Info
rmk z miasteczka Poznań. Mam przejechane 37834.21 kilometrów. Jeżdżę, bo lubię :)Więcej o mnie.
Moje rowery
Wykres roczny
Archiwum bloga
- 2018, Wrzesień4 - 12
- 2018, Sierpień6 - 11
- 2018, Lipiec2 - 2
- 2018, Czerwiec2 - 2
- 2018, Maj1 - 0
- 2018, Kwiecień4 - 12
- 2018, Marzec9 - 23
- 2018, Luty2 - 0
- 2018, Styczeń4 - 8
- 2017, Grudzień5 - 2
- 2017, Listopad5 - 8
- 2017, Październik4 - 0
- 2017, Wrzesień4 - 0
- 2017, Sierpień12 - 50
- 2017, Lipiec13 - 47
- 2017, Czerwiec11 - 50
- 2017, Maj11 - 29
- 2017, Kwiecień9 - 31
- 2017, Marzec8 - 32
- 2017, Luty8 - 61
- 2017, Styczeń9 - 43
- 2016, Grudzień4 - 11
- 2016, Listopad5 - 7
- 2016, Październik7 - 11
- 2016, Wrzesień11 - 15
- 2016, Sierpień1 - 2
- 2016, Lipiec12 - 49
- 2016, Czerwiec5 - 9
- 2016, Maj9 - 28
- 2016, Kwiecień14 - 54
- 2016, Marzec15 - 78
- 2016, Luty7 - 49
- 2016, Styczeń14 - 91
- 2015, Grudzień13 - 36
- 2015, Listopad18 - 28
- 2015, Październik21 - 45
- 2015, Wrzesień24 - 58
- 2015, Sierpień19 - 66
- 2015, Lipiec23 - 131
- 2015, Czerwiec21 - 65
- 2015, Maj22 - 99
- 2015, Kwiecień17 - 79
- 2015, Marzec22 - 76
- 2015, Luty19 - 141
- 2015, Styczeń23 - 116
- 2014, Grudzień19 - 108
- 2014, Listopad18 - 30
- 2014, Październik24 - 63
- 2014, Wrzesień33 - 71
- 2014, Sierpień16 - 43
- 2014, Lipiec20 - 55
- 2014, Czerwiec27 - 65
- 2014, Maj35 - 100
- 2014, Kwiecień24 - 29
- 2014, Marzec28 - 11
- 2014, Luty11 - 0
- 2014, Styczeń22 - 0
- 2013, Grudzień13 - 0
- 2013, Listopad6 - 0
- 2013, Październik27 - 4
- 2013, Wrzesień22 - 0
- 2013, Sierpień20 - 0
- 2013, Lipiec2 - 0
- 2013, Czerwiec21 - 1
- 2013, Maj28 - 0
- 2013, Kwiecień22 - 3
- 2013, Marzec11 - 0
Dane wyjazdu:
26.00 km
0.00 km teren
02:03 h
12.68 km/h:
Maks. pr.:31.20 km/h
Temperatura:27.0
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy:152 m
Kalorie: kcal
Rower:Kellys Saphix
Do serwisu.
Wtorek, 8 sierpnia 2017 • dodano: 10.09.2017 | Komentarze 1
Obiektyw Sigmy postanowił zastrajkować i zablokował pierścień zoom-a, więc musiałem oddać go do serwisu. Pojechałem więc razem z Michasiem w przyczepce na Polankę skorzystać z gwarancji. Pierwszy raz miałem okazję przejechać się Wartostradą i jestem pod wrażeniem. Tak powinno przywracać się nadrzeczne dla ludzi i zachęcać ich do wyjścia z domów. Super projekt i wykonanie. Jeśli powstałaby taka ścieżka wzdłuż całego brzegu Warty w Poznaniu, byłoby to coś wspaniałego. Wracając zaliczyliśmy jeszcze trzy place zabaw w tym nowy na Chwaliszewie za dwa miliony ale zupełnie nie wart tych pieniędzy.
Sama jazda nie obyła się bez przygód. Na Sarmackiej złapałem klasycznego snejka w tylnym kole i musiałem zmieniać dętkę. Przy rondzie Śródka stojąc w kolejce do cukierni użądliły mnie dwie osy jednocześnie. Jedna w szyję, druga wleciała pod koszulkę i zostawiła swój ślad na żebrach. Uczulony nie jestem ale co bolało to moje.
Sama jazda nie obyła się bez przygód. Na Sarmackiej złapałem klasycznego snejka w tylnym kole i musiałem zmieniać dętkę. Przy rondzie Śródka stojąc w kolejce do cukierni użądliły mnie dwie osy jednocześnie. Jedna w szyję, druga wleciała pod koszulkę i zostawiła swój ślad na żebrach. Uczulony nie jestem ale co bolało to moje.
Wartostrada w okolicach Śródki.
Kategoria 25-50, Z przyczepką
Dane wyjazdu:
48.90 km
0.00 km teren
02:03 h
23.85 km/h:
Maks. pr.:35.50 km/h
Temperatura:22.0
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy: m
Kalorie: kcal
Rower:Kellys Saphix
Okolica.
Sobota, 5 sierpnia 2017 • dodano: 10.09.2017 | Komentarze 2
Brak czasu na regularną jazdę, cieszę się tym co jest. Tym razem kilka wolnych chwil wypadło późnym popołudniem więc wybrałem jazdę po starych i sprawdzonych ścieżkach. Chciałem pooglądać żniwa, które jednak jeszcze w okolicy nie ruszyły pełną parą. Pogoda idealna do jazdy. Za Strzeszynkiem pomogłem Pani usunąć awarię i dzięki temu mogła wrócić do domu rowerem. Zakleszczył się jej łańcuch pomiędzy korbą a suportem oraz tylna przerzutka przestała reagować na cokolwiek. Mówią, że dobre uczynki wracają więc może kiedyś ktoś mi pomoże na trasie :)
OSP Golęczewo.
Kategoria 25-50
Dane wyjazdu:
99.80 km
0.00 km teren
06:01 h
16.59 km/h:
Maks. pr.:67.10 km/h
Temperatura:37.8
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy:1550 m
Kalorie: kcal
Rower:Kellys Saphix
Pogórze i Góry Kaczawskie.
Wtorek, 1 sierpnia 2017 • dodano: 09.09.2017 | Komentarze 6
Najgorętszy dzień w roku, temperatura ma przekroczyć trzydzieści pięć stopni Celsjusza w cieniu. O szóstej rano gdy piję poranną kawę i przygotowuję się do wyjazdu poranne wiadomości a radiu alarmują, że nie powinno się wychodzić na zewnątrz, pić dużo płynów i najlepiej oddać się nicnierobieniu. Afrykański żar ma oblepić całą Polskę ze szczególnym uwzględnieniem Dolnego Śląska. Tak się złożyło, że lubię gdy jest ciepło, lubię ten region naszego kraju i lubię robić rzeczy na przekór tym, którzy chcą decydować za nas. Dopiłem kawę, zapakowałem rower na samochód, mapę do mapnika i w drogę. Dzień wolny od obowiązków rodzinnych trzeba celebrować. Pogórze i Góry Kaczawskie są dzisiaj mym celem, będzie gorąco.
Złotoryja mówi dzień dobry
Rejon po którym zamierzałem dzisiaj jeździć wybrałem już dość dawno. Większość z tych terenów była mi kompletnie obca, a na zdjęciach i w relacjach, które przeczytałem dużo wcześniej, prezentowała się doprawdy zachęcająco. Rowerową eskapadę rozpocząłem w Złotoryi, w której zostawiłem samochód i ruszyłem na podbój tego co nieznane. O tym co mnie czeka przekonałem się praktycznie od razu, gdy tylko przyszło mi wjechać pod miejscowy ratusz. Płasko nie będzie, nawet rynek okazał się nachylony, co tylko dodawało mu uroku. Odnowione kamienice ładnie prezentowały się w porannym świetle będąc wdzięcznym tematem do fotografii. W tym momencie było już dwadzieścia siedem kresek na plusie, o godzinie ósmej dwadzieścia.
Rynek w Złotoryi.Skansen
O ile od pewnego czasu wiedziałem, że chcę odwiedzić ten region to szczegółowego planu wycieczki nie stworzyłem żadnego. Zaopatrzyłem się jedynie w mapę Góry i Pogórze Kaczawskie mojego ulubionego wydawnictwa Plan i na jej podstawie trasę tworzyłem na bieżąco. Skansen Górniczo-Hutniczy w Leszczynie wydawał się dobrym celem na rozprostowanie nóg i przypomnienie sobie jak jeździ się po pagórkach. Na miejsce dojechałem korzystając z czerwonego szlaku rowerowego z lekkimi modyfikacjami. Jedną z nich był zjazd do Wilokowa, w którym chciałem zwiedzić skansen ciągników, który jak się na miejscu okazało, nie istniał. W samej zaś wiosce zostałem zaskoczony po chwili drugi raz, tym razem brukowanym, kilkusetmetrowym podjazdem, sztywno wyprowadzającym mnie kilkadziesiąt metrów wyżej niż przed chwilą. Moje płuca zaprotestowały po raz pierwszy.
Wyjeżdżając z Wilkowa po chwili byłem już na miejscu, przy skansenie w Leszczynie. Szybki zjazd momentalnie pozbawił mnie wysokości i zaczął nabierać przypuszczeń graniczących z pewnością, że dzisiaj będzie nie tylko tropikalnie gorąco ale i interwałowo. Pod dwa bliźniacze piece przyjechałem o dwie godziny za wcześnie, jako że godziny otwarcia zaczynają się od jedenastej, więc zrobiłem tylko pamiątkowe zdjęcie, przeczytałem tablice informacyjne i ruszyłem dalej.
Bliźniacze piece wapienne w skansenie górniczo-hutniczym w Leszczynie.
Rosocha
Korzystając z dobrze oznaczonego czerwonego szlaku udałem się na Rosochę. Nieco ponad trzy kilometry dalej i dwieście metrów wyżej znajdowały się ruiny dawnej, niemieckiej stacji radiolokacyjnej Rudiger 2 z okresu II-ej Wojny Światowej, praktycznie na samym szczycie wspomnianego przed chwilą wzniesienia. Prowadziła do niej częściowo szutrowa droga, przed szczytem wyłożona asfaltem. Podjazd w miarę równy, w środkowej części trzymający nachylenie bliskie dziewięciu procent na długości jednego kilometra. Widokowo obłędny, w dzisiejszej pogodzie wyciskający siódme poty. Gdy znalazłem się na samej górze stan budynku mnie rozczarował. Ruiny sa mocno zdewastowane i widać, że ten teren stanowi przyczółek dla niejednej patologii. Do woli mogłem zaś rozkoszować się widokami, które były wspaniałą nagrodą za trud wspinaczki.
Podjazd na Rosochę od strony Leszczyny.
Widok na północ spod radiostacji Rudiger 2 stojącej tuż obok wzniesienia Rosocha (465m n.p.m.)
Uczta dla oczu
Zjeżdżając ze wzniesienia w kierunku Pomocna miałem cały czas przed sobą to co po co tu przyjechałem. Urzekający krajobraz pełen przepięknych gór. Towarzyszyły mi różnorakie pasma. Rudawy Janowickie, Karkonosze, Góry Wałbrzyskie, Kaczawskie, Izerskie. Prawdziwa uczta dla oczu, cieszyłem się sam do siebie. Znakomita widoczność, przepiękna pogoda i rower, chwilo trwaj.
Stanisławów.
Piękno samo w sobie. Widok z okolic Stanisławowa w kierunku Karkonoszy.
Zjazd
Za Pomocnem zastanawiałem się czy jechać polną drogą i wejść na Czartowską Skałę czy wybrać asfalt. Pustka w bidonie pomogła mi podjąć decyzję i udałem się szybszym wariantem w stronę Myślinowa aby kupić coś do picia. Zjeżdżając z drogi wojewódzkiej trafiłem na idealną nawierzchnię i świetny zjazd co zaowocowało tym, że zakupy zrobiłem dopiero w Myśliborzu, bowiem nie jest łatwo wyhamować z prędkości ponad 60km/h, gdy sklep wyskakuje znienacka. Trafiły mi się cztery kilometry w dół, wykorzystałem je jak tylko mogłem. Przednia zabawa została zakończona pod odnowionym neogotyckim pałacem w Myśliborzu.
W to mi graj
Prawie trzydzieści kilometrów jazdy po asfalcie i ciągle rosnąca temperatura spowodowało, że zacząłem tęsknym okiem spoglądać na otaczające mnie lasy. Na mapie ukazały się Małe Organy Myśliborskie i nie zastanawiając się długo tam też pojechałem. Niby na wyciągnięcie ręki i blisko ale gdy tylko wjechałem na pieszy, leśny szlak a właściwie singiel, szybko przekonałem się, że łatwo nie będzie. Ze wsi wyjechałem po polnej drodze, jadąc na czuja. W dwóch miejscach musiałem prowadzić rower, korzenie i nachylenie terenu mnie pokonały. Gdy dotarłem na miejsce nie musiałem przekonywać samego siebie, że było warto się męczyć. Bazaltowe organy spodobały mi się od pierwszego wejrzenia, mają ponoć 30 mln lat. Mało popularne ale może i przez to mające swój urok. Trzeba trochę samozaparcia aby tu dotrzeć ale warto, przynajmniej dla mnie. Dodatkowo spod Rataja była przepiękny widok na równiny rozpościerające się od Jawora aż po Wrocław.
Z Myślibórza na Rataja wyprowadza mnie polna droga a właściwie jej brak.
Małe organy myśliborskie. Gdzie jest rower?
Widok spod Rataja na Jawor i równiny rozpościerające się aż po Wrocław.
Piękna i bestia
Miałem chęć jechać przez Bazaltową Górę ale nie mogłem znaleźć żadnej ścieżki, która poprowadziłaby mnie przez strumień i pole w jego kierunku więc żółtym szlakiem rowerowym pojechałem do Jakuszowej. Kamienisty, dziurawy, po prostu beznadziejny trakt przejechałem tempem pieszego. Cały czas pod górę, cały czas patrząc się na przednie koło aby nie wpaść w dziurę wielkości roweru.
Dotykając asfaltu we wsi poczułem ulgę. Zafundowałem sobie długi postój mocząc przy okazji nogi w potoku i relaksując się w cieniu pomnikowego dębu.
Kilka kilometrów dalej, zatrzymałem się ponownie, tym razem pod restaurowanym pałacem w Kłonicach. Wyremontowana z pietyzmem elewacja ładnie komponowała się otoczeniem, ale leżące tuż obok zabudowania folwarczne wręcz prosiły o jakąkolwiek pomoc, niszczejąc w oczach. Może i na nie przyjdzie kiedyś pora.
Pałac w Kłonicach.
Radogost
Wprost spod pałacu chciałem pojechać na wieżę widokową znajdującą się na wzniesieniu Radogost. O ile do ostatnich zabudowań we wsi był asfalt to później dróg było kilka, wszystkie zarośnięte mniej lub bardziej. Wybrałem tę prowadzącą wprost pod górę i zapłaciłem za to wprowadzaniem roweru. Kilkunastoprocentowe nachylenie, mnóstwo meszek i sto metrów wyżej pojawiła się wieża widokowa. Przyjąłem ją jak zbawienie. Usiadłem pod nią i długo doprowadzałem tętno do stanu poniżej poziomu przedzawałowego. Widoki z góry po części zrekompensowały mi litry potu wylanego aby się tu dostać.
Widok z wieży widokowej na Radogoście.
Problem
Problem pojawił się po kilku minutach gdy oglądając panoramę zrozumiałem, że skończyło mi się picie. Słońce było już w zenicie a temperatura w cieniu była na poziomie 35 stopni. Nie chcąc wracać do Kłonic musiałem jechać czerwonym szlakiem pieszym do Grobli. Ciężki to był odcinek. Miejscami bardzo stromy zjazd, luźne kamienie, dużo dziur i błota w lesie. Dodatkowo wyłożyłem się po drodze w chaszcze pełne pokrzyw i mocno poczułem ich moc.
Czerwony szlak pieszy pomiędzy Radogostem a Groblą.
Dobra dusza
W Grobli zatrzymałem się przed pierwszym domem i poprosiłem stojącą przed nim Panią o uzupełnienie bidonu i butelki wodą z kranu. Pani odpowiedziała mi uśmiechem, zabrała pojemniki i wróciła z napełnionymi. Dodatkowo przyniosła mi duży dzbanek zimnego kompotu i wielki kawałek przepysznego, drożdżowego ciasta. Powiedziała mi, żebym nie dziękował, to przecież nic takiego. Nie pytała o nic, tylko się uśmiechała. Wypiłem owocową lemoniadą, zjadłem domowy wypiek i grzecznie podziękowałem za tę oznakę gościnności. I jak tu się nie wzruszyć?
Pałac w Grobli.
Żar tropików
W Jastrowcu zatrzymałem się aby kupić coś do przegryzienia i zasięgnąć języka gdzie można w okolicy zjeść obiad. Gdy usiadłem na zacienionej ławce pod sklepem poczułem jak gorąco się zrobiło. Powietrze było wręcz lepkie i nie do oddychania. Termometr wskazywał w tym momencie 37.8 stopnia w cieniu! Ogarnęło mnie zmęczenie i spędziłem tu ponad pół godziny racząc się zimną oranżadą, lodem i bananami. Porozmawiałem też z Panią ekspedientką jako, że klientów o tej porze dnia było zaledwie dwóch i czasu na rozmowę było sporo. Okazało się, że od obiadu dzieli mnie nieco ponad pięć kilometrów rozgrzanego jak piec asfaltu. Smolista nawierzchnia miejscami zaczęła nawijać się na opony, świadcząc o tym co tu się działo. Cóż robić, musiałem po prostu się zmusić i pojechać do Dobkowa, do najbliższej restauracji. Wylądowałem w dobrym miejscu, dobrze karmili. Zaś sam Dobków okazał się muzeum bez murów, generalnie świetnym miejscem, z pomysłem na siebie i okolicę. Oby tego było więcej.
Zimna helena nie jest zła.
Obiad, klasyka z młodości. Zsiadłe mleko smakowało jak zsiadłe mleko. W tych czasach nie jest to takie oczywiste.
Ekomuzeum rzemiosła w Dobkowie.
No to hop
Po obiedzie przyszedł czas na kawę i w towarzystwie podwójnego espresso analizowałem mapę. Wybór padł na przełęcz Widok. W Wojeciechowie pierwsza w prawo i hop, do góry. Dziesięć kilometrów podjazdu przede mną, słońce z całą mocą próbuje odwieźć mnie od tego pomysłu ale stoi na straconej pozycji. Pamiątkowe zdjęcie w Wojcieszowie i jadę na Kapellę. Po drodze zatrzymuję się jeszcze w Podgórkach przy wieży widokowej ale zamknięte drzwi nie pozwalają na zwiedzanie. Niekończący się podjazd w końcu wyprowadza mnie na przełęcz i wspinaczka dobiega końca. Ciężko, oj ciężko...
Wojcieszów widziany z serpentyn wiodących ku przełęczy Kapella.
Podgórki, wieża widokowa i kościół z XVIIIw.
Kapella
Na przełęczy Kapella spotkałem szosowca z Legnicy, który przyjechał tutaj na chwilę, popatrzeć sobie na góry. Usiedliśmy więc we dwójkę w cieniu i rozmawiając o rowerowych, mało istotnych rzeczach napawaliśmy się pięknym widokiem. Kolega poczęstował mnie snickersem z termosu, świetny patent na to aby nie wozić batonów w płynie, w który niechybnie zamieniły by się po pięciu sekundach w taki dzień jak dzisiaj. Krajobraz rozpościerający się z tego miejsca jest z gatunku tych, na które można się patrzeć godzinami. My tyle czasu nie mieliśmy i po piętnastu minutach rozjechaliśmy się każdy w swoją stronę.
Widok z przełęczy Kapella na Karkonosze, ze Śnieżką w centrum uwagi.
Ściana
Mój wybór drogi powrotnej do Złotoryi mógł być tylko jeden. W zeszłym roku byłem w tych okolicach i poznałem niesamowity podjazd z Lubiechowej na przełęcz, biegnący po zboczach Okola. Tędy też zjechałem dzisiaj do Świerzawy. Zjazd przed Lubiechową jest tak karkołomny, że puszczenie tu hamulców na chwilę powoduje przyspieszenie jak w F16. Nie wiem ile dokładnie jest tu procent nachylenia ale to prawdziwa ściana. Istne szaleństwo.
Powrót
W Świerzawie chciałem obejrzeć unikalne polichromie jakie znajdują się w kościele św. Jana i św. Katarzyny ale niestety było zamknięte. Świątynia z początków XIIIw. zrobiła na mnie spore wrażenie z zewnątrz, kamienna architektura sprzed tylu lat doprawdy onieśmiela rozmachem. Nieco dalej odwiedziłem jedną z większych atrakcji okolicy, jaką są Organy Wielisławskie. Niestety ale nastąpiło rozczarowanie, zdecydowanie bardziej odpowiadały mi te, które widziałem w okolicy Myśliborza.
Kościół św. Jana i św. Katarzyny w Świerzawie.
Złotoryja
Od Świerzawy do Złotoryi jechałem drogą wojewódzką. Umiarkowany ruch, dobra nawierzchnia i spora część trasy biegnąca w zacienionych miejscach sprawiła, że droga minęła szybko i przyjemnie. Przed Złotoryją skręciłem jeszcze do Jerzmanic-Zdrój aby oglądnąć Krucze Skały. Te skały zbudowane z piaskowca robią spore wrażenie gdy się pod nimi stoi i są też popularnym miejscem dla miłośników wspinaczki skałkowej. Do miasta wjechałem polną drogą, zaliczając ostatnią tego dnia ściankę, pod którą musiałem prowadzić rower, nachylenie mnie pokonało.
Pogórze i Góry Kaczawskie okazały się przepięknym regionem, w który kiedyś na pewno wrócę. Najgorętszy dzień roku dał mi się we znaki, wypiłem ponad osiem litrów płynów. Trasę w wielu momentach mogłem poprowadzić inaczej ale jak na jazdę bez planu wyszło nadzwyczaj dobrze. Jestem zadowolony.
Krucze skały pod Złotoryją.
Złotoryja, pomnik Władysław Reymonta.
Zaliczone gminy: Złotoryja - teren miejski [408], Złotoryja - obszar wiejski [409], Męcinka [410], Paszowice [411], Bolków [412], Wojcieszów [413]
Wyjeżdżając z Wilkowa po chwili byłem już na miejscu, przy skansenie w Leszczynie. Szybki zjazd momentalnie pozbawił mnie wysokości i zaczął nabierać przypuszczeń graniczących z pewnością, że dzisiaj będzie nie tylko tropikalnie gorąco ale i interwałowo. Pod dwa bliźniacze piece przyjechałem o dwie godziny za wcześnie, jako że godziny otwarcia zaczynają się od jedenastej, więc zrobiłem tylko pamiątkowe zdjęcie, przeczytałem tablice informacyjne i ruszyłem dalej.
Bliźniacze piece wapienne w skansenie górniczo-hutniczym w Leszczynie.
Rosocha
Korzystając z dobrze oznaczonego czerwonego szlaku udałem się na Rosochę. Nieco ponad trzy kilometry dalej i dwieście metrów wyżej znajdowały się ruiny dawnej, niemieckiej stacji radiolokacyjnej Rudiger 2 z okresu II-ej Wojny Światowej, praktycznie na samym szczycie wspomnianego przed chwilą wzniesienia. Prowadziła do niej częściowo szutrowa droga, przed szczytem wyłożona asfaltem. Podjazd w miarę równy, w środkowej części trzymający nachylenie bliskie dziewięciu procent na długości jednego kilometra. Widokowo obłędny, w dzisiejszej pogodzie wyciskający siódme poty. Gdy znalazłem się na samej górze stan budynku mnie rozczarował. Ruiny sa mocno zdewastowane i widać, że ten teren stanowi przyczółek dla niejednej patologii. Do woli mogłem zaś rozkoszować się widokami, które były wspaniałą nagrodą za trud wspinaczki.
Podjazd na Rosochę od strony Leszczyny.
Widok na północ spod radiostacji Rudiger 2 stojącej tuż obok wzniesienia Rosocha (465m n.p.m.)
Uczta dla oczu
Zjeżdżając ze wzniesienia w kierunku Pomocna miałem cały czas przed sobą to co po co tu przyjechałem. Urzekający krajobraz pełen przepięknych gór. Towarzyszyły mi różnorakie pasma. Rudawy Janowickie, Karkonosze, Góry Wałbrzyskie, Kaczawskie, Izerskie. Prawdziwa uczta dla oczu, cieszyłem się sam do siebie. Znakomita widoczność, przepiękna pogoda i rower, chwilo trwaj.
Stanisławów.
Piękno samo w sobie. Widok z okolic Stanisławowa w kierunku Karkonoszy.
Zjazd
Za Pomocnem zastanawiałem się czy jechać polną drogą i wejść na Czartowską Skałę czy wybrać asfalt. Pustka w bidonie pomogła mi podjąć decyzję i udałem się szybszym wariantem w stronę Myślinowa aby kupić coś do picia. Zjeżdżając z drogi wojewódzkiej trafiłem na idealną nawierzchnię i świetny zjazd co zaowocowało tym, że zakupy zrobiłem dopiero w Myśliborzu, bowiem nie jest łatwo wyhamować z prędkości ponad 60km/h, gdy sklep wyskakuje znienacka. Trafiły mi się cztery kilometry w dół, wykorzystałem je jak tylko mogłem. Przednia zabawa została zakończona pod odnowionym neogotyckim pałacem w Myśliborzu.
W to mi graj
Prawie trzydzieści kilometrów jazdy po asfalcie i ciągle rosnąca temperatura spowodowało, że zacząłem tęsknym okiem spoglądać na otaczające mnie lasy. Na mapie ukazały się Małe Organy Myśliborskie i nie zastanawiając się długo tam też pojechałem. Niby na wyciągnięcie ręki i blisko ale gdy tylko wjechałem na pieszy, leśny szlak a właściwie singiel, szybko przekonałem się, że łatwo nie będzie. Ze wsi wyjechałem po polnej drodze, jadąc na czuja. W dwóch miejscach musiałem prowadzić rower, korzenie i nachylenie terenu mnie pokonały. Gdy dotarłem na miejsce nie musiałem przekonywać samego siebie, że było warto się męczyć. Bazaltowe organy spodobały mi się od pierwszego wejrzenia, mają ponoć 30 mln lat. Mało popularne ale może i przez to mające swój urok. Trzeba trochę samozaparcia aby tu dotrzeć ale warto, przynajmniej dla mnie. Dodatkowo spod Rataja była przepiękny widok na równiny rozpościerające się od Jawora aż po Wrocław.
Z Myślibórza na Rataja wyprowadza mnie polna droga a właściwie jej brak.
Małe organy myśliborskie. Gdzie jest rower?
Widok spod Rataja na Jawor i równiny rozpościerające się aż po Wrocław.
Piękna i bestia
Miałem chęć jechać przez Bazaltową Górę ale nie mogłem znaleźć żadnej ścieżki, która poprowadziłaby mnie przez strumień i pole w jego kierunku więc żółtym szlakiem rowerowym pojechałem do Jakuszowej. Kamienisty, dziurawy, po prostu beznadziejny trakt przejechałem tempem pieszego. Cały czas pod górę, cały czas patrząc się na przednie koło aby nie wpaść w dziurę wielkości roweru.
Dotykając asfaltu we wsi poczułem ulgę. Zafundowałem sobie długi postój mocząc przy okazji nogi w potoku i relaksując się w cieniu pomnikowego dębu.
Kilka kilometrów dalej, zatrzymałem się ponownie, tym razem pod restaurowanym pałacem w Kłonicach. Wyremontowana z pietyzmem elewacja ładnie komponowała się otoczeniem, ale leżące tuż obok zabudowania folwarczne wręcz prosiły o jakąkolwiek pomoc, niszczejąc w oczach. Może i na nie przyjdzie kiedyś pora.
Pałac w Kłonicach.
Radogost
Wprost spod pałacu chciałem pojechać na wieżę widokową znajdującą się na wzniesieniu Radogost. O ile do ostatnich zabudowań we wsi był asfalt to później dróg było kilka, wszystkie zarośnięte mniej lub bardziej. Wybrałem tę prowadzącą wprost pod górę i zapłaciłem za to wprowadzaniem roweru. Kilkunastoprocentowe nachylenie, mnóstwo meszek i sto metrów wyżej pojawiła się wieża widokowa. Przyjąłem ją jak zbawienie. Usiadłem pod nią i długo doprowadzałem tętno do stanu poniżej poziomu przedzawałowego. Widoki z góry po części zrekompensowały mi litry potu wylanego aby się tu dostać.
Widok z wieży widokowej na Radogoście.
Problem
Problem pojawił się po kilku minutach gdy oglądając panoramę zrozumiałem, że skończyło mi się picie. Słońce było już w zenicie a temperatura w cieniu była na poziomie 35 stopni. Nie chcąc wracać do Kłonic musiałem jechać czerwonym szlakiem pieszym do Grobli. Ciężki to był odcinek. Miejscami bardzo stromy zjazd, luźne kamienie, dużo dziur i błota w lesie. Dodatkowo wyłożyłem się po drodze w chaszcze pełne pokrzyw i mocno poczułem ich moc.
Czerwony szlak pieszy pomiędzy Radogostem a Groblą.
Dobra dusza
W Grobli zatrzymałem się przed pierwszym domem i poprosiłem stojącą przed nim Panią o uzupełnienie bidonu i butelki wodą z kranu. Pani odpowiedziała mi uśmiechem, zabrała pojemniki i wróciła z napełnionymi. Dodatkowo przyniosła mi duży dzbanek zimnego kompotu i wielki kawałek przepysznego, drożdżowego ciasta. Powiedziała mi, żebym nie dziękował, to przecież nic takiego. Nie pytała o nic, tylko się uśmiechała. Wypiłem owocową lemoniadą, zjadłem domowy wypiek i grzecznie podziękowałem za tę oznakę gościnności. I jak tu się nie wzruszyć?
Pałac w Grobli.
Żar tropików
W Jastrowcu zatrzymałem się aby kupić coś do przegryzienia i zasięgnąć języka gdzie można w okolicy zjeść obiad. Gdy usiadłem na zacienionej ławce pod sklepem poczułem jak gorąco się zrobiło. Powietrze było wręcz lepkie i nie do oddychania. Termometr wskazywał w tym momencie 37.8 stopnia w cieniu! Ogarnęło mnie zmęczenie i spędziłem tu ponad pół godziny racząc się zimną oranżadą, lodem i bananami. Porozmawiałem też z Panią ekspedientką jako, że klientów o tej porze dnia było zaledwie dwóch i czasu na rozmowę było sporo. Okazało się, że od obiadu dzieli mnie nieco ponad pięć kilometrów rozgrzanego jak piec asfaltu. Smolista nawierzchnia miejscami zaczęła nawijać się na opony, świadcząc o tym co tu się działo. Cóż robić, musiałem po prostu się zmusić i pojechać do Dobkowa, do najbliższej restauracji. Wylądowałem w dobrym miejscu, dobrze karmili. Zaś sam Dobków okazał się muzeum bez murów, generalnie świetnym miejscem, z pomysłem na siebie i okolicę. Oby tego było więcej.
Zimna helena nie jest zła.
Obiad, klasyka z młodości. Zsiadłe mleko smakowało jak zsiadłe mleko. W tych czasach nie jest to takie oczywiste.
Ekomuzeum rzemiosła w Dobkowie.
No to hop
Po obiedzie przyszedł czas na kawę i w towarzystwie podwójnego espresso analizowałem mapę. Wybór padł na przełęcz Widok. W Wojeciechowie pierwsza w prawo i hop, do góry. Dziesięć kilometrów podjazdu przede mną, słońce z całą mocą próbuje odwieźć mnie od tego pomysłu ale stoi na straconej pozycji. Pamiątkowe zdjęcie w Wojcieszowie i jadę na Kapellę. Po drodze zatrzymuję się jeszcze w Podgórkach przy wieży widokowej ale zamknięte drzwi nie pozwalają na zwiedzanie. Niekończący się podjazd w końcu wyprowadza mnie na przełęcz i wspinaczka dobiega końca. Ciężko, oj ciężko...
Wojcieszów widziany z serpentyn wiodących ku przełęczy Kapella.
Podgórki, wieża widokowa i kościół z XVIIIw.
Kapella
Na przełęczy Kapella spotkałem szosowca z Legnicy, który przyjechał tutaj na chwilę, popatrzeć sobie na góry. Usiedliśmy więc we dwójkę w cieniu i rozmawiając o rowerowych, mało istotnych rzeczach napawaliśmy się pięknym widokiem. Kolega poczęstował mnie snickersem z termosu, świetny patent na to aby nie wozić batonów w płynie, w który niechybnie zamieniły by się po pięciu sekundach w taki dzień jak dzisiaj. Krajobraz rozpościerający się z tego miejsca jest z gatunku tych, na które można się patrzeć godzinami. My tyle czasu nie mieliśmy i po piętnastu minutach rozjechaliśmy się każdy w swoją stronę.
Widok z przełęczy Kapella na Karkonosze, ze Śnieżką w centrum uwagi.
Ściana
Mój wybór drogi powrotnej do Złotoryi mógł być tylko jeden. W zeszłym roku byłem w tych okolicach i poznałem niesamowity podjazd z Lubiechowej na przełęcz, biegnący po zboczach Okola. Tędy też zjechałem dzisiaj do Świerzawy. Zjazd przed Lubiechową jest tak karkołomny, że puszczenie tu hamulców na chwilę powoduje przyspieszenie jak w F16. Nie wiem ile dokładnie jest tu procent nachylenia ale to prawdziwa ściana. Istne szaleństwo.
Powrót
W Świerzawie chciałem obejrzeć unikalne polichromie jakie znajdują się w kościele św. Jana i św. Katarzyny ale niestety było zamknięte. Świątynia z początków XIIIw. zrobiła na mnie spore wrażenie z zewnątrz, kamienna architektura sprzed tylu lat doprawdy onieśmiela rozmachem. Nieco dalej odwiedziłem jedną z większych atrakcji okolicy, jaką są Organy Wielisławskie. Niestety ale nastąpiło rozczarowanie, zdecydowanie bardziej odpowiadały mi te, które widziałem w okolicy Myśliborza.
Kościół św. Jana i św. Katarzyny w Świerzawie.
Złotoryja
Od Świerzawy do Złotoryi jechałem drogą wojewódzką. Umiarkowany ruch, dobra nawierzchnia i spora część trasy biegnąca w zacienionych miejscach sprawiła, że droga minęła szybko i przyjemnie. Przed Złotoryją skręciłem jeszcze do Jerzmanic-Zdrój aby oglądnąć Krucze Skały. Te skały zbudowane z piaskowca robią spore wrażenie gdy się pod nimi stoi i są też popularnym miejscem dla miłośników wspinaczki skałkowej. Do miasta wjechałem polną drogą, zaliczając ostatnią tego dnia ściankę, pod którą musiałem prowadzić rower, nachylenie mnie pokonało.
Pogórze i Góry Kaczawskie okazały się przepięknym regionem, w który kiedyś na pewno wrócę. Najgorętszy dzień roku dał mi się we znaki, wypiłem ponad osiem litrów płynów. Trasę w wielu momentach mogłem poprowadzić inaczej ale jak na jazdę bez planu wyszło nadzwyczaj dobrze. Jestem zadowolony.
Krucze skały pod Złotoryją.
Złotoryja, pomnik Władysław Reymonta.
Zaliczone gminy: Złotoryja - teren miejski [408], Złotoryja - obszar wiejski [409], Męcinka [410], Paszowice [411], Bolków [412], Wojcieszów [413]
Kategoria 75-100, Dolnośląskie, Nowe gminy
Dane wyjazdu:
18.70 km
0.00 km teren
h
km/h:
Maks. pr.:0.00 km/h
Temperatura:
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy: m
Kalorie: kcal
Rower:Kellys Saphix
Po mapę.
Sobota, 29 lipca 2017 • dodano: 09.09.2017 | Komentarze 0
Po mapę do apollo.Dane wyjazdu:
42.00 km
0.00 km teren
01:48 h
23.33 km/h:
Maks. pr.:38.50 km/h
Temperatura:
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy: m
Kalorie: kcal
Rower:Kellys Saphix
Okolica.
Czwartek, 27 lipca 2017 • dodano: 09.09.2017 | Komentarze 2
Takie wolne, że go nie ma. Gdy pojawiła się chwila pojechałem do Mrowina. Po drodze złapała mnie burza, wróciłem kompletnie mokry i jeszcze bardziej zadowolony z tego, że w ogóle pojechałem :)Mokro.
Kategoria 25-50
Dane wyjazdu:
164.00 km
0.00 km teren
06:06 h
26.89 km/h:
Maks. pr.:45.90 km/h
Temperatura:25.0
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy:705 m
Kalorie: kcal
Rower:Kellys Saphix
Bydgoszcz.
Piątek, 21 lipca 2017 • dodano: 09.09.2017 | Komentarze 6
Do każdej wycieczki można tworzyć wiele ideologii. Pojechałem tam bo to, bo tamto, a może jeszcze coś innego. Polityki na moim blogu nigdy nie było i nie będzie ale w ten dzień postanowiłem przejechać się rowerem, tak prostu po tym jak niejaki polityk płaszczak mówił w telewizji, że ludzie chodzą na demonstracje przez przypadek, idąc na spacer spotykają się i tak wychodzi taka rzesza osób. Taka ideologia z rana popłynęła do moich uszu i był to wystarczający powód aby wyciągnąć rower i pojechać tam gdzie mnie jeszcze nie było.
Wypiłem więc kawę razem z Żonką, pobawiłem się trochę z Michasiem i około jedenastej wyruszyłem do Bydgoszczy. Ot tak, po prostu. Tyle razy już planowałem żeby tam pojechać i nic z tego nie wyszło, że teraz po prostu wsiadłem i po kilku godzinach tam byłem. Jak widać, brak planu okazał się najlepszym planem.
Jadąc, uciekałem przed deszczem. Kompletnie nie wiedziałem jaka ma być dzisiaj pogoda, w którą stronę wieje i tak dalej. Wiało głównie z boku, dość mocno a ostatnie dwadzieścia kilometrów jechałem pod bardzo silne powiewy. Minęły mnie dwie burze, deszcz złapał dopiero jak wróciłem do Poznania pociągiem.
Sama trasa była jak najprostsza i kompletnie beznadziejna. Ruch na drodze wojewódzkiej duży, momentami bardzo. Kierowcy z gatunku idiotów jeździli grupami i było ich sporo. Widoki żadne, zabytków brak.
Wyszło jak wyszło. Jak na swoje możliwości, przyzwyczajenia i chęci jechałem dość szybko. Bardzo rzadko zdarzają mi się takie wyjazdy, tym razem był wyjątek.
Bydgoszcz odwiedziłem po siedemnastu latach. Napisać, że się zmieniła to tak jakby nic nie napisać. Podobało mi się nad Brdą, bardzo ładne i zadbane bulwary. Muszę tam wrócić i na spokojnie zobaczyć to wszystko raz jeszcze. Dobre pół godziny posiedziałem na schodach przy operze i rozmawiałem w tym czasie z miejscowym rowerzystą, Panem Stanisławem. Starszy jegomość ale zapalony turysta i kolarz. Opowiadał ciekawie i z pasją o swoim mieście i tym co można wokół zobaczyć. Właściwie to był monolog z jego strony, ja tylko słuchałem. Na koniec podziękował mi za towarzystwo i powiedział, że dawno nie miał okazji pogadać z kimś kto rozumie jego pasje. Przybiliśmy sobie piątkę i pojechaliśmy każdy w swoją stronę. To był najlepsze pół godziny z tej wycieczki.
Kcynia.
Szubin.
Bydgoszcz.
Zaliczone gminy: Kcynia (401), Szubin (402), Łabiszyn (403), Nowa Wieś Wielka (404), Białe Błota (405), Bydgoszcz (406)
Kategoria Nowe gminy, Kujawsko - Pomorskie, 150-200
Dane wyjazdu:
41.20 km
0.00 km teren
01:51 h
22.27 km/h:
Maks. pr.:38.20 km/h
Temperatura:
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy: m
Kalorie: kcal
Rower:Kellys Saphix
Okolica
Wtorek, 18 lipca 2017 • dodano: 09.09.2017 | Komentarze 3
Powrót na stare śmieci. Ciężko się przestawić...Rokietnica, Kierskie
Kategoria 25-50
Dane wyjazdu:
57.00 km
0.00 km teren
04:16 h
13.36 km/h:
Maks. pr.:47.40 km/h
Temperatura:25.0
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy:350 m
Kalorie: kcal
Rower:Kellys Saphix
Magiczne Roztocze - dzień XV.
Niedziela, 9 lipca 2017 • dodano: 08.09.2017 | Komentarze 8
Przyszedł czas na ostatni, rowerowy dzień naszych wakacji na Roztoczu. Mieliśmy kilka pomysłów jak go spędzić i gdzie pojechać a to, że nie mogło zabraknąć na koniec trzech rzeczy, spowodowało samoistne stworzenie się planu.
Sielanka
Od rana na roztoczańskim niebie panowała piękna atmosfera. Błękit mieszał się z bielą a te dwa najpiękniejsze kolory oświetlały promienie słońca. Pełna sielanka. Dzisiejszą wycieczkę rozpoczęliśmy w Chotylubiu, gdzie zaparkowaliśmy auto pod cerkwią i po przesiadce na rowery obraliśmy kurs na Stare Brusno.
Cerkiew w Chotylubiu.
Jestem zwycięzcą
Od Chotylubia do Nowego Brusna jechaliśmy każdy na swoim rowerze, całe sześć kilometrów i sto metrów. Piszę to tak dokładnie i wyraźnie bowiem godnym zauważenia jest fakt, że cały ten odcinek nasz Synek przejechał sam. Na rowerku najmniejszym z możliwych, w wieku dwóch lat. Jechałby dalej ale wzmagający się ruch zmusił nas do tego aby włożyć go do przyczepki w akompaniamencie płaczu, krzyków i tym podobnych ozdobników. Zdecydowanie miał ochotę na więcej a źli rodzice przerwali mu zabawę. Dla nas został zwycięzcą.
Mały, wielki rowerzysta.
Mama i synek to już peleton.
Człowiek, człowiekowi...
Gdy Michaś dumnie i radośnie jechał na swoim rowerku a Kochana Mamusia dzielnie mu sekundowała ja przystanąłem na chwile przed Nowym Brusnem aby w spokoju zamyślić się przy pomniku stojącym przy drodze. Duży, kamienny głaz i posadowiony na nim krzyż upamiętnia ponad sześćdziesiąt mieszkańców wsi Rudka, zamordowanych w 1944r. przez Ukraińską Powstańczą Armię (UPA). Co kieruje ludźmi, którzy przychodzą do wsi i palą ją całą i mordują wszystkie zamieszkujące je osoby? Czy to wciąż ludzie? Straszne.
Pomnik upamiętniający zamordowanych przez UPA mieszkańców wsi Rudka. Okolice Nowego Brusna.
Cel pierwszy
Pierwszy cel wycieczki został osiągnięty za Starym Brusnem. To co lubi tata najbardziej w rowerowych wycieczkach mogło zostać zaspokojone podczas wjazdu na Górę Brusno. Od tej strony mniej stromy niż od Nowin Horynieckich ale wciąż stający dęba i wyciskający pot podjazd na szczyt wzniesienia wyzwolił masę endorfin i głowa rodzina mogła być usatysfakcjonowana. Wysiłek został nagrodzony długim i szybkim zjazdem, praktycznie do samego parku zdrojowego w Horyńcu.
Zjazd z Góry Brusno w kierunku Horyńca-Zdroju.
Cel drugi
Cafe Sanacja, którą odwiedziliśmy podczas poprzedniej wizyty w Horyńcu-Zdroju przyciągała do siebie jak magnes i z Góry Brusno nasza droga wiodła prosto tam. Michaś zasnął więc mieliśmy niepowtarzalną możliwość delektowania się w spokoju wyśmienitą kawą i jeszcze lepszymi deserami. Uśmiech mojej Kochanej Żony na widok pięknie podanego tiramisu był bezcenny. Jeśli mamy wrócić kiedyś w te okolice, to ta kawiarnia będzie tego powodem. Rewelacyjne miejsce.
W drodze, po drodze
Dwa kilometry pomiędzy Horyńcem a Wólką Horyniecką mogą stanowić wzór dla producentów sera jak powinny wyglądać dziury idealne. Za wzór w tym wypadku służą takie, których nie idzie ominąć żadnym znanym sposobem bo jest ich tak dużo albo są tak duże, że staje się to nierealne. Sześć kilometrów, które wiodą dalej, w stronę Baszni Górnej, stanowi idealne zaś zaprzeczenie tego co było przed chwilą. Tu nawierzchnia mogłaby posłużyć za reklamę czegoś idealnie równiutkiego i przyjaznego rowerzystom. Świeży asfalt, zamknięta dla aut szosa pośrodku lasu. Kawałek dalej znów szwajcarski ser i bardzo ruchliwa droga wojewódzka. Kraina kontrastu. Przed nami pojawił się Lubaczów.
Zmiana krajobrazu przed Lubaczowem.
Nora
Przyjechaliśmy do Lubaczowa i z niego wyjechaliśmy. Chociaż aby nie zabrzmiało to tak dramatycznie, napiszę jeszcze, że na miejscowym rynku zjedliśmy lody i bezskutecznie szukaliśmy trzeciego celu dzisiejszej wycieczki. Te powiatowe miasto nie spodobało nam się na tyle, że w tym momencie skończę jego opis. Szkoda czasu i klawiatury.
Lubacz na rynku w Lubaczowie.
Cel trzeci
Był podjazd dla taty, była kawa i deser dla mamy, przyszedł czas na coś dla najmłodszego członka rodziny. Jak to bywa w wieku dwóch lat, plac zabaw dla Michasia jest tym czego potrzeba mu do życia najbardziej, więc rozpoczęliśmy poszukiwania tego przybytku. W Lubaczowie były dwa, oba tak obskurne i brudne, że odpadły w przedbiegach. Pojechaliśmy bez żalu dalej i zatrzymaliśmy się dopiero we wsi Załuża, która dzięki unijnym środkom miała do zaoferowania maluchom nowiutkie i czyściutkie miejsce do zabaw. Mały wyszalał się za wszystkie czasy, zrobiliśmy sobie piknik i wszyscy byli zadowoleni.
Jeszcze więcej
Pomiędzy Załużem a Chotylubiem trafiliśmy na kolejną drogę, dostępną wyłącznie dla rowerzystów i pracowników ALP i skrzętnie z tej okazji skorzystaliśmy. Jeżdżąc z przyczepką takie leśne, asfaltowe drogi stają się prawdziwą przyjemnością i pomimo, że zdecydowanie wolę jeździć po szutrowych nawierzchniach to na rodzinnych wakacjach takie niespodzianki jak ta przyjmuję z otwartymi rękoma. Do sześciu kilometrów i stu metrów na początku dnia Michaś postanowił dorzucić jeszcze trochę dystansu i jego łączny dystans tego dnia to osiem kilometrów i czterysta metrów. Odpychając się nóżkami. Mistrz. I nikt go do tego nie zmuszał, wręcz przeciwnie.
Ostatnie, rowerowe zdjęcie z wakacji na Roztoczu :)
Koniec
Nasze tegoroczne wakacje na Roztoczu dobiegły końca. Do Poznania wróciliśmy następnego dnia, przemierzając Polskę w zaledwie jedenaście godzin jazdy samochodem ale to temat na zupełnie inne opowiadanie...
Chciałbym napisać coś w formie podsumowania ale zbyt wiele myśli chciałbym przekazać w tym miejscu. Ten region Polski doprawdy Nas zauroczył. Kiedyś mówiło się, że jest klimat i każdy wiedział o co chodzi. Teraz pewnie trzeba by było ubrać to wszystko w pr-ową gadkę i inne wymysły obecnych czasów. Tego nie potrafię.
Roztocze jest magiczne i nie boję się tego stwierdzenia. Znaleźliśmy tu wszystko czego szukaliśmy.
Zaliczone gminy: Lubaczów - obszar wiejski (398), Lubaczów - teren miejski (399), Cieszanów (400)
Sielanka
Od rana na roztoczańskim niebie panowała piękna atmosfera. Błękit mieszał się z bielą a te dwa najpiękniejsze kolory oświetlały promienie słońca. Pełna sielanka. Dzisiejszą wycieczkę rozpoczęliśmy w Chotylubiu, gdzie zaparkowaliśmy auto pod cerkwią i po przesiadce na rowery obraliśmy kurs na Stare Brusno.
Cerkiew w Chotylubiu.
Jestem zwycięzcą
Od Chotylubia do Nowego Brusna jechaliśmy każdy na swoim rowerze, całe sześć kilometrów i sto metrów. Piszę to tak dokładnie i wyraźnie bowiem godnym zauważenia jest fakt, że cały ten odcinek nasz Synek przejechał sam. Na rowerku najmniejszym z możliwych, w wieku dwóch lat. Jechałby dalej ale wzmagający się ruch zmusił nas do tego aby włożyć go do przyczepki w akompaniamencie płaczu, krzyków i tym podobnych ozdobników. Zdecydowanie miał ochotę na więcej a źli rodzice przerwali mu zabawę. Dla nas został zwycięzcą.
Mały, wielki rowerzysta.
Mama i synek to już peleton.
Człowiek, człowiekowi...
Gdy Michaś dumnie i radośnie jechał na swoim rowerku a Kochana Mamusia dzielnie mu sekundowała ja przystanąłem na chwile przed Nowym Brusnem aby w spokoju zamyślić się przy pomniku stojącym przy drodze. Duży, kamienny głaz i posadowiony na nim krzyż upamiętnia ponad sześćdziesiąt mieszkańców wsi Rudka, zamordowanych w 1944r. przez Ukraińską Powstańczą Armię (UPA). Co kieruje ludźmi, którzy przychodzą do wsi i palą ją całą i mordują wszystkie zamieszkujące je osoby? Czy to wciąż ludzie? Straszne.
Pomnik upamiętniający zamordowanych przez UPA mieszkańców wsi Rudka. Okolice Nowego Brusna.
Cel pierwszy
Pierwszy cel wycieczki został osiągnięty za Starym Brusnem. To co lubi tata najbardziej w rowerowych wycieczkach mogło zostać zaspokojone podczas wjazdu na Górę Brusno. Od tej strony mniej stromy niż od Nowin Horynieckich ale wciąż stający dęba i wyciskający pot podjazd na szczyt wzniesienia wyzwolił masę endorfin i głowa rodzina mogła być usatysfakcjonowana. Wysiłek został nagrodzony długim i szybkim zjazdem, praktycznie do samego parku zdrojowego w Horyńcu.
Zjazd z Góry Brusno w kierunku Horyńca-Zdroju.
Cel drugi
Cafe Sanacja, którą odwiedziliśmy podczas poprzedniej wizyty w Horyńcu-Zdroju przyciągała do siebie jak magnes i z Góry Brusno nasza droga wiodła prosto tam. Michaś zasnął więc mieliśmy niepowtarzalną możliwość delektowania się w spokoju wyśmienitą kawą i jeszcze lepszymi deserami. Uśmiech mojej Kochanej Żony na widok pięknie podanego tiramisu był bezcenny. Jeśli mamy wrócić kiedyś w te okolice, to ta kawiarnia będzie tego powodem. Rewelacyjne miejsce.
W drodze, po drodze
Dwa kilometry pomiędzy Horyńcem a Wólką Horyniecką mogą stanowić wzór dla producentów sera jak powinny wyglądać dziury idealne. Za wzór w tym wypadku służą takie, których nie idzie ominąć żadnym znanym sposobem bo jest ich tak dużo albo są tak duże, że staje się to nierealne. Sześć kilometrów, które wiodą dalej, w stronę Baszni Górnej, stanowi idealne zaś zaprzeczenie tego co było przed chwilą. Tu nawierzchnia mogłaby posłużyć za reklamę czegoś idealnie równiutkiego i przyjaznego rowerzystom. Świeży asfalt, zamknięta dla aut szosa pośrodku lasu. Kawałek dalej znów szwajcarski ser i bardzo ruchliwa droga wojewódzka. Kraina kontrastu. Przed nami pojawił się Lubaczów.
Zmiana krajobrazu przed Lubaczowem.
Nora
Przyjechaliśmy do Lubaczowa i z niego wyjechaliśmy. Chociaż aby nie zabrzmiało to tak dramatycznie, napiszę jeszcze, że na miejscowym rynku zjedliśmy lody i bezskutecznie szukaliśmy trzeciego celu dzisiejszej wycieczki. Te powiatowe miasto nie spodobało nam się na tyle, że w tym momencie skończę jego opis. Szkoda czasu i klawiatury.
Lubacz na rynku w Lubaczowie.
Cel trzeci
Był podjazd dla taty, była kawa i deser dla mamy, przyszedł czas na coś dla najmłodszego członka rodziny. Jak to bywa w wieku dwóch lat, plac zabaw dla Michasia jest tym czego potrzeba mu do życia najbardziej, więc rozpoczęliśmy poszukiwania tego przybytku. W Lubaczowie były dwa, oba tak obskurne i brudne, że odpadły w przedbiegach. Pojechaliśmy bez żalu dalej i zatrzymaliśmy się dopiero we wsi Załuża, która dzięki unijnym środkom miała do zaoferowania maluchom nowiutkie i czyściutkie miejsce do zabaw. Mały wyszalał się za wszystkie czasy, zrobiliśmy sobie piknik i wszyscy byli zadowoleni.
Jeszcze więcej
Pomiędzy Załużem a Chotylubiem trafiliśmy na kolejną drogę, dostępną wyłącznie dla rowerzystów i pracowników ALP i skrzętnie z tej okazji skorzystaliśmy. Jeżdżąc z przyczepką takie leśne, asfaltowe drogi stają się prawdziwą przyjemnością i pomimo, że zdecydowanie wolę jeździć po szutrowych nawierzchniach to na rodzinnych wakacjach takie niespodzianki jak ta przyjmuję z otwartymi rękoma. Do sześciu kilometrów i stu metrów na początku dnia Michaś postanowił dorzucić jeszcze trochę dystansu i jego łączny dystans tego dnia to osiem kilometrów i czterysta metrów. Odpychając się nóżkami. Mistrz. I nikt go do tego nie zmuszał, wręcz przeciwnie.
Ostatnie, rowerowe zdjęcie z wakacji na Roztoczu :)
Koniec
Nasze tegoroczne wakacje na Roztoczu dobiegły końca. Do Poznania wróciliśmy następnego dnia, przemierzając Polskę w zaledwie jedenaście godzin jazdy samochodem ale to temat na zupełnie inne opowiadanie...
Chciałbym napisać coś w formie podsumowania ale zbyt wiele myśli chciałbym przekazać w tym miejscu. Ten region Polski doprawdy Nas zauroczył. Kiedyś mówiło się, że jest klimat i każdy wiedział o co chodzi. Teraz pewnie trzeba by było ubrać to wszystko w pr-ową gadkę i inne wymysły obecnych czasów. Tego nie potrafię.
Roztocze jest magiczne i nie boję się tego stwierdzenia. Znaleźliśmy tu wszystko czego szukaliśmy.
Zaliczone gminy: Lubaczów - obszar wiejski (398), Lubaczów - teren miejski (399), Cieszanów (400)
Kategoria 50-75, Magiczne Roztocze 2017, Nowe gminy, Podkarpackie, Z przyczepką
Dane wyjazdu:
25.60 km
0.00 km teren
01:30 h
17.07 km/h:
Maks. pr.:35.30 km/h
Temperatura:25.0
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy:155 m
Kalorie: kcal
Rower:Kellys Saphix
Magiczne Roztocze - dzień XIV.
Sobota, 8 lipca 2017 • dodano: 05.09.2017 | Komentarze 3
Smaki Roztocza
Wielokrotnie już podkreślałem, że ważną częścią naszych wyjazdów jest poszukiwanie regionalnych smaków i poznawanie miejscowej kuchni. Uwielbiamy próbować nowych rzeczy i jeśli tylko nadarza się taka okazja jedziemy tam gdzie możemy tego dokonać. XVIII Jarmark Galicyjski Smaki Roztocza w Narolu nie mógł przydarzyć się w lepszym terminie niż w czasie naszego urlopu. Będąc tak blisko nie mogło nas zabraknąć tego dnia na miejscowym rynku. Wszak tyle pyszności czekało na degustacje.
Menu
Dojazd rowerem z Suśca do Narola to formalność ale i czysta przyjemność zarazem. Mały ruch, świetnej jakości asfaltowa nawierzchnia, ładna pogoda i wiatr w plecy. Michał zasnął gdy tylko ruszyliśmy z miejsca, więc mogliśmy szybko i sprawnie dostać sie na miejsce.
Na Jarmark przyjechaliśmy w porze obiadowej przez co nasze kubki smakowe nieco zwariowały od feerii zapachów, które roznosiły się zewsząd. Na stoiskach koła gospodyń wiejskich prezentowały swoje wyroby, jedne lepsze od drugich. Lokalni wytwórcy zachęcali do swoich wyrobów, nie brakowało wędlin, ryb, przetworów, pieczywa, przypraw, serów i czego tylko dusza zapragnie. Na spragnionych czekały rzemieślnicze nalewki, wina, piwa i inne napitki. Słowem żyć, nie umierać.
Spróbowaliśmy wielu rzeczy ale jedna zasługuje co najmniej na medal. Ciasto "mech" Pań z Koła Gospodyń Wiejskich z Kowalówki rozłożyło nas na łopatki. Absolutnie genialny smak, przepyszne. Pisząc te słowa cieknie mi ślinka na samą myśl o tym specjale. A dodać muszę, że za słodkim nie przepadam.
Na Jarmark przyjechaliśmy w porze obiadowej przez co nasze kubki smakowe nieco zwariowały od feerii zapachów, które roznosiły się zewsząd. Na stoiskach koła gospodyń wiejskich prezentowały swoje wyroby, jedne lepsze od drugich. Lokalni wytwórcy zachęcali do swoich wyrobów, nie brakowało wędlin, ryb, przetworów, pieczywa, przypraw, serów i czego tylko dusza zapragnie. Na spragnionych czekały rzemieślnicze nalewki, wina, piwa i inne napitki. Słowem żyć, nie umierać.
Spróbowaliśmy wielu rzeczy ale jedna zasługuje co najmniej na medal. Ciasto "mech" Pań z Koła Gospodyń Wiejskich z Kowalówki rozłożyło nas na łopatki. Absolutnie genialny smak, przepyszne. Pisząc te słowa cieknie mi ślinka na samą myśl o tym specjale. A dodać muszę, że za słodkim nie przepadam.
XVIII Jarmark Galicyjski Smaki Roztocza w Narolu.
Dolce Vita
Pokręciliśmy się trochę po stoiskach, zjedliśmy obiad, zrobiliśmy zakupy i czas było wracać do Suśca. Tym razem pod wiatr ale kompletnie nie miało to dla nas znaczenia. Jechaliśmy wolno, wolniutko ciesząc się z możliwości bycia razem w tym pięknym zakątku Polski oraz wspaniałych wakacji. Nic więcej nam do szczęścia nie potrzeba. Może przydałoby się tylko nieco więcej "Mchu". Wieczorem rozpaliliśmy ognisko i długo siedzieliśmy przy skrzącym się ogniu i akompaniamencie świerszczy. Magia Roztocza.
Kategoria 25-50, Lubelskie, Magiczne Roztocze 2017, Nowe gminy, Podkarpackie, Z przyczepką
Dane wyjazdu:
40.00 km
0.00 km teren
02:41 h
14.91 km/h:
Maks. pr.:43.40 km/h
Temperatura:23.0
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy:300 m
Kalorie: kcal
Rower:Kellys Saphix
Magiczne Roztocze - dzień XIII.
Piątek, 7 lipca 2017 • dodano: 05.09.2017 | Komentarze 4
Poprzez chaszcze płynie kajak i to nie jest żaden majak. Burtą ciągle wodę bierze, że nie tonie, ja nie wierzę...Szorujemy
Spacer malowniczym rezerwatem Szumy nad Tanwią to nie jedyna możliwość spędzania wolnego czasu w ich sąsiedztwie. Liczne firmy oferują spływy kajakowe po jej wodach reklamując je jako wspaniałą formę relaksu rozrywkę i możliwość obcowania z nieskazitelną przyrodą. Daliśmy się nabrać i z samego rana, w okolicach dziesiątej, zjawiliśmy się samochodem na parkingu przed Szumami skąd mało rozmowny kierowca zawiózł nas swoim autem wraz z kajakami na miejsce startu spływu. Pełni nadziei i mający ochotę na poznawanie tej pięknej rzeki z perspektywy kajaka ruszyliśmy w nieznane. Dwadzieścia metrów dalej, za pierwszym meandrem, Tanew pokazała nam, że współpraca pomiędzy nią a kajakiem może być rozpatrywana tylko i wyłącznie jako forma nabicia kieszeni właścicielom wypożyczającym swój sprzęt pływający.
Poziom wody nie pozwalał na swobodne płynięcie, nie pozwalał na płynięcie w ogóle. Było to odpychanie się od dna, brzegów, przeciąganie po powalonych konarach. Kilkumetrowe odcinki, które pozwalały aby kajak mógł posłużyć do tego do czego został stworzony, były rzadkością. Te kilka kilometrów spływu (sic!) było fatalnym wyborem. Ostatni odcinek, około kilkuset metrów przed końcem, musiałem ciągnąć kajak po kamienistym dnie, samemu brodząc w wodzie, która miała temperaturę w granicach dziesięciu stopni. Prawdziwa, roztoczańska przyjemność. Dziękuję.
Spływ po Tanwi.
Zmiana nastroju
Nieudana przygoda z kajakami szybko odeszła w niepamięć, gdy tylko zapakowaliśmy rowery na samochód i udaliśmy się po obiedzie do Werchraty. Wczorajsza piękna wycieczka po terenach leżących na południe od tej wsi rozbudziła nasze apetyty co do tego rejonu więc pełni zapału ruszyliśmy tym razem w drugą stronę. Humor nieco psuły nam szybko przemieszczające się po nieboskłonie chmury, które zwiastowały deszcz, ale nie zważając na to co nad nami udaliśmy się w kierunku Hrebennego.
Pierwszym miejscem, które na chwilę nas do siebie przyciągnęło były Prusie. Zabytkowa, drewniana cerkiew stojąca przy wjeździe do wsi zachęcała do odwiedzin ale tym razem tylko rzuciliśmy na nią okiem z perspektywy siodełka i zatrzymaliśmy się dopiero kilometr dalej. Postój wynikł z prozaicznego powodu, staliśmy przy granicy polsko - ukraińskiej o czym informowały wszechobecne znaki oraz dwie kamery rozmieszczone na słupach trakcyjnych torów, które biegły do przejścia granicznego w Hrebennem. Nic ciekawego nie tu nie było a nas jak zwykle przywiodła ciekawość. Dzisiaj nienagrodzona żadną nagrodą.
Prusie, swoisty koniec świata na Roztoczu.
Skamieniałe drzewa
Muzeum skamieniałych drzew w Siedliskach jest wizytówką i ponoć niezwykłą atrakcją turystyczną tej miejscowości. Niestety nie było nam dane się o tym przekonać, ponieważ w trakcie naszej wizyty było zamknięte, pomimo że godziny otwarcia wskazywały na coś zupełnie innego. Przeczytaliśmy więc tablice informacyjne stojące tuż obok budynku, który odnowili i wyremontowali sami mieszkańcy, i odjechaliśmy niepyszni. Na pamiątkę odwiedzin tej wsi sfotografowałem znajdującą się vis-a-vis muzeum cerkiew.
Cerkiew św. Mikołaja w Siedliskach.
Nagradzamy cierpliwość
Przejście graniczne w Hrebennem to dla wielu drzwi do wielkiego świata, dla niektórych okno przez które można jedynie spojrzeć. Aby je otworzyć potrzeba czasami anielskiej wręcz cierpliwości bądź odpowiednich znajomych. Czasy się zmieniają, kolejki jak były tak są i będą. Dłuższe, krótsze ale żyjące swoim życiem. Obserwując przez chwile stojące w ogonku TIR-y zastanawialiśmy się dlaczego to tyle trwa. Odpowiedzi nie znamy do teraz.
Kolejka do przejścia granicznego w Hrebennem.
Hrebenne odwiedziliśmy nie tyle z powodu przejścia granicznego ale to cerkiew św. Mikołaja była tym co Nas tu sprowadziło. Widziana dotychczas tylko na zdjęciu spodobała mi się na tyle, że chciałem zobaczyć ją na żywo. Jak to często w takich przypadkach bywa, na miejscu pocałowaliśmy klamkę. Zamknięte. Cerkiew postawiona została na wzniesieniu górującym nad okolicą a krótka i sztywna ścianka tuż przed nią to sprawdzian dla niejednego rowerzysty.
Cerkiew św. Mikołaja w Hrebennem.
Żmijowisko
Kierując się z Hrebennego w stronę Mostów Małych nasza droga wiodła przez las. Częściowo po fatalnej jakości asfaltem, częściowo po jeszcze gorszej jakości szutrowej. O ile do niewygód zdążyliśmy się już przyzwyczaić i takie trakty nie robią na nas już większego wrażenia to spotykane na swej drodze żmije a i owszem. Na tym krótkim odcinku spotkaliśmy ich na drodze kilkanaście, część już martwych, pewnie rozjechanych przez samochody ale kilka z nich było jak najbardziej żywych i gdy widzi się przed sobą grubego, jadowitego i zygzakowatego gada to wyobraźnia zaczyna działać na zwiększonych obrotach. W rzeczywistości trzeba mieć wyjątkowego pecha aby zostać ukąszonym bo żmije zdecydowanie wolą unikać konfrontacji z człowiekiem i szybko oddalają się od nas i wolą zostawić swoją broń na zdobywanie pożywienia a nie marnotrawienie go na niepotrzebne zabawy. Tak czy inaczej taka ilość węży na tak małym obszarze nie jest zjawiskiem typowym i dała nam do myślenia.
Droga przez mękę
Długi Goraj, który góruje ponad całym polskim Roztoczem był ostatnim celem dzisiejszej wycieczki. Zgodnie z mapą, miała prowadzić do niego dobrze oznaczona i przejezdna rowerem z przyczepką, droga o utwardzonej nawierzchni. Zanim się na niej znaleźliśmy zrobiliśmy kilka nadprogramowych kilometrów, ponieważ pojechaliśmy przez Teniastykę a nie skrótem z Mostów Małych do Potoków, który wybili nam z głowy miejscowi rowerzyści. Miało być tam milion ton piachu i nie mając ochoty sprawdzenia tego samemu, pojechaliśmy asfaltem.
Z Potoków na Długi Goraj prowadzi zielony szlak i faktycznie jest dobrze oznaczony. Jednak droga, która została wyłożona ażurowymi płytami odbiera resztki jakiejkolwiek przyjemności jazdy rowerem. Ponad trzy kilometry tłuczenia się po tej nawierzchni po prostu odebrało nam chęć do czegokolwiek. Dopiero kilkaset ostatnich metrów przed szczytem pojawił się asfalt, który sprowadził nas później w dół, do samej Werchraty. Reasumując, jesli komuś przyjdzie do głowy jazda od Potoków niech wybije sobie ten pomysł jak najszybciej z głowy. Nieciekawy las, droga fatalna.
Jeśli do trzech kilometrów ażurowego piekła dodamy wiszące nad nami ciężkie chmury otrzymamy kiepskie zakończenie. Wjeżdżając na najwyższy szczyt całego Roztocza mieliśmy nadzieję na jakąś satysfakcję czy też podobny efekt ale zamiast tego myśleliśmy tylko aby ten wyjazd dobiegł końca. Bywa i tak...
Ławka
Oranżada na miejscu w jedynym sklepie w Werchracie po raz kolejny okazała się niezastąpionym składnikiem do nawiązania samoistnej konwersacji z miejscowymi. Choć po prawdzie gdyby był to sok pomidorowy, cola czy też cokolwiek innego to centrum dowodzenia światem też znalazło by się właśnie w tym momencie i na tej ławce pod sklepem. Tego brakuje nam najbardziej w Poznaniu. Otwartości ludzi, uśmiechu, naturalności i zwykłego bycia sobą. To się chyba prawdziwe życie nazywa.
Zaliczona gmina: Lubycza Królewska (397)
Poziom wody nie pozwalał na swobodne płynięcie, nie pozwalał na płynięcie w ogóle. Było to odpychanie się od dna, brzegów, przeciąganie po powalonych konarach. Kilkumetrowe odcinki, które pozwalały aby kajak mógł posłużyć do tego do czego został stworzony, były rzadkością. Te kilka kilometrów spływu (sic!) było fatalnym wyborem. Ostatni odcinek, około kilkuset metrów przed końcem, musiałem ciągnąć kajak po kamienistym dnie, samemu brodząc w wodzie, która miała temperaturę w granicach dziesięciu stopni. Prawdziwa, roztoczańska przyjemność. Dziękuję.
Spływ po Tanwi.
Zmiana nastroju
Nieudana przygoda z kajakami szybko odeszła w niepamięć, gdy tylko zapakowaliśmy rowery na samochód i udaliśmy się po obiedzie do Werchraty. Wczorajsza piękna wycieczka po terenach leżących na południe od tej wsi rozbudziła nasze apetyty co do tego rejonu więc pełni zapału ruszyliśmy tym razem w drugą stronę. Humor nieco psuły nam szybko przemieszczające się po nieboskłonie chmury, które zwiastowały deszcz, ale nie zważając na to co nad nami udaliśmy się w kierunku Hrebennego.
Pierwszym miejscem, które na chwilę nas do siebie przyciągnęło były Prusie. Zabytkowa, drewniana cerkiew stojąca przy wjeździe do wsi zachęcała do odwiedzin ale tym razem tylko rzuciliśmy na nią okiem z perspektywy siodełka i zatrzymaliśmy się dopiero kilometr dalej. Postój wynikł z prozaicznego powodu, staliśmy przy granicy polsko - ukraińskiej o czym informowały wszechobecne znaki oraz dwie kamery rozmieszczone na słupach trakcyjnych torów, które biegły do przejścia granicznego w Hrebennem. Nic ciekawego nie tu nie było a nas jak zwykle przywiodła ciekawość. Dzisiaj nienagrodzona żadną nagrodą.
Prusie, swoisty koniec świata na Roztoczu.
Skamieniałe drzewa
Muzeum skamieniałych drzew w Siedliskach jest wizytówką i ponoć niezwykłą atrakcją turystyczną tej miejscowości. Niestety nie było nam dane się o tym przekonać, ponieważ w trakcie naszej wizyty było zamknięte, pomimo że godziny otwarcia wskazywały na coś zupełnie innego. Przeczytaliśmy więc tablice informacyjne stojące tuż obok budynku, który odnowili i wyremontowali sami mieszkańcy, i odjechaliśmy niepyszni. Na pamiątkę odwiedzin tej wsi sfotografowałem znajdującą się vis-a-vis muzeum cerkiew.
Cerkiew św. Mikołaja w Siedliskach.
Nagradzamy cierpliwość
Przejście graniczne w Hrebennem to dla wielu drzwi do wielkiego świata, dla niektórych okno przez które można jedynie spojrzeć. Aby je otworzyć potrzeba czasami anielskiej wręcz cierpliwości bądź odpowiednich znajomych. Czasy się zmieniają, kolejki jak były tak są i będą. Dłuższe, krótsze ale żyjące swoim życiem. Obserwując przez chwile stojące w ogonku TIR-y zastanawialiśmy się dlaczego to tyle trwa. Odpowiedzi nie znamy do teraz.
Kolejka do przejścia granicznego w Hrebennem.
Hrebenne odwiedziliśmy nie tyle z powodu przejścia granicznego ale to cerkiew św. Mikołaja była tym co Nas tu sprowadziło. Widziana dotychczas tylko na zdjęciu spodobała mi się na tyle, że chciałem zobaczyć ją na żywo. Jak to często w takich przypadkach bywa, na miejscu pocałowaliśmy klamkę. Zamknięte. Cerkiew postawiona została na wzniesieniu górującym nad okolicą a krótka i sztywna ścianka tuż przed nią to sprawdzian dla niejednego rowerzysty.
Cerkiew św. Mikołaja w Hrebennem.
Żmijowisko
Kierując się z Hrebennego w stronę Mostów Małych nasza droga wiodła przez las. Częściowo po fatalnej jakości asfaltem, częściowo po jeszcze gorszej jakości szutrowej. O ile do niewygód zdążyliśmy się już przyzwyczaić i takie trakty nie robią na nas już większego wrażenia to spotykane na swej drodze żmije a i owszem. Na tym krótkim odcinku spotkaliśmy ich na drodze kilkanaście, część już martwych, pewnie rozjechanych przez samochody ale kilka z nich było jak najbardziej żywych i gdy widzi się przed sobą grubego, jadowitego i zygzakowatego gada to wyobraźnia zaczyna działać na zwiększonych obrotach. W rzeczywistości trzeba mieć wyjątkowego pecha aby zostać ukąszonym bo żmije zdecydowanie wolą unikać konfrontacji z człowiekiem i szybko oddalają się od nas i wolą zostawić swoją broń na zdobywanie pożywienia a nie marnotrawienie go na niepotrzebne zabawy. Tak czy inaczej taka ilość węży na tak małym obszarze nie jest zjawiskiem typowym i dała nam do myślenia.
Droga przez mękę
Długi Goraj, który góruje ponad całym polskim Roztoczem był ostatnim celem dzisiejszej wycieczki. Zgodnie z mapą, miała prowadzić do niego dobrze oznaczona i przejezdna rowerem z przyczepką, droga o utwardzonej nawierzchni. Zanim się na niej znaleźliśmy zrobiliśmy kilka nadprogramowych kilometrów, ponieważ pojechaliśmy przez Teniastykę a nie skrótem z Mostów Małych do Potoków, który wybili nam z głowy miejscowi rowerzyści. Miało być tam milion ton piachu i nie mając ochoty sprawdzenia tego samemu, pojechaliśmy asfaltem.
Z Potoków na Długi Goraj prowadzi zielony szlak i faktycznie jest dobrze oznaczony. Jednak droga, która została wyłożona ażurowymi płytami odbiera resztki jakiejkolwiek przyjemności jazdy rowerem. Ponad trzy kilometry tłuczenia się po tej nawierzchni po prostu odebrało nam chęć do czegokolwiek. Dopiero kilkaset ostatnich metrów przed szczytem pojawił się asfalt, który sprowadził nas później w dół, do samej Werchraty. Reasumując, jesli komuś przyjdzie do głowy jazda od Potoków niech wybije sobie ten pomysł jak najszybciej z głowy. Nieciekawy las, droga fatalna.
Jeśli do trzech kilometrów ażurowego piekła dodamy wiszące nad nami ciężkie chmury otrzymamy kiepskie zakończenie. Wjeżdżając na najwyższy szczyt całego Roztocza mieliśmy nadzieję na jakąś satysfakcję czy też podobny efekt ale zamiast tego myśleliśmy tylko aby ten wyjazd dobiegł końca. Bywa i tak...
Ławka
Oranżada na miejscu w jedynym sklepie w Werchracie po raz kolejny okazała się niezastąpionym składnikiem do nawiązania samoistnej konwersacji z miejscowymi. Choć po prawdzie gdyby był to sok pomidorowy, cola czy też cokolwiek innego to centrum dowodzenia światem też znalazło by się właśnie w tym momencie i na tej ławce pod sklepem. Tego brakuje nam najbardziej w Poznaniu. Otwartości ludzi, uśmiechu, naturalności i zwykłego bycia sobą. To się chyba prawdziwe życie nazywa.
Zaliczona gmina: Lubycza Królewska (397)
Kategoria 25-50, Magiczne Roztocze 2017, Nowe gminy, Z przyczepką