istniała tu nawet skocznia narciarska. Skwapliwie z tego skorzystałem i kręcąc się wokół odwiedziłem trzy wieże, jedną w ruinie, drugą odnowioną, trzecią przeciwpożarową zamkniętą na głucho. Było też dwieście siedemnaście schodów do pamiątkowego głazu ale pomny przedwczorajszej wycieczki i wysiłku z niej związanym, odpuściłem tę niewątpliwą atrakcję. Przejechałem bokiem, nie zapuszczając się w głąb wąwozu. Odnowiona wieża Promnitza stanowi kapitalny punkt widokowy na linię Karkonoszy i Gór Izerskich więc i nie mogło mnie zabraknąć na jej szczycie. Niestety powietrze tego dnia nie było na tyle czyste aby móc napawać się pięknem górskiego krajobrazu ale miejsce jest naprawdę wyjątkowe.
Początek.
Wieża Bismarcka, jedna ze 172 zachowanych na świecie. Wzniesienia Żarskie.
217 schodów. Tym razem ominąłem :)
Odnowiona Wieża Promnitza.
Wieża Promnitza.
Widok w stronę Sudetów z Wieży Promnitza.
Sto metrów niżej i kawałek drogi od lasu zaczął się nudny dwudziestokilometrowy odcinek drogi. Dla urozmaicenia i zabicia nudy pomiędzy Witoszynem a Borowem wjechałem w las. Jak to zwykle bywa w tego typu zabawach zastałem piach po osie i dobrze ponad kilometr spędziłem na spacerku z rowerem tuż obok. Gdy tylko przednie koło poczuło asfalt pod bieżnikiem musiałem w jednej milisekundzie przyspieszyć ponad swe możliwości aby nie stać się pożywieniem dla trzech ciekawskich psiaków, które wyskoczyły z mijanej zagrody. Ich ciekawość zmieniała się we wściekłość wprost proporcjonalnie do skracania dystansu jaki nas dzielił. Dwieście metrów dalej zostałem sam, wesołe owczarki położyły się na drodze i dały mi spokój. Cóż to byłaby za wycieczka bez takich akcji. No nie da się, po prostu bez tego się nie da.
Okolice Witoszyna.
Piaszczysty spacerek.
Jak nie psy to wilki jakieś.
Najdalej wysunięta na południe gmina w Lubuskiem czyli Gozdnica to modelowy przykład dziury, wręcz encyklopedyczny. Wjeżdżasz, rozglądasz się i zastanawiasz się kto cofnął Cię w czasie i dlaczego każdy patrzy na Ciebie tak jakbyś był co najmniej atrakcją miesiąca. Smutne miejsce, ale na swój sposób intrygujące. Te typy tak mają.
To, że Lubuskie lasami i brukiem stoi wie każdy. Ja też, ale niezmiennie dziwi mnie jak dużo rodzajów bruku można spotkać na tutejszych drogach. Są bruki złe, jest gorsze i najgorsze też występują. Poza tym są jeszcze bruki dziurawe, bruki łatane brukiem i bruki, których nawet już brukiem nazwać nie można. Pomiędzy nimi wyrosną czasem też bruki z metryką, szlacheckie jak wyjaśnił mi pewien tubylec. Nudzić się więc nie sposób. Więc od Gozdnicy pod Łęknicę trochę mi zeszło na trasie, tu zdjęcie, tam zdjęcie a czas leciał. Poza tym w Przewozie zawitałem na chwilę do Niemiec, później zerknąłem na Wieżę Głodową w miejscowym parku i posiliłem się trochę na jednej z zapomnianych ławek gdzieś pod drzewem.
Bruk szlachecki.
Bruk jak malowany.
Bruk. Po prostu bruk.
Kościół w Podrosche, Niemcy.
Z cyklu - kto znajdzie błąd?
Wieża Głodowa w Przewozie.
Zadbane przedszkole w Przewozie.
Po brukach przyszedł czas na jedno z dwóch miejsc, dla których w ogóle wsiadłem dzisiaj na rower i zdecydowałem się zawitać w tych rejonach. Łuk Mużakowa to najlepiej zbadana na świecie spiętrzona morena czołowa i jedyna widoczna z kosmosu! Na jej terenie, w 2012r. powstał GEOPARK na terenie dawnej kopalni Babina. Kolorowe jeziorka, które są niczym innym jak zalanymi, zapadniętymi pokładami odkrywkowej kopalnie węgla brunatnego i iłów ceramicznych robią niesamowite wrażenie. Wzdłuż nich wytyczono ścieżkę dydaktyczną, wszystko przygotowane jest z dbałością o detale. Są miejsca odpoczynku, z tablic można dowiedzieć się praktycznie wszystkiego tym miejscu, widoki są jak z pocztówek. Jeśli ktoś wcześniej odwiedził kolorowe jeziorka w Rudawach Janowickich to te miejsce pozwoli mu szybko zapomnieć o tamtych. Jeśli będzie to na odwrót to w Rudawach może być głośny jęk zawodu.
Widziałem zdjęcia z geoparku w internecie ale po tym co zobaczyłem na miejscu z pełnym przekonaniem zapraszam Wszystkich do przyjazdu na miejsce i zobaczeniu tego na własne oczy. Warto, naprawdę warto.
GEOPARK Łuk Mużakowa, Łęknica.
GEOPARK Łuk Mużakowa, Łęknica - wieża widokowa 24m
.
GEOPARK Łuk Mużakowa, Łęknica - widok z wieży widokowej na jezioro Afryka.
GEOPARK Łuk Mużakowa, Łęknica.
GEOPARK Łuk Mużakowa, Łęknica - niesamowite formy erozji, tu "Grzebiet Słonia".
GEOPARK Łuk Mużakowa, Łęknica - żyj kolorowo :)
GEOPARK Łuk Mużakowa, Łęknica - żyj kolorowo :)
GEOPARK Łuk Mużakowa, Łęknica - żyj kolorowo :)
GEOPARK Łuk Mużakowa, Łęknica - żyj kolorowo :)
GEOPARK Łuk Mużakowa, Łęknica - żyj kolorowo :)
GEOPARK Łuk Mużakowa, Łęknica - żyj kolorowo :)
GEOPARK Łuk Mużakowa, Łęknica - żyj aktywnie :)
Tytułowe UNESCO czaiło się tuż za rogiem, tuż za GEOPARKIEM. Wystarczyło przejechać pod autostradą, pokręcić się chwilę po granicznym miasteczku, podążać za znakami lub na azymut, w stronę drzew. Wybrałem opcję mieszaną i zatrzymawszy się przy punkcie informacji turystycznej szybko zostałem zaatakowany napisem, że darmowych mapek i folderów nie ma. Masz dwa euro lub dyszkę peelenów w kieszeni, masz radość i dumę bycia posiadaczem czegoś na czym opisany jest ten kawał terenu. Nie skorzystałem i zdecydowałem się zaufać licznym tablicom umieszczonym na terenie parku i nieśpiesznym tempem zacząłem kręcenie po Parku Mużakowskim.
Park ten został wpisany na listę Światowego Dziedzictwa UNESCO w 2004r. Jest jednym z największych parków w Europie, zajmuje łącznie ponad 700h, z czego 500h znajduję się po stronie polskiej. Jego historii i tego co można w nim znaleźć opisywać nie będę, bo ani czasu ani miejsca na to znaleźć nie sposób. Przyjechałem tutaj tak naprawdę na rekonesans, chcę pojeździć po nim i w jego okolicy rodzinnie, z przyczepką. Teraz jestem już pewien, że to dobry pomysł, świetne miejsce na tego typu wypady. Jego dopełnieniem jest piękny Nowy Zamek, leżący już w Bad Muskau. Prawdziwa wisienka na torcie.
Wiadukt w Parku Mużakowskim.
Nowy Zamek w Bad Muskau, Park Mużakowski.
Folwark zamkowy w Bad Muskau, Park Mużakowski.
Od Łęknicy do Trzebiela postanawiam przetestować niemiecką myśl techniczną i inżynieryjną połączoną z ichniejszym ordnungiem i jadę ścieżką rowerową wzdłuż Nysy. Dalszy opis pewnie i tak byłby to przewidzenia więc ograniczę go do jednego zdania. Asfalt równy jak stół, bezpiecznie jak w łonie matki i tylko kolor słupków granicznych mnie drażnił.
Wzdłuż Nysy, po niemieckiej stronie.
Równo, pięknie, bezpiecznie. Można?
Ruiny dawnej fabryki tektury w Żarkach Wielkich.
Kilkanaście kilometrów jazdy po zachodniej stronie Nysy Łużyckiej tak rozpieściło moje cztery litery, że gdy tylko przejechałem przez nowy most pieszo-rowerowy łączący Zelz i Siedlec, szybko one zaprotestowały przeciwko naszej infrastrukturze. Powróciły dziury, powrócił asfalt tylko z nazwy i inne kwiatki. Przed Trzebielem wjechałem na nową drogę rowerową, poprowadzoną na nasypie dawnej kolei, i uczciwie muszę przyznać, że mi się ten pomysł podobał. Tak powinno się wykorzystywać i rekultywować tego typu teren, bardzo dobra idea.
Dobrze wykorzystany nasyp.
Od Cielmowa po same Żary właściwie nie ma o czym pisać. Jechałem, a właściwie toczyłem się, pod bardzo silny wiatr przez co za wiele nie oglądałem tylko skupiłem się na przednim kole i na tym aby głowę trzymać nisko coby mi nie odleciała. Ciężkie, nudne, siłowe dwadzieścia kilka kilometrów. Zmęczenie zaczęło dawać znać o sobie, energia zjeżdżała po równi pochyłej a i jakoś na nadmiar motywacji do kręcenia pod ten cholerny wiatr za wielkiej już nie miałem. Nóżka za nóżką, obrót za obrotem tak jechałem i jechałem aż w w końcu na horyzoncie pojawiła się Biedronka, Netto i Lidl i czas było spakować się do auta, kończąc to co zaczęło się ładnych kilka godzin temu. Bruki, kolory i lasy - to zostanie mi w pamięci najbardziej.
Kościół pw. św. Franciszka w Brzostowej.
Masz w domu panele? Masz je stąd :) Kronopol, Żary.
Zaliczone gminy: Gozdnica (319), Przewóz (320), Łęknica (321), Trzebiel (322), Tuplice (323), Lipinki Łużyckie (324)
Kategoria 100-150, Lubuskie, Nowe gminy
Dane wyjazdu:
133.10 km
0.00 km teren
07:19 h
18.19 km/h:
Maks. pr.:56.20 km/h
Temperatura:18.0
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy:2300 m
Kalorie: kcal
Rower:Kellys Saphix
W górę i w dół w Dolinie Bobru.
Sobota, 30 kwietnia 2016 • dodano: 09.05.2016 | Komentarze 8
Widzę szczyt a za szczytem zaszczyt za zaszczytem...
Był plan na rodzinną, rowerową majówkę na Kaszubskiej Marszrucie ale życie pisze swoje scenariusze i w ten magiczny sposób zajechałem samochodem w piękny sobotni poranek, z rowerem na bagażniku, pod Szwajcarię Lwówecką zastanawiając się co dalej. Mapa Parku Krajobrazowego Doliny Bobru z malowniczo wijącymi się wszędzie wokół poziomicami miała prowadzić mnie w znane nieznane. Szesnaście lat, tyle upłynęło od mojej ostatniej wizyty w tych rejonach. Nostalgia wymieszała się z radością i pełen pozytywnej energii wyjechałem na trasę o dziewiątej rano. Przede mną cały dzień jeżdżenia w przepięknych okolicznościach przyrody, w towarzystwie ścian, ścianek i im podobnych. To musiał być udany dzień.
To mój najdłuższy wpis na blogu, do czytania polecam kawę ;)
Do Pławnej Dolnej dojechałem przyjemną, asfaltową DDR-ką biegnącą wzdłuż ruchliwej DW 297. W owej wiosce ujrzeć można prawdziwe cuda. Jest zamek pełen legend, są rzeźby różnorakie, jest jeleń wielkości mamuta. Całości dopełnia Arka Noego, do której doprowadziła mnie pierwsza tego dnia krótka ścianka, z nachyleniem dobrze przekraczającym dziesięć procent. Prawie jak na Ararat.
Zamek Śląskich Legend w Pławnej Dolnej.
Nie znam gościa.
Mamut?
Przenieśli Ararat na Pogórze Izerskie i Arkę wzięli ze sobą.
Nasyciwszy swe oczy kawałkiem sztuki na cel wziąłem Wojciechów a właściwie polanę, a jeszcze dokładniej pole obsiane zbożem wszelakim, które nad nim góruje. Rolnikiem nie jestem, żony nie szukam, na zbożach się nie znam ale ten areał był dziś niezmiernie ważny. Otóż właśnie z niego rozpościera się widok taki, że dech zapiera. Mi zaparło nieco wcześniej, bo jak to z widokami bywa żeby mieć je jak na tacy to najpierw trzeba po nie wjechać. Więc jechałem tak od tej Pławnej, mieląc delikatnie i zastanawiając się cóż takiego niepotrzebnego wiozę w tej sakwie, że tak mi ciąży. Przypuszczenie graniczące z pewnością miałem takie, że to moja forma tam siedzi. Bywa i tak. Wjechałem, usiadłem i tak siedziałem i siedziałem na tym polu nie mogąc się napatrzeć na panoramę Karkonoszy, którą miałem jak na wyciągnięcie ręki.
Piękno samo w sobie. Śnieżka, Łabski Szczyt, Wielki Szyszak, Szrenica na wyciągnięcie ręki.
Kontemplacja kontemplacją ale reszta świata czekała, więc czas było zbierać manatki i jechać dalej. Do Pilchowic miałem głównie z górki, z krótką przerwą na młynek przed pałacem w Maciejowcu. Na Dolnym Śląsku trudno zabytkom zaistnieć ze względu na wyjątkowo silną konkurencję ale ten wyjątkowo mi się podobał. Uskuteczniłem jedno zdjęcie budowli, jedno tego co zmęczyło mnie przed chwilą i można było zjeżdżać. Dosłownie i w przenośni.
Sztywno.
Pałac w Maciejowcu.
Tama w Pilchowicach jest drugą największą zaporą w Polsce. Potężna, kamienna budowla jest piękna z każdej strony. Widziana ze swej korony wydaje się nie mieć dna, widziana z dołu przytłacza swą wielkością. Ilekroć ją widzę jestem pełen podziwu dla kunsztu inżynierów, którzy ją projektowali. Robi wrażenie chyba na każdym, nieważne czy widzi się ją po raz pierwszy czy kolejny.
Tama na Bobrze w Pilchowicach.
Tama na Bobrze w Pilchowicach. Foto z drogi powrotnej.
Po minięciu zapory zacząłem rowerowo - pieszą eskapadę przepięknym, niebieskim szlakiem pieszym wzdłuż jeziora Pilchowickiego. Ileż słów bym nie napisał, jakich epitetów bym nie użył to i tak nie odda to tego jak tam jest. Szlak biegnie urozmaiconą linią brzegową, lasem na wysokich, kilkunastometrowych skarpach, które nierzadko opadają pionowo w dół przez co jazda na półmetrowej szerokości ścieżce dostarcza niezwykłych przeżyć. Wielokrotnie byłem zmuszony to pchania roweru w górę i znoszenia go w dół, liczne korzenie, błoto i nachylenia sięgające pewnie ponad trzydziestu procent nie dawały szans na jazdę. Trudy jego pokonania z nawiązką rekompensują widoki, które co rusz namawiają do postoju. Dopełnieniem całości jest punkt widokowy "Kapitański Mostek", z którego podziwiać można ujście Kamienicy do Bobru, Pogórze Izerskie, Góry Kaczawskie czy też wspaniałe Wysokie Skały, które wyglądają jak gdyby miały się oberwać do jeziora. Urzekające miejsce.
Niebieski szlak pieszy dookoła jezior zaporowych. Wspaniały singiel nad urwiskiem.
Niebieski szlak pieszy dookoła jezior zaporowych. Czasem trzeba było wziąć rower na plecy i pokonać strumyk.
Niebieski szlak pieszy dookoła jezior zaporowych. Trudy ale widokowo piękny.
Niebieski szlak pieszy dookoła jezior zaporowych. Punkt widokowy Stanek inaczej "Kapitański Mostek".
Wzdłuż wartko płynącej Kamienicy dojechałem do zapory we Wrzeszczynie, jednak dużo mniejszej i mniej efektownej od tej w Pilchowicach. Cztery kilometry dzielące ją od Stanka z założenia powinny być dużo łatwiejsze niż wcześniejszy odcinek szlaku ale droga okazała się rozjeżdżona przez crossowców i był to błotny taniec w moim wykonaniu. Miała być sielanka, wyszła orka.
Żółto niebieska droga.
Betonowa kładka nad Kamienicą.
Zapora i elektrownia na Bobrze we Wrzeszczynie.
Cztery kilometry zrytej nawierzchni szybko przerodziły się w cztery kilometry niesamowicie widokowej ścieżki wzdłuż Jeziora Wrzeszczyńskiego. Poprowadzona wzdłuż jego brzegu i niesamowicie pachnącym, iglastym lesie była prawdziwą ucztą dla zmysłów. Nawet wystające korzenie nie przeszkadzały mi w niczym. Mógłbym tak jechać i jechać. Minąwszy Siedlęcin i Wieżę Rycerską, ponoć najstarszą w Polsce, udałem się w kierunku Perły Zachodu. Nigdy tu nie byłem ale wiele dobrego słyszałem o tym miejscu więc nie mogłem ominąć tego przybytku. Położony na wysokiej skarpie, nad jeziorem Modrym, samą scenerią wokół zaprasza do tego aby je odwiedzić. Usiadłbym, wypiłbym kawę, zjadłbym polecaną szarlotkę ale przy stolikach nie było dla mnie miejsca więc nie pozostało mi nic innego jak rozsiąść się wygodnie na kawiarnianym tarasie i z poziomu posadzki konsumować zabrane ze sobą kanapki. Tak też bywa.
Wrzeszczyński zbiornik wodny.
Szkoda, że na zdjęciach nie czuć żywicznego zapachu.
Perła Zachodu w pełnej krasie.
Kolejnym przystankiem był jeleniogórski rynek, do którego powiodła mnie początkowo brukowana, następnie wygodna, asfaltowa ścieżka. Gdyby nie tabuny pieszych samobójców wchodzących akurat pod moje koła i idących całą szerokością drogi Tylko dla rowerów napisałbym, że to przyjemny kawałek drogi. A tak, wyszło jak zawsze. Kilka słów wyrwało się z mego gardła, kilka razy wprowadziłem rower w stan nieważkości i w ogóle było przyjemnie. Jak zawsze na tego typu dojazdówkach.
Poczta na jeleniogórskim rynku.
Rozłożyłem mapę na idealnie nierównej kostce przy jelenim ratuszu i palcem wytyczyłem dalszą drogę. Było podziwianie przyrody, prowadzenie roweru i tym podobne szaleństwa więc przyszedł czas na crem de la crem. Jako, że wspomniana wcześniej forma śpi spokojnie na dnie sakwy to na Karkonoską, Okraje i inne mogłem tylko popatrzeć. Ale już na północ mogłem się wybrać, więc tam ustawiłem azymut i Góra Szybowcowa stała się mą inspiracją na najbliższe minuty. Wiatr postanowił udać się za to w Karkonosze więc spotkaliśmy się w nierównej walce i przyjemność z jazdy stała się jeszcze większa. Tak to sobie tłumaczyłem gdy jechałem i jechałem, i jechałem i jechałem na te szybowce. Gdy dojechałem to prawie mnie zmiotło. Paralotniarze chcieli polatać ale nie sposób było im rozłożyć sprzętu. Miękkie buły. Kierownik startu też miał ich gdzieś i wygodnie rozłożył się obok, z kierowniczką chyba. Nie wnikałem w szczegóły. Co do samej góry to warto było, widoki z gatunku tych których się nie opisuje.
Więc jadę pod tą Szybowcową. Jeżów Sudecki.
Kierownika wywiało.
Wylądował tuż obok, z kierowniczką chyba.
Gdybym tylko potrafił nieco sterować to z tej górki odleciałbym jak szybowiec, wystarczyło rozłożyć wiatrówkę, złapać pod pachą i gotowe. Wygrała jednak opcja przyziemna, więc zjechałem w stronę Dziwiszowa łąką, lasem, łąką i lasem. Na innym rowerze byłaby frajda, na moim była walka z grawitacją i wybojami. Gdy tylko poczułem asfalt pod bieżnikiem przyszedł czas na Przełęcz Widok czy też Kapelę jak jest ona nazywana. Ponoć kultowa w tych okolicach, nie mi to stwierdzać ale poza przewyższeniem nie widzę w niej nic specjalnego. W mych oczach dużo traci przez to, że jest na niej spory ruch samochodowy, który potrafi dać się we znaki.
Kapela.
Będąc na Kapeli nie sposób nie mieć chęci na wjazd na Łysą Górę. Problem pojawia się wtedy gdy już się na nią wjeżdża. Kilkaset metrów asfaltu jakie dzieliło mnie od szutrowego parkingu na jej szczyt było drogą przez mękę. Koniec przełożeń a prawa ręką ciągle wciśnięta w manetkę z prośbą o choć jeszcze jedną dodatkową koronkę z tyłu. Szalone 6km/h było absolutnym maksimum w moim wydaniu. Ciemność, widzę ciemność... Wjechałem, rozsiadłem się wygodnie i nie zamierzałem się ruszać stąd za szybko. Było więc foto, batonik, izotonik, jabłko, kanapka i święty spokój. Trochę mi na tej łysej górce zeszło, puls też był wysoko nad poziomem morza więc poleżeć wypadało.
Nie wygląda groźnie, nieprawdaż?
Na szczycie Łysej Góry, widok w stronę Ostrzycy. Kraina wulkanów na wyciągnięcie ręki.
Z górki zjechałem z powrotem na Kapelę, następnie poniosło mnie w dół do Lubiechowa. Co kieruje człowiekiem, że zjeżdża aby za chwilę tą samą drogą wjechać na górę tego nie wiem. Mną kierowała ciekawość czy podjazd na Przełęcz Krośnicką od Lubiechowa jest naprawdę wart tego aby rozgrywać tam miejscowe czasówki czy też wyścigi. Cóż mogę napisać, ciekawość to pierwszy stopień do piekła. Powrót po górę to sztuka dla sztuki. 27% nachylenia jakie maksymalnie tu występuje niech zobrazuje całość. Ciężko, bardzo ciężko, bez formy to jak żądanie krwi od suszonej ryby. Ale za to następne kilkanaście kilometrów miałem z górki i z wiatrem. Oj, jak dobrze było jechać bez użycia nóg, które dostały zasłużoną porcję wypoczynku. Zatrzymałem się dopiero przy pałacu w Czernicy, pstryknąłem pamiątkowe foto i uzupełniłem płyny w miejscowym sklepiku.
Dużym zaskoczeniem była dla mnie krótka ale stroma ściana, która wyrosła przede mną gdy skręciłem z Czernicy na Strzyżowiec. Przeoczyłem ją na mapie i mocno się zdziwiłem gdy po raz kolejny w dzisiejszym dniu musiałem kręcić młynkiem na kilkunastoprocentowy podjazd. Z tego wszystkiego w Strzyżowcu źle skręciłem i nadrobiłem kilka kilometrów zjeżdżając do Pilchowic nie tą droga co chciałem przez co musiałem wracać i to co zjechałem, podjechać po raz kolejny. Jadąc niebieskim szlakiem trafiłem na kapitalny most kolejowy, tuż przed zaporą. Jest to jeden z najwyższych mostów w Polsce, jego torowisko znajduje się 40m ponad dnem zbiornika. Prawdziwa perełka, w ciągłej eksploatacji. Szkoda tylko, że całość tej linii kolejowej nie jest w użytku, bez wątpienia byłaby to najpiękniejsza linia kolejowa w Polsce.
Jeden z najwyższych mostów w Polsce, 40m nad wodą.
Jeden z najwyższych mostów w Polsce, 40m nad wodą.
Stacja końcowa, Pilchowice Zapora.
Moja wycieczka miała zbliżać się ku końcowi. Mogłem do Wlenia pojechać na luzie, wzdłuż Bobru ale nie byłbym sobą, gdybym nie pojechał dookoła. Wybrałem wariant przez Radomice, co okazało się prawie gwoździem dla moich zmęczonych już kończyn. Wiedziałem, że będzie w górę, wiedziałem, że nie będzie lekko lecz nie wiedziałem, że aż tak. 20% wydawało mi się niekończącą się historią. Wiatr zrobił swoje, nachylenie zrobiło swoje i na górze miałem dość. Dość roweru, tej wycieczki i sam nie wiem czego jeszcze. Przeszło mi tak szybko jak przyszło gdy tylko odzyskałem na tyle sił aby obrócić się za siebie i ujrzeć to co poniżej.
Radomicko, będę je wspominał...
Ostatni etap wycieczki to Wleń i powrót do Lwówka. We Wleniu byłem ostatni raz szesnaście lat temu, na obozie, był to więc powrót na stare śmiecie. Nic się nie zmieniło, najstarszy zamek w Polsce stoi jak stał, miasteczko jak było zapyziałe tak jest. Na zamek nawet wjechałem, nie chciałem zostawiać roweru na dole. Nihil novi jakby powiedział to ktoś mądrzejszy ode mnie. Jedno zdjęcie, drugie i trzecie i czas na Lwówek. Mam sentyment do Wlenia ale to jest dziura po prostu, nie ma co ukrywać.
Najstarszy, ponoć, zamek w Polsce jest we Wleniu.
Przed Pałacem Książęcym, w którym straszą duchy. Szesnaście lat temu przed tydzień ich nie spotkałem, więc lipa ;)
Euroregionalnego Szlaku Doliny Bobru pomiędzy Wleniem a Lwówkiem nie polecam nikomu. Dziurawy, wyboisty, nieciekawy pod każdym względem. W samym Wleniu zaczyna się przejazdem przez środek ruiny, którą ktoś zamieszkuje i zaadoptował na swoje podwórko. Praktycznie wjechał w ich pranie, swojsko i sielsko. Pewnie gdybym zaczynał nim wycieczkę mój odbiór byłby nieco inny ale tak jest jak jest. Byłem już padnięty a dziurawe polne, leśne i asfaltowe drogi dobiły mnie do końca. Dziad na dziadzie. W Lwówku krótka wizyta na rynku i z ulga przywitałem się z samochodem, który tęsknie na mnie czekał w cieniu Lwóweckiej Szwajcarii.
To była jedna z moich najcięższych ale też najlepszych wycieczek. Bardzo interwałowa trasa, krótkie bardzo strome ścianki, trudny szlak dookoła Jeziora Pilchowickiego. Samo przewyższenie z dzisiejszego dnia nie mówi prawie nic o tej trasie. Będę ją długo wspominał, to wiem na pewno.
Zaliczone gminy: Lwówek Śląski (313), Lubomierz (314), Wleń (315), Jeżów Sudecki (316), Jelenia Góra (317), Świerzawa (318)
Był plan na rodzinną, rowerową majówkę na Kaszubskiej Marszrucie ale życie pisze swoje scenariusze i w ten magiczny sposób zajechałem samochodem w piękny sobotni poranek, z rowerem na bagażniku, pod Szwajcarię Lwówecką zastanawiając się co dalej. Mapa Parku Krajobrazowego Doliny Bobru z malowniczo wijącymi się wszędzie wokół poziomicami miała prowadzić mnie w znane nieznane. Szesnaście lat, tyle upłynęło od mojej ostatniej wizyty w tych rejonach. Nostalgia wymieszała się z radością i pełen pozytywnej energii wyjechałem na trasę o dziewiątej rano. Przede mną cały dzień jeżdżenia w przepięknych okolicznościach przyrody, w towarzystwie ścian, ścianek i im podobnych. To musiał być udany dzień.
To mój najdłuższy wpis na blogu, do czytania polecam kawę ;)
Do Pławnej Dolnej dojechałem przyjemną, asfaltową DDR-ką biegnącą wzdłuż ruchliwej DW 297. W owej wiosce ujrzeć można prawdziwe cuda. Jest zamek pełen legend, są rzeźby różnorakie, jest jeleń wielkości mamuta. Całości dopełnia Arka Noego, do której doprowadziła mnie pierwsza tego dnia krótka ścianka, z nachyleniem dobrze przekraczającym dziesięć procent. Prawie jak na Ararat.
Zamek Śląskich Legend w Pławnej Dolnej.
Nie znam gościa.
Mamut?
Przenieśli Ararat na Pogórze Izerskie i Arkę wzięli ze sobą.
Nasyciwszy swe oczy kawałkiem sztuki na cel wziąłem Wojciechów a właściwie polanę, a jeszcze dokładniej pole obsiane zbożem wszelakim, które nad nim góruje. Rolnikiem nie jestem, żony nie szukam, na zbożach się nie znam ale ten areał był dziś niezmiernie ważny. Otóż właśnie z niego rozpościera się widok taki, że dech zapiera. Mi zaparło nieco wcześniej, bo jak to z widokami bywa żeby mieć je jak na tacy to najpierw trzeba po nie wjechać. Więc jechałem tak od tej Pławnej, mieląc delikatnie i zastanawiając się cóż takiego niepotrzebnego wiozę w tej sakwie, że tak mi ciąży. Przypuszczenie graniczące z pewnością miałem takie, że to moja forma tam siedzi. Bywa i tak. Wjechałem, usiadłem i tak siedziałem i siedziałem na tym polu nie mogąc się napatrzeć na panoramę Karkonoszy, którą miałem jak na wyciągnięcie ręki.
Piękno samo w sobie. Śnieżka, Łabski Szczyt, Wielki Szyszak, Szrenica na wyciągnięcie ręki.
Kontemplacja kontemplacją ale reszta świata czekała, więc czas było zbierać manatki i jechać dalej. Do Pilchowic miałem głównie z górki, z krótką przerwą na młynek przed pałacem w Maciejowcu. Na Dolnym Śląsku trudno zabytkom zaistnieć ze względu na wyjątkowo silną konkurencję ale ten wyjątkowo mi się podobał. Uskuteczniłem jedno zdjęcie budowli, jedno tego co zmęczyło mnie przed chwilą i można było zjeżdżać. Dosłownie i w przenośni.
Sztywno.
Pałac w Maciejowcu.
Tama w Pilchowicach jest drugą największą zaporą w Polsce. Potężna, kamienna budowla jest piękna z każdej strony. Widziana ze swej korony wydaje się nie mieć dna, widziana z dołu przytłacza swą wielkością. Ilekroć ją widzę jestem pełen podziwu dla kunsztu inżynierów, którzy ją projektowali. Robi wrażenie chyba na każdym, nieważne czy widzi się ją po raz pierwszy czy kolejny.
Tama na Bobrze w Pilchowicach.
Tama na Bobrze w Pilchowicach. Foto z drogi powrotnej.
Po minięciu zapory zacząłem rowerowo - pieszą eskapadę przepięknym, niebieskim szlakiem pieszym wzdłuż jeziora Pilchowickiego. Ileż słów bym nie napisał, jakich epitetów bym nie użył to i tak nie odda to tego jak tam jest. Szlak biegnie urozmaiconą linią brzegową, lasem na wysokich, kilkunastometrowych skarpach, które nierzadko opadają pionowo w dół przez co jazda na półmetrowej szerokości ścieżce dostarcza niezwykłych przeżyć. Wielokrotnie byłem zmuszony to pchania roweru w górę i znoszenia go w dół, liczne korzenie, błoto i nachylenia sięgające pewnie ponad trzydziestu procent nie dawały szans na jazdę. Trudy jego pokonania z nawiązką rekompensują widoki, które co rusz namawiają do postoju. Dopełnieniem całości jest punkt widokowy "Kapitański Mostek", z którego podziwiać można ujście Kamienicy do Bobru, Pogórze Izerskie, Góry Kaczawskie czy też wspaniałe Wysokie Skały, które wyglądają jak gdyby miały się oberwać do jeziora. Urzekające miejsce.
Niebieski szlak pieszy dookoła jezior zaporowych. Wspaniały singiel nad urwiskiem.
Niebieski szlak pieszy dookoła jezior zaporowych. Czasem trzeba było wziąć rower na plecy i pokonać strumyk.
Niebieski szlak pieszy dookoła jezior zaporowych. Trudy ale widokowo piękny.
Niebieski szlak pieszy dookoła jezior zaporowych. Punkt widokowy Stanek inaczej "Kapitański Mostek".
Wzdłuż wartko płynącej Kamienicy dojechałem do zapory we Wrzeszczynie, jednak dużo mniejszej i mniej efektownej od tej w Pilchowicach. Cztery kilometry dzielące ją od Stanka z założenia powinny być dużo łatwiejsze niż wcześniejszy odcinek szlaku ale droga okazała się rozjeżdżona przez crossowców i był to błotny taniec w moim wykonaniu. Miała być sielanka, wyszła orka.
Żółto niebieska droga.
Betonowa kładka nad Kamienicą.
Zapora i elektrownia na Bobrze we Wrzeszczynie.
Cztery kilometry zrytej nawierzchni szybko przerodziły się w cztery kilometry niesamowicie widokowej ścieżki wzdłuż Jeziora Wrzeszczyńskiego. Poprowadzona wzdłuż jego brzegu i niesamowicie pachnącym, iglastym lesie była prawdziwą ucztą dla zmysłów. Nawet wystające korzenie nie przeszkadzały mi w niczym. Mógłbym tak jechać i jechać. Minąwszy Siedlęcin i Wieżę Rycerską, ponoć najstarszą w Polsce, udałem się w kierunku Perły Zachodu. Nigdy tu nie byłem ale wiele dobrego słyszałem o tym miejscu więc nie mogłem ominąć tego przybytku. Położony na wysokiej skarpie, nad jeziorem Modrym, samą scenerią wokół zaprasza do tego aby je odwiedzić. Usiadłbym, wypiłbym kawę, zjadłbym polecaną szarlotkę ale przy stolikach nie było dla mnie miejsca więc nie pozostało mi nic innego jak rozsiąść się wygodnie na kawiarnianym tarasie i z poziomu posadzki konsumować zabrane ze sobą kanapki. Tak też bywa.
Wrzeszczyński zbiornik wodny.
Szkoda, że na zdjęciach nie czuć żywicznego zapachu.
Perła Zachodu w pełnej krasie.
Kolejnym przystankiem był jeleniogórski rynek, do którego powiodła mnie początkowo brukowana, następnie wygodna, asfaltowa ścieżka. Gdyby nie tabuny pieszych samobójców wchodzących akurat pod moje koła i idących całą szerokością drogi Tylko dla rowerów napisałbym, że to przyjemny kawałek drogi. A tak, wyszło jak zawsze. Kilka słów wyrwało się z mego gardła, kilka razy wprowadziłem rower w stan nieważkości i w ogóle było przyjemnie. Jak zawsze na tego typu dojazdówkach.
Poczta na jeleniogórskim rynku.
Rozłożyłem mapę na idealnie nierównej kostce przy jelenim ratuszu i palcem wytyczyłem dalszą drogę. Było podziwianie przyrody, prowadzenie roweru i tym podobne szaleństwa więc przyszedł czas na crem de la crem. Jako, że wspomniana wcześniej forma śpi spokojnie na dnie sakwy to na Karkonoską, Okraje i inne mogłem tylko popatrzeć. Ale już na północ mogłem się wybrać, więc tam ustawiłem azymut i Góra Szybowcowa stała się mą inspiracją na najbliższe minuty. Wiatr postanowił udać się za to w Karkonosze więc spotkaliśmy się w nierównej walce i przyjemność z jazdy stała się jeszcze większa. Tak to sobie tłumaczyłem gdy jechałem i jechałem, i jechałem i jechałem na te szybowce. Gdy dojechałem to prawie mnie zmiotło. Paralotniarze chcieli polatać ale nie sposób było im rozłożyć sprzętu. Miękkie buły. Kierownik startu też miał ich gdzieś i wygodnie rozłożył się obok, z kierowniczką chyba. Nie wnikałem w szczegóły. Co do samej góry to warto było, widoki z gatunku tych których się nie opisuje.
Więc jadę pod tą Szybowcową. Jeżów Sudecki.
Kierownika wywiało.
Wylądował tuż obok, z kierowniczką chyba.
Gdybym tylko potrafił nieco sterować to z tej górki odleciałbym jak szybowiec, wystarczyło rozłożyć wiatrówkę, złapać pod pachą i gotowe. Wygrała jednak opcja przyziemna, więc zjechałem w stronę Dziwiszowa łąką, lasem, łąką i lasem. Na innym rowerze byłaby frajda, na moim była walka z grawitacją i wybojami. Gdy tylko poczułem asfalt pod bieżnikiem przyszedł czas na Przełęcz Widok czy też Kapelę jak jest ona nazywana. Ponoć kultowa w tych okolicach, nie mi to stwierdzać ale poza przewyższeniem nie widzę w niej nic specjalnego. W mych oczach dużo traci przez to, że jest na niej spory ruch samochodowy, który potrafi dać się we znaki.
Kapela.
Będąc na Kapeli nie sposób nie mieć chęci na wjazd na Łysą Górę. Problem pojawia się wtedy gdy już się na nią wjeżdża. Kilkaset metrów asfaltu jakie dzieliło mnie od szutrowego parkingu na jej szczyt było drogą przez mękę. Koniec przełożeń a prawa ręką ciągle wciśnięta w manetkę z prośbą o choć jeszcze jedną dodatkową koronkę z tyłu. Szalone 6km/h było absolutnym maksimum w moim wydaniu. Ciemność, widzę ciemność... Wjechałem, rozsiadłem się wygodnie i nie zamierzałem się ruszać stąd za szybko. Było więc foto, batonik, izotonik, jabłko, kanapka i święty spokój. Trochę mi na tej łysej górce zeszło, puls też był wysoko nad poziomem morza więc poleżeć wypadało.
Nie wygląda groźnie, nieprawdaż?
Na szczycie Łysej Góry, widok w stronę Ostrzycy. Kraina wulkanów na wyciągnięcie ręki.
Z górki zjechałem z powrotem na Kapelę, następnie poniosło mnie w dół do Lubiechowa. Co kieruje człowiekiem, że zjeżdża aby za chwilę tą samą drogą wjechać na górę tego nie wiem. Mną kierowała ciekawość czy podjazd na Przełęcz Krośnicką od Lubiechowa jest naprawdę wart tego aby rozgrywać tam miejscowe czasówki czy też wyścigi. Cóż mogę napisać, ciekawość to pierwszy stopień do piekła. Powrót po górę to sztuka dla sztuki. 27% nachylenia jakie maksymalnie tu występuje niech zobrazuje całość. Ciężko, bardzo ciężko, bez formy to jak żądanie krwi od suszonej ryby. Ale za to następne kilkanaście kilometrów miałem z górki i z wiatrem. Oj, jak dobrze było jechać bez użycia nóg, które dostały zasłużoną porcję wypoczynku. Zatrzymałem się dopiero przy pałacu w Czernicy, pstryknąłem pamiątkowe foto i uzupełniłem płyny w miejscowym sklepiku.
Dużym zaskoczeniem była dla mnie krótka ale stroma ściana, która wyrosła przede mną gdy skręciłem z Czernicy na Strzyżowiec. Przeoczyłem ją na mapie i mocno się zdziwiłem gdy po raz kolejny w dzisiejszym dniu musiałem kręcić młynkiem na kilkunastoprocentowy podjazd. Z tego wszystkiego w Strzyżowcu źle skręciłem i nadrobiłem kilka kilometrów zjeżdżając do Pilchowic nie tą droga co chciałem przez co musiałem wracać i to co zjechałem, podjechać po raz kolejny. Jadąc niebieskim szlakiem trafiłem na kapitalny most kolejowy, tuż przed zaporą. Jest to jeden z najwyższych mostów w Polsce, jego torowisko znajduje się 40m ponad dnem zbiornika. Prawdziwa perełka, w ciągłej eksploatacji. Szkoda tylko, że całość tej linii kolejowej nie jest w użytku, bez wątpienia byłaby to najpiękniejsza linia kolejowa w Polsce.
Jeden z najwyższych mostów w Polsce, 40m nad wodą.
Jeden z najwyższych mostów w Polsce, 40m nad wodą.
Stacja końcowa, Pilchowice Zapora.
Moja wycieczka miała zbliżać się ku końcowi. Mogłem do Wlenia pojechać na luzie, wzdłuż Bobru ale nie byłbym sobą, gdybym nie pojechał dookoła. Wybrałem wariant przez Radomice, co okazało się prawie gwoździem dla moich zmęczonych już kończyn. Wiedziałem, że będzie w górę, wiedziałem, że nie będzie lekko lecz nie wiedziałem, że aż tak. 20% wydawało mi się niekończącą się historią. Wiatr zrobił swoje, nachylenie zrobiło swoje i na górze miałem dość. Dość roweru, tej wycieczki i sam nie wiem czego jeszcze. Przeszło mi tak szybko jak przyszło gdy tylko odzyskałem na tyle sił aby obrócić się za siebie i ujrzeć to co poniżej.
Radomicko, będę je wspominał...
Ostatni etap wycieczki to Wleń i powrót do Lwówka. We Wleniu byłem ostatni raz szesnaście lat temu, na obozie, był to więc powrót na stare śmiecie. Nic się nie zmieniło, najstarszy zamek w Polsce stoi jak stał, miasteczko jak było zapyziałe tak jest. Na zamek nawet wjechałem, nie chciałem zostawiać roweru na dole. Nihil novi jakby powiedział to ktoś mądrzejszy ode mnie. Jedno zdjęcie, drugie i trzecie i czas na Lwówek. Mam sentyment do Wlenia ale to jest dziura po prostu, nie ma co ukrywać.
Najstarszy, ponoć, zamek w Polsce jest we Wleniu.
Przed Pałacem Książęcym, w którym straszą duchy. Szesnaście lat temu przed tydzień ich nie spotkałem, więc lipa ;)
Euroregionalnego Szlaku Doliny Bobru pomiędzy Wleniem a Lwówkiem nie polecam nikomu. Dziurawy, wyboisty, nieciekawy pod każdym względem. W samym Wleniu zaczyna się przejazdem przez środek ruiny, którą ktoś zamieszkuje i zaadoptował na swoje podwórko. Praktycznie wjechał w ich pranie, swojsko i sielsko. Pewnie gdybym zaczynał nim wycieczkę mój odbiór byłby nieco inny ale tak jest jak jest. Byłem już padnięty a dziurawe polne, leśne i asfaltowe drogi dobiły mnie do końca. Dziad na dziadzie. W Lwówku krótka wizyta na rynku i z ulga przywitałem się z samochodem, który tęsknie na mnie czekał w cieniu Lwóweckiej Szwajcarii.
To była jedna z moich najcięższych ale też najlepszych wycieczek. Bardzo interwałowa trasa, krótkie bardzo strome ścianki, trudny szlak dookoła Jeziora Pilchowickiego. Samo przewyższenie z dzisiejszego dnia nie mówi prawie nic o tej trasie. Będę ją długo wspominał, to wiem na pewno.
Zaliczone gminy: Lwówek Śląski (313), Lubomierz (314), Wleń (315), Jeżów Sudecki (316), Jelenia Góra (317), Świerzawa (318)
Kategoria 100-150, Dolnośląskie, Nowe gminy
Dane wyjazdu:
150.20 km
0.00 km teren
06:20 h
23.72 km/h:
Maks. pr.:48.40 km/h
Temperatura:14.0
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy:700 m
Kalorie: kcal
Rower:Kellys Saphix
Wietrzna kawa u Babci.
Sobota, 23 kwietnia 2016 • dodano: 24.04.2016 | Komentarze 9
Plany planami a życie i tak pisze swoje scenariusze.
O piątej rano zadzwonił budzik w komórce, po dwóch sekundach sprawnym ruchem ręki zrzuciłem ją z szafki i nastąpiła błoga cisza. Zasnąłem a wraz ze mną odjechał jeden pociąg, po kilkunastu minutach drugi. Oba w kierunku południowym, który miał być dzisiaj moją destynacją. Oba przed siódmą rano. Dobrze mi się spało.
Po ósmej moje nogi zwlokły się z łóżka, śniadanie i kawa i tak zeszło mi do dziesiątej. Co chwilę zerkałem za okno, prognozy nie pozostawiały złudzeń, miało padać i wiać z zachodu. Chorągiewki za oknem bez dwóch zdań potwierdzały tę tezę a chmury powoli ogarniały to co nad nami. Dzień wolny dniem świętym więc postanowiłem jednak zebrać się w sobie i wyjść pojeździć. Największą zagadką tego dnia było to jak poradzę sobie ze szwami na brzuchu, które od dwóch dni zdobią me ciało. Twardym trzeba być, powtarzałem sobie w duchu, zamykając za sobą drzwi i mocując sakwę na bagażniku. Jadę przed siebie, gdzie to wyjdzie w trasie.
Z domu wyjechałem za dziesięć jedenasta, późno, bardzo późno. Jadę do babci na kawę. Prosto, centralnie pod wiatr. Przede mną sto kilkadziesiąt kilometrów kręcenia z niewidzialnym przeciwnikiem. Jak zacznie boleć mnie rana, zawracam. Jak braknie mi sił, wsiadam w pociąg. Ale chęci mi na pewno nie zabraknie, tych miałem aż nadto. I to one dowiozły mnie do celu.
Jadąc do Wronek dojechałem z wrażeniem, że ciągnę przyczepkę i jadę po piachu. Klasyczna wietrzna orka, spory ruch samochodów i trochę deszczu. Czysta przyjemność :)
Od Wronek do samego Drezdenka liczyłem na choć trochę ulgi od podmuchów, ze względu na to, że wjechałem w samo serce Puszczy Noteckiej. Po raz kolejny przekonałem się, że jeśli ktoś umie liczyć, to powinien liczyć tylko na siebie. Momentami jadąc lasem, czułem się jakbym poruszał się w kominie. Wiatr całą swoją moc skierował właśnie tam gdzie jadę i spomiędzy drzew wpadał z impetem na drogę. Jak miło...
Droga przez Puszczę Notecką jest piękna, wręcz przepiękna! Ciągnące się w nieskończoność lasy, mnóstwo jezior wokół i cisza, wszechobecna cisza. Tematów do fotografowania, podziwiania jest tyle, że aż żal się nie zatrzymywać. Ale dzisiaj nie miałem czasu na zdjęcia, gonił mnie czas więc tylko kręciłem głową, to w prawo, to w lewo podziwiając wszystko wokół. Wrócę tu, na pewno tu wrócę :)
Były asfalty, były bruki, były piachy z gatunku tych nieprzejezdnych i trochę szutrów też się zdarzyło.
Na Górzyska dojechałem naprawdę zmęczony. U Babci spędziłem półtorej godziny. Była kawa, był obiad i przede wszystkim byli też moi Rodzice. Posiedzieliśmy, pogadaliśmy, pośmialiśmy się i czas było zbierać się na pociąg. Babcia na 102 urodziny zażyczyła sobie rower aby móc ze mną jeździć, tylko na nieco mniejszych dystansach, bo już ma trochę mniej sił niż kiedyś - to Jej słowa :))
O piątej rano zadzwonił budzik w komórce, po dwóch sekundach sprawnym ruchem ręki zrzuciłem ją z szafki i nastąpiła błoga cisza. Zasnąłem a wraz ze mną odjechał jeden pociąg, po kilkunastu minutach drugi. Oba w kierunku południowym, który miał być dzisiaj moją destynacją. Oba przed siódmą rano. Dobrze mi się spało.
Po ósmej moje nogi zwlokły się z łóżka, śniadanie i kawa i tak zeszło mi do dziesiątej. Co chwilę zerkałem za okno, prognozy nie pozostawiały złudzeń, miało padać i wiać z zachodu. Chorągiewki za oknem bez dwóch zdań potwierdzały tę tezę a chmury powoli ogarniały to co nad nami. Dzień wolny dniem świętym więc postanowiłem jednak zebrać się w sobie i wyjść pojeździć. Największą zagadką tego dnia było to jak poradzę sobie ze szwami na brzuchu, które od dwóch dni zdobią me ciało. Twardym trzeba być, powtarzałem sobie w duchu, zamykając za sobą drzwi i mocując sakwę na bagażniku. Jadę przed siebie, gdzie to wyjdzie w trasie.
Z domu wyjechałem za dziesięć jedenasta, późno, bardzo późno. Jadę do babci na kawę. Prosto, centralnie pod wiatr. Przede mną sto kilkadziesiąt kilometrów kręcenia z niewidzialnym przeciwnikiem. Jak zacznie boleć mnie rana, zawracam. Jak braknie mi sił, wsiadam w pociąg. Ale chęci mi na pewno nie zabraknie, tych miałem aż nadto. I to one dowiozły mnie do celu.
Jadąc do Wronek dojechałem z wrażeniem, że ciągnę przyczepkę i jadę po piachu. Klasyczna wietrzna orka, spory ruch samochodów i trochę deszczu. Czysta przyjemność :)
Od Wronek do samego Drezdenka liczyłem na choć trochę ulgi od podmuchów, ze względu na to, że wjechałem w samo serce Puszczy Noteckiej. Po raz kolejny przekonałem się, że jeśli ktoś umie liczyć, to powinien liczyć tylko na siebie. Momentami jadąc lasem, czułem się jakbym poruszał się w kominie. Wiatr całą swoją moc skierował właśnie tam gdzie jadę i spomiędzy drzew wpadał z impetem na drogę. Jak miło...
Droga przez Puszczę Notecką jest piękna, wręcz przepiękna! Ciągnące się w nieskończoność lasy, mnóstwo jezior wokół i cisza, wszechobecna cisza. Tematów do fotografowania, podziwiania jest tyle, że aż żal się nie zatrzymywać. Ale dzisiaj nie miałem czasu na zdjęcia, gonił mnie czas więc tylko kręciłem głową, to w prawo, to w lewo podziwiając wszystko wokół. Wrócę tu, na pewno tu wrócę :)
Były asfalty, były bruki, były piachy z gatunku tych nieprzejezdnych i trochę szutrów też się zdarzyło.
Na Górzyska dojechałem naprawdę zmęczony. U Babci spędziłem półtorej godziny. Była kawa, był obiad i przede wszystkim byli też moi Rodzice. Posiedzieliśmy, pogadaliśmy, pośmialiśmy się i czas było zbierać się na pociąg. Babcia na 102 urodziny zażyczyła sobie rower aby móc ze mną jeździć, tylko na nieco mniejszych dystansach, bo już ma trochę mniej sił niż kiedyś - to Jej słowa :))
Zaliczona gmina: Dobiegniew (312)
Moja Kochana Babcia. 101 lat i poczucie humoru jakiego można tylko pozazdrościć. Na 102 urodziny dostanie rower :)
Okolice Hamrzyska.
Serce Puszczy Noteckiej, okolice Piłki.
Kościół pw. Podwyższenia Krzyża Świętego w Karwinie, 1711r.
Widok za milion dolarów, widok z domu mojej Babci :)
Na koniec wyszło słońce, choć na chwilę :)
Kategoria 150-200, Lubuskie, Nowe gminy, Wielkopolska
Dane wyjazdu:
163.00 km
0.00 km teren
06:45 h
24.15 km/h:
Maks. pr.:46.00 km/h
Temperatura:16.0
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy:741 m
Kalorie: kcal
Rower:Kellys Saphix
Zagłębie Miedziowe.
Sobota, 26 marca 2016 • dodano: 29.03.2016 | Komentarze 7
Pamiętaj abyś dzień wolny święcił.
Papierowa mapa, wolny dzień i sprawny rower. Potrzebuję tych trzech rzeczy naraz aby skomponować z nich ciekawą wycieczkę. Tak mało a tak wiele zarazem. Tego dnia wszystko zgrało się idealnie. Wielka Sobota była wolna od wszelkich obowiązków, rower w końcu działa tak jak powinien a papierowa mapa wiernie towarzyszy mi w moich wyjazdach, skrzętnie schowana w kieszeni plecaka.
Lubin i Legnica, te dwa miasta były dziś celem wycieczki. Znam je dość dobrze, wielokrotnie w nich bywałem ale jeszcze nigdy rowerem. Z perspektywy siodełka wszystko nabiera innych kształtów i nie inaczej było w dniu dzisiejszym.
Długo zbierałem się do wyjazdu. Śniadanie, kawa i wygłupy z synkiem były ważniejsze niż upływający czas. Na trasę wyjechałem o dziewiątej. Delikatnie z wiatrem, kręciłem równym, szybkim tempem w stronę Polkowic. Przed Kłobuczynem zliczyłem długi spacer po błotnistym i rozjeżdżonym polu, będąc zmuszonym do obejścia zamkniętej drogi związanej z budową nowej S3.
Do Polkowic zajechałem jadąc spokojnymi i leśnymi asfaltami, przez Sieroszowice. W strefie ekonomicznej zajechałem pod siedzibę CCC Pro Cycling Team ale niestety nie mają grupy turystycznej jeżdżącej bez gps-a i w sandałach więc ze sponsora nici.
Jadąc nieznanymi mi dotąd bocznymi drogami do Lubina trafiłem na imponujące ruiny kościoła w Jędrzychowie. Robię zdjęcie i ze smutkiem stwierdzam, że nie ma jak dostać się do środka, wszystko zamurowane. W okolicach Obory pojawia się ni stąd ni zowąd przyjemny podjazd, który objeżdża chyba jakiś zbiornik, bo prowadzi po łuku drogi. Zanim zorientowałem się co i jak byłem już na dole i nie chciało mi się zawracać aby potwierdzić swoje przypuszczenia. Do kopalnianego miasta wjeżdżam wygodną (!), asfaltową (!) DDR-ką. Robię kilka zdjęć w okolicach rynku i parku, następnie biorę azymut na Legnicę i przez Przylesie wyjeżdżam z miasta.
Droga z Osieku do Kochlic jest fatalna. Dziurawa, popękana, nierówna i jakby tego było mało - pod silny wiatr. Łapie mnie mentalny kryzys ale szybko mija gdy mym oczom ukazuje się piękna panorama Pogórza Kaczawskiego i majaczących w tle Sudetów. Miód na me serce.
Legnica jak to Legnica. Rosja wkoło, Polska wewnątrz. Przedmieścia zaniedbane, smutne, szare. Rynek przaśny, kolorowy z pięknymi zabytkami. Kilka zdjęć i w drogę. Siedzę jeszcze chwilę na ławce przegryzając batona i zerkam na mapę w poszukiwaniu najbliższej stacji PKP, z której będą mógł dostać się do Bytomia Odrz. Mój wybór pada na Brzeg Dolny.
Droga do Środy Śląskiej mija mi przyjemnie, wiatr wieje w plecy, widoki są całkiem całkiem, teren pagórkowaty. Pojawia się Ślęża na horyzoncie a właściwie na wyciągnięcie ręki i kilka obrotów korbą ale nie dzisiaj, nie tym razem. Jedyną niedogodnością są odcinki brukowe w mijanych wioskach, dają się we znaki, nijak ich ominąć. W Proszkowie wjeżdżam na trzykilometrowy odcinek DK94 i jest to najgorszy odcinek drogi dzisiejszej wycieczki. Potężny ruch, mnóstwo wariatów i pełno idiotów z wywieszonymi szalikami Naszej Reprezentacji za oknem. Mecz z Finlandią ledwie 30km dalej, to widać i czuć...
W Środzie Śląskiej nie trafiam na nic co przykułoby mą uwagę na dłużej więc bez żalu jadę dalej. Przed Miękinią łapię drugi kryzys, tym razem żywieniowy i ratuje się batonem z musli, który stawia mnie na nogi. Do Brzegu Dolnego kręcę przez nowy most na Odrze, cały czas jadąc pod bardzo silny wiatr i mocno zmęczony zatrzymuje się na zasłużoną kanapkę na przypałacowym dziedzińcu.
W oczekiwaniu na pociąg kręcę się bez celu po miasteczku starając się zabić czas. Wychodzi mi to średnio i jest to najnudniejsza godzina od dawien dawna, jaką było mi spędzić na rowerze. Mogłem jechać do Wołowa, ale nie miałem już zupełnie ochoty na jazdę pod silny wiatr, więc zwiedziłem chyba każdy zakamarek Brzegu. Dziura i tyle.
Takie Wielkie Wolne Soboty chciałoby się mieć częściej :)
Papierowa mapa, wolny dzień i sprawny rower. Potrzebuję tych trzech rzeczy naraz aby skomponować z nich ciekawą wycieczkę. Tak mało a tak wiele zarazem. Tego dnia wszystko zgrało się idealnie. Wielka Sobota była wolna od wszelkich obowiązków, rower w końcu działa tak jak powinien a papierowa mapa wiernie towarzyszy mi w moich wyjazdach, skrzętnie schowana w kieszeni plecaka.
Lubin i Legnica, te dwa miasta były dziś celem wycieczki. Znam je dość dobrze, wielokrotnie w nich bywałem ale jeszcze nigdy rowerem. Z perspektywy siodełka wszystko nabiera innych kształtów i nie inaczej było w dniu dzisiejszym.
Długo zbierałem się do wyjazdu. Śniadanie, kawa i wygłupy z synkiem były ważniejsze niż upływający czas. Na trasę wyjechałem o dziewiątej. Delikatnie z wiatrem, kręciłem równym, szybkim tempem w stronę Polkowic. Przed Kłobuczynem zliczyłem długi spacer po błotnistym i rozjeżdżonym polu, będąc zmuszonym do obejścia zamkniętej drogi związanej z budową nowej S3.
Do Polkowic zajechałem jadąc spokojnymi i leśnymi asfaltami, przez Sieroszowice. W strefie ekonomicznej zajechałem pod siedzibę CCC Pro Cycling Team ale niestety nie mają grupy turystycznej jeżdżącej bez gps-a i w sandałach więc ze sponsora nici.
Jadąc nieznanymi mi dotąd bocznymi drogami do Lubina trafiłem na imponujące ruiny kościoła w Jędrzychowie. Robię zdjęcie i ze smutkiem stwierdzam, że nie ma jak dostać się do środka, wszystko zamurowane. W okolicach Obory pojawia się ni stąd ni zowąd przyjemny podjazd, który objeżdża chyba jakiś zbiornik, bo prowadzi po łuku drogi. Zanim zorientowałem się co i jak byłem już na dole i nie chciało mi się zawracać aby potwierdzić swoje przypuszczenia. Do kopalnianego miasta wjeżdżam wygodną (!), asfaltową (!) DDR-ką. Robię kilka zdjęć w okolicach rynku i parku, następnie biorę azymut na Legnicę i przez Przylesie wyjeżdżam z miasta.
Droga z Osieku do Kochlic jest fatalna. Dziurawa, popękana, nierówna i jakby tego było mało - pod silny wiatr. Łapie mnie mentalny kryzys ale szybko mija gdy mym oczom ukazuje się piękna panorama Pogórza Kaczawskiego i majaczących w tle Sudetów. Miód na me serce.
Legnica jak to Legnica. Rosja wkoło, Polska wewnątrz. Przedmieścia zaniedbane, smutne, szare. Rynek przaśny, kolorowy z pięknymi zabytkami. Kilka zdjęć i w drogę. Siedzę jeszcze chwilę na ławce przegryzając batona i zerkam na mapę w poszukiwaniu najbliższej stacji PKP, z której będą mógł dostać się do Bytomia Odrz. Mój wybór pada na Brzeg Dolny.
Droga do Środy Śląskiej mija mi przyjemnie, wiatr wieje w plecy, widoki są całkiem całkiem, teren pagórkowaty. Pojawia się Ślęża na horyzoncie a właściwie na wyciągnięcie ręki i kilka obrotów korbą ale nie dzisiaj, nie tym razem. Jedyną niedogodnością są odcinki brukowe w mijanych wioskach, dają się we znaki, nijak ich ominąć. W Proszkowie wjeżdżam na trzykilometrowy odcinek DK94 i jest to najgorszy odcinek drogi dzisiejszej wycieczki. Potężny ruch, mnóstwo wariatów i pełno idiotów z wywieszonymi szalikami Naszej Reprezentacji za oknem. Mecz z Finlandią ledwie 30km dalej, to widać i czuć...
W Środzie Śląskiej nie trafiam na nic co przykułoby mą uwagę na dłużej więc bez żalu jadę dalej. Przed Miękinią łapię drugi kryzys, tym razem żywieniowy i ratuje się batonem z musli, który stawia mnie na nogi. Do Brzegu Dolnego kręcę przez nowy most na Odrze, cały czas jadąc pod bardzo silny wiatr i mocno zmęczony zatrzymuje się na zasłużoną kanapkę na przypałacowym dziedzińcu.
W oczekiwaniu na pociąg kręcę się bez celu po miasteczku starając się zabić czas. Wychodzi mi to średnio i jest to najnudniejsza godzina od dawien dawna, jaką było mi spędzić na rowerze. Mogłem jechać do Wołowa, ale nie miałem już zupełnie ochoty na jazdę pod silny wiatr, więc zwiedziłem chyba każdy zakamarek Brzegu. Dziura i tyle.
Takie Wielkie Wolne Soboty chciałoby się mieć częściej :)
Zaliczone gminy: Lubin - obszar wiejski (303), Lubin - teren miejski (304), Miłkowice (305), Legnica (306), Kunice (307), Legnickie Pole (308), Ruja (309), Środa Śląska (310), Miękinia (311)
Nie chcieli mnie ;)
Ruiny Zamku w Jędrzychowie, XIVw.
Ratusz w Lubinie.
Pomnik Solidarności w Lubinie.
Zamek Piastowski w Legnicy.
Kościół Mariacki w Legnicy.
Katedra Świętych Apostołów Piotra i Pawła w Legnicy.
Panorama Pogórza Kaczawskiego i Parku Krajobrazowego Chełmy, okolice Grzybian.
Środa Śląska.
Droga pomiędzy Kadłubem a Miękinią.
Winiarnia w Miękini.
Most Wolności w Brzegu Dolnym.
Pałac w Brzegu Dolnym.
Kategoria 150-200, Dolnośląskie, Nowe gminy