Info

avatar rmk z miasteczka Poznań. Mam przejechane 37834.21 kilometrów. Jeżdżę, bo lubię :)
Więcej o mnie. button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl

Wykres roczny

Wykres roczny blog rowerowy rmk.bikestats.pl
Wpisy archiwalne w kategorii

Z przyczepką

Dystans całkowity:1316.40 km (w terenie 0.00 km; 0.00%)
Czas w ruchu:79:43
Średnia prędkość:13.56 km/h
Maksymalna prędkość:51.20 km/h
Suma podjazdów:6931 m
Liczba aktywności:37
Średnio na aktywność:35.58 km i 2h 34m
Więcej statystyk
Dane wyjazdu:
36.70 km 0.00 km teren
02:56 h 12.51 km/h:
Maks. pr.:30.80 km/h
Temperatura:14.0
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy:181 m
Kalorie: kcal

Borne Sulinowo - dzień 1.

Sobota, 20 maja 2017 • dodano: 23.05.2017 | Komentarze 8

Borne Sulinowo od dawna fascynuje swoją historią, urzeka położeniem i zaprasza do siebie spragnionych spokoju turystów. Postanowiliśmy z tego skorzystać i odwiedzić te, bez wątpienia, fantastyczne miejsce. Wolny weekend, prognoza pogody bez żadnych kataklizmów i naprędce znaleziony nocleg sprawiły, że w sobotę nieco po szóstej rano jechaliśmy już samochodem do Bornego. Rowery na platformie, przyczepka w bagażniku, mapa okolic spakowana, dwa dni rowerowego odpoczynku przed nami. Bez planu, spontanicznie i z uśmiechem na twarzy. Ten wyjazd musiał być ciekawy i takim był.



Oszukana metryka.

Borne Sulinowo i pobliskie Kłomino przez kilkadziesiąt lat tętniły życiem pomimo, że oficjalnie nie istniały. Pierwsze z miast założone zostało w latach 30-tych XXw. dla szkoły artylerii Wermachtu i przejęte w 1945r. przez wojska Radzieckie. Do 1992r. było wyłączone spod polskiej administracji, nie istniało na żadnej z map i było terenem zamkniętym dla ludności cywilnej. Ponad 60tys. żołnierzy jakie wyjechało stąd w chwili przekazania Bornego Sulinowa w ręce polskie świadczy o tym jakiej skali proceder się tu odbywał. Doprawdy niesamowita historia. Obecnie mieszka tu niecałe pięć tysięcy mieszkańców, którzy zajmują tereny i budynki po Armii Czerwonej. Z kolei Kłomino to jedyne w Polsce miasto widmo. W przeciwieństwie do Bornego Sulinowa nigdy nie zostało zasiedlone i obecnie jest sukcesywnie wyburzane, zostało tylko kilka budynków w ruinie i dwa odnowione bloki. Spóźniliśmy się trochę z odwiedzinami, z klimatu jaki tu panował, nierealnej pustki, opuszczonych tajemnic i pozostałości nie zostało już prawie nic. Polski Czarnobyl praktycznie znikł z powierzchni ziemi. Za panowania Rzeszy był tutaj Oflag II D Gross-Born, od 1940r. Po zakończeniu wojny Rosjanie więzili tu Niemców a a następnie mocno rozbudowali miasto na własny użytek. Był to teren ściśle strzeżony.

Nieopodal Kłomina, na zamkniętym terenie w Brzeźnicy, znajdował się jeden z magazynów radzieckiej broni nuklearnej przechowywanej na terenie Polski. Miało zostać ona użyta w walce z imperializmem, również przez Nasze wojska. W lasach, które szczelnie oplatają te tereny można spotkać do dzisiaj pamiątki po ten nuklearnej zagadce. Schrony, bunkry i stanowiska strzelnicze przyciągają wielu poszukiwaczy wrażeń.

Zarówno wyżej opisaną bazę radzieckich wojsk rakietowych, jak i Kłomino odwiedziliśmy jadąc samochodem do Bornego Sulinowa. Oba miejsca robią wrażenie, choć w przypadku Kłomina jest to już tylko resztka, z tego co było. Szkoda, wielka szkoda. 


Michaś przy opuszczonej bazie rakietowej wojsk radzieckich w Brzeźnicy Kolonii. 


Kłomino, miasto widmo.

Kraina Odwróconego Krzyża

Po ponad dwugodzinnej jeździe samochodem z Poznania i zwiedzaniu atrakcji po drodze w Bornym Sulinowie zjawiamy się przed dziesiątą rano. Wypakowanie bagaży, złożenie rowerowego zestawu, krótkie chwile na ogarnięcie siebie i można zacząć to po co to przyjechaliśmy. W okolicach tego miasta wytyczono ponad 200km szlaków rowerowych więc jest w czym wybierać. Zerkając na mapę decydujemy się udać w Krainę Odwróconego Krzyża. Trzydzieści kilometrów niebieskiego szlaku będzie nam dzisiaj towarzyszyć przez całą drogę, prowadząc przez tereny usiane jeziorami, rzekami i lasami. Zapowiada się nieźle.

Pierwsze śliwki

Pierwsze śliwki w maju? Nic z tych rzeczy. Sześć kilometrów dość ruchliwą drogą prowadzącą z Bornego w stronę Łubowa, po asfalcie, który pokrył betonowe płyty nie należy do przyjemności. Ten odcinek to wspomniane właśnie śliwki robaczywki. Na rozgrzewkę, na początek. I do zapomnienia.


Zaczynamy wycieczkę. Rosyjskie wpływy ciągle widoczne. W Bornym Sulinowie nie da się od nich uciec. 

Nauka jazdy

W Liszkowie zjeżdżamy na polną drogę i niebieski szlak ukazuje nam swe piękno. Cisza, spokój, sielska atmosfera. Michaś wyskakuje z przyczepki domagając się swojego rowerku co skwapliwie wykorzystujemy i po chwili Nasz synek śmiga sam po pustej i dobrze utrzymanej drodze, zagubionej wśród pól. Silny boczny wiatr nie ułatwia sprawy ale ponad kilometr przejechany a właściwie przebiegnięty na tak małych nóżkach i kółkach to wynik więcej niż świetny. Nie straszne mu kamienie, dziury i piach. Cieszymy się wraz z nim ale jako, że wiatr nie ustaje, pakujemy Michała z powrotem do przyczepki i dwa kilometry dalej zatrzymujemy się na piknik nad jeziorem Niewlino. Tutejsze pole namiotowe zdecydowanie nie zachęca do biwakowania, jest zaniedbane ale na krótki odpoczynek w sam raz.


Nauka jazdy i rodzinne rowerowanie. Okolice Liszkowa.


Sielskie krajobrazy.


Nie sposób pomylić drogi.


Jezioro Niewlino.

Piękna wioska

Pomimo, że do Ostrorogu wjeżdżamy po nierównej, brukowanej drodze, to sama wioska Nas urzeka. Zadbane domostwa, przystrzyżona trawa, jednakowe wiszące kwietniki, czystość i spokój jaki tu panuje jest wprost niesamowity. Wieś jakby oderwana od otaczającej ją rzeczywistości. Niespiesznie jadąc po bruku rozglądamy się to na prawo, to na lewo ciesząc oczy tym widokiem. Szkoda, że podobnych wsi jest tak mało.


Ostroróg, piękna i zadbana wieś zagubiona pośród niczego.


Ostroróg, piękna i zadbana wieś zagubiona pośród niczego.


Ostroróg, piękna i zadbana wieś zagubiona pośród niczego.

Kolejny kilometr

Za Ostrorogiem wjeżdżamy w las i Michaś ponownie dostaje szansę na szlifowanie swoich rowerowych umiejętności. Osłonięty od wiatru poczyna sobie coraz śmielej i chwilami trzyma nawet obie nogi w powietrzu. Niesamowita to przyjemność obserwować jak się rozwija i robi postępy własny potomek. Przy okazji robimy sobie pamiątkowe, rodzinne zdjęcie. Rozkładanie statywu jest dość czasochłonne ale to też kolejna okazja do zabawy, więc nie jest to czas stracony.


Rodzinnie.


Coraz śmielsza jazda.

Tunel 

Silny i dość nieprzyjemny wiatr na szczęście gubi się pośród lasów ale zaczyna padać delikatna mżawka. Jeszcze kilkanaście godzin temu było prawie trzydzieści stopni, dzisiaj ledwie trzynaście i mżawka. Majowa pogoda zdecydowanie wariuje ale jak wiadomo, na rower nie ma złej tylko są nieodpowiednio ubrani rowerzyści. W Czochryniu wyjeżdżamy z lasu na asfaltową drogę i trafiamy we wprost bajecznie zielony tunel ułożony z koron drzew. Na szczęście szaleństwo wycinki nie dotarło w te strony i możemy delektować się przepiękną, naturalną architekturą, która na żadnym ze zdjęć nie wygląda tak urzekająco jak na żywo. Piękno natury w najczęstszej postaci.



Tama

Ostatnie kilka kilometrów jedziemy mało uczęszczaną i wygodną asfaltówką łączącą Nadarzyce z Bornym Sulinowem. Na chwilę zjeżdżamy jeszcze w las aby oglądać małą tamę na Piławie, którą wybudowali tu jeszcze Niemcy i była ona jednym z elementów umocnień Wału Pomorskiego. Michał smacznie spał w przyczepce więc mieliśmy nieco czasu na kilka zdjęć i odrobinę relaksu. Przyjemne miejsce do odpoczynku. 


Tama na Piławie.

Miasto, którego nie było

Dzisiejszą wycieczkę kończymy dość wcześnie, bo około piętnastej ale to nie koniec atrakcji. Resztę dnia postanawiamy przeznaczyć na długi spacer po miasteczku i powolne zwiedzanie jego atrakcji. Wojskowe pozostałości, ruiny wymieszane z odnowionymi i wyremontowanymi budynkami, ślady radzieckiej i niemieckiej obecności towarzyszą nam na każdym kroku. Mieszkań na sprzedaż i wynajem jest również całe mnóstwo, widać że cały czas wszystko się tu rozwija. Największe wrażenie robi na Nas byłe kasyno oficerskie, zwane również domem oficera. Zniszczony niemal doszczętnie stał się ruiną ale jego piękno widać nawet dzisiaj. Gdyby znalazł się chętny i wyłożył na stół prawie dwa miliony mógłby zrobić z tego prawdziwą perełkę. Dzień kończymy przed zachodem słońca, pełni wrażeń ale też zmęczeni. Długa trasa samochodem, kilka godzin na rowerze, pogoda w kratkę i sporo atrakcji zrobiło swoje. Zasypiamy szybko, szczęśliwi z kolejnego dnia, który mogliśmy spędzić rodzinnie, na rowerach.


Radzieckie pozostałości.


Dom Oficera w Bornym Sulinowie. 


Dom Oficera w Bornym Sulinowie.


Czerwonoarmiści...


Dzień kończymy nad Jeziorem Pile.

Zaliczona gmina: Borne Sulinowo (383)


Dane wyjazdu:
45.30 km 0.00 km teren
03:59 h 11.37 km/h:
Maks. pr.:40.40 km/h
Temperatura:26.0
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy:350 m
Kalorie: kcal

Sierakowski Park Krajobrazowy, rodzinnie :)

Sobota, 1 kwietnia 2017 • dodano: 03.04.2017 | Komentarze 5

Sierakowski Park Krajobrazowy okazał się idealnym miejscem na pierwszokwietniową, rodzinną, rowerową wycieczkę. Przepiękne tereny, nieskazitelna przyroda, niezliczone jeziora, pagórki, lasy, cisza i grzejące słońce. Można chcieć więcej? Pewnie tak, ale po co?



Długo nie mieliśmy wspólnego, wolnego weekendu. Praca, obowiązki domowe, codzienność. Gdy tylko trafiła się okazja na rodzinny wyjazd nie zastanawialiśmy się ani chwili. Jedziemy w okolice Sierakowa, samochodem ale z rowerami i przyczepką. Prognoza pogody idealnie wstrzeliła się w nasz kalendarz i obdarzyła nas ponad dwudziestoma stopniami na plusie. Przez chwilę można było się zastanawiać czy to nie żart primaaprilisowy ale tym razem pogodynki sprawiły się na piątkę z plusem.

Wokół Sierakowa tras rowerowych jest bez liku, od wyboru do koloru. Nasz wybór padł na zachodnie krańce gminy i kombinacje szlaków. Jeździliśmy niebieskim "Szlakiem Dzikich Zakątków", trafił się zielony "Do stada", był też czarny "Rowerowy Szlak Stu Jezior". Ta kombinacja okazała się trafna, mogliśmy nacieszyć oko widokami, pojeździć po przepięknych lasach. Sosnowe mieszały się z bukowymi, graby, olsy i modrzewie też się trafiały. Nie byłbym sobą gdybym nie wspomniał o tym co uwielbiam najbardziej czyli o pagórkach. Ta część Wielkopolski to polodowcowy, rowerowy raj. Pagórki, górki, wymagające ścianki, po prostu naturalne piękno pofałdowanego krajobrazu, można się tylko zachwycać. Jezior nie zabraknie dla nikogo,tych z infrastrukturą i tych całkowicie dzikich, czekających na odkrycie. Można odpocząć w ciszy i naturze, można w gwarze i cywilizacji. 

Drogi na terenie Sierakowskiego Parku Krajobrazowego są wszelkiej maści. Od nowych, równych jak stół, asfaltowych dróg pomiędzy wsiami po totalnie nieprzejezdne, piaszczyste odcinki jakie zaserwowano nam pomiędzy Prusimiem a Chalinem. Wysypano tam bowiem tony piasku na dobrą gruntową drogę. Jaki był tego zamysł nie mam pojęcia ale na tym odcinku czekał nas spacer. Ciągnięcie roweru z przyczepką w takich warunkach to trening siłowy jakiego nie powstydziliby się najlepsi siłacze.

Jedną z atrakcji miała być wizyta w Olandii w Prusimiu ale na miejscu spotkało nas rozczarowanie. Obsługa kręciła się wokół jakby miała wszystkich i wszystko w d..., w restauracji śmierdziało a teren wokół robił przykre wrażenie. Nie tak to sobie wyobrażałem. Podobna sytuacja miała miejsce w Chalinie. Mieści się tam Ośrodek Edukacji Przyrodniczej, zamknięty na cztery spusty, brudny wokół, zaniedbany i odpychający. Jeśli tak mamy być edukowani to przyszłości w tym nie widzę. 

Dużym problemem okazało się wypicie kawy. Aby tego dokonać musieliśmy zatoczyć pętlę i wrócić do Sierakowa, ponieważ w mijanych wioskach nie było gdzie jej kupić, żadna z mijanych agroturystyk takowej nie serwowała a o Olandii napisałem akapit wyżej. Koniec końców odwiedziliśmy Kuchnię ze Smakiem w Sierakowie i gorąco polecamy to miejsce. Pyszne jedzenie, duże porcje i przyzwoite ceny. Po obiedzie kawę postanowiliśmy jednak wypić nad jeziorem i usiąść na tarasie kawiarni ale jak się okazało można było uczynić to tylko do 16.00 bo później było wesele. My byliśmy o 16.30... I tak o to była to pierwsza od niepamiętnych czasów sobota bez kawy.

Nad jeziorem posiedzieliśmy dość długo dając Michasiowi zasłużony czas na zabawę. A tej było co nie miara, świeżo wysypany piasek na plaży to mnóstwo przyjemności. Mama dzielnie odpoczywała w blasku zachodzącego słońca leżąc wygodnie na kocu a tata dzielnie znosił wszystkie wygłupy swojego synka, zbierając siły na ostatnie kilkadziesiąt kilometrów drogi do domu, tym razem już za kierownicą samochodu. Podział ról w rodzinie musi być... ;-)


Niebieski Szlak Rowerowy "Szlak Dzikich Zakątków".


Pomiędzy Jeziorami Putnik a Śremskim. Trasa Rowerowego Szlaku Stu Jezior.


W lesie, liściastym lesie ;)


Przed Ławicą.


Pit stop na zabawę i drugie śniadanie, Ławica :)


Jezioro Ławickie.


Nie zawsze się jeździ, czasem się idzie. Konkretna ścianka pomiędzy Ławicą a Popowem.


Jezioro Młyńskie w Prusimiu.


Wśród pasożytów.


Ufo w Ośrodku Edukacji Przyrodniczej w Chalinie.


Hop do góry w stronę Śremu. Na szczycie okazało się, że nie było wcale tak hop, hop :)


Gdy się ciągnie za sobą ponad 40kg to nachylenie wzrasta niesamowicie ;))


Góra głazów i panorama na Puszczę Notecką.


Miłe zakończenie dnia, piaszczyste szaleństwa nad Jeziorem Jaroszewskim.




Dane wyjazdu:
17.90 km 0.00 km teren
01:34 h 11.43 km/h:
Maks. pr.:0.00 km/h
Temperatura:2.0
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy: 72 m
Kalorie: kcal

Zimowy Bałtyk - dzień 3.

Piątek, 3 lutego 2017 • dodano: 11.02.2017 | Komentarze 5

Wiatrak

Lat temu kilka wstecz, bo w wieku XVII, gdzieś w Europie postanowiono nowy typ wiatraka. Owe urządzenie było o tyle nietypowe, że posiadało obrotowy dach a właściwie jego kopułę i dzięki temu pozwalało na ustawianie powierzchni skrzydeł prostopadle do kierunku wiatru. Około stu lat później taki wiatrak znalazł się również w małej osadzie, Lędzinem zwanej. Jako, że od Naszej nadmorskiej, zimowej kwatery, mieliśmy do niego zaledwie trzy kilometry to pomysł na jego odwiedzenie nie musiał długo czekać na obopólną akceptację i przed południem postanowiliśmy tam pojechać. Pogoda tego dnia nie zachęcała do długiej wycieczki, zimny wiatr i szarość oblepiająca wszystko wokół to raczej przyjaciel domatorów ale dla Nas nie ma złej aury. Ta jak wiadomo zależy tylko od Nas samych.


Dworzec kolei wąskotorowej w Niechorzu.

Dojazd do Lędzina to dwa światy, choć w jednym kraju. Chciałbym sensownie wytłumaczyć fakt, że od Niechorza prowadzi tysiąc pięćset metrów pięknej, równej i oświetlonej drogi rowerowej, która kończy się na rondzie w polu, ale nie potrafię. Kilometr dalej jest Lędzin, w którym również miejscowi przyjmują letników, z których zapewne część dojeżdża rowerami na plażę ale do skrzyżowania w polu dojechać trzeba drogą wojewódzką. Bez pobocza, z szybko jeżdżącymi autami. Tak też musieliśmy pojechać i My, alternatywy nie ma. Jakże piękny przykład sąsiedzkiej współpracy. 


DDR od Niechorza do drogi wojewódzkiej, urywa się w polu.

Wiatrak odwiedziliśmy a właściwie tylko oglądnęliśmy z zewnątrz. Teren ogrodzony, zamknięty i na sprzedaż. Pozostało jedno pamiątkowe ujęcie i tyle tu po Nas. Miała być atrakcja, była smutna, szara, zimowa, nadmorska rzeczywistość. Zamknięte.


Wiatrak w Lędzinie.

Cukier z solą

Zimową porą, gdy sztormy oplatają szczelnie wybrzeże i pchane północnymi wiatrami wody wdzierają się w ląd, jezioro Liwia Łuża staje się słodko-słone. Dla rowerzystów nic to nie znaczy ale przyjemniej jedzie się wzdłuż jego brzegu wiedząc, że nie jest zwykłym jeziorem, choć niezwykłym również. Skoro już jest tuż obok Nas to warto byłoby je objechać wokół, kręcąc się nieśpiesznie przy rezerwacie. Tak też uczyniliśmy.


Słodko-słone jezioro.

Droga z Niechorza do Skalna istnieje na mapie, istnieje jako szlak, zarówno pieszy jak i rowerowy, ale zimą istnieje tylko w świadomości mieszkańców bo nikt nią nie jeździ. Tak przynajmniej nam powiedziano ale cóż począć gdy ciekawość jest większa od rozsądku. Przejechanie trzech kilometrów zajęło nam czterdzieści minut. Przejechanie, przespacerowanie, przepchanie, kolejność dowolna. Szuter, błoto, droga wysypana wszelkimi możliwymi odpadami z budowy i inne wymarzone trakty czekały na Nas na tym odcinku. Okolica piękna, przynajmniej mieliśmy czas i możliwość się z nią zapoznać, taki plus w tych minusach.


Nad Jeziorem Liwia Łuża.


Taka jazda.


Bez przyczepki jeszcze można, z bagażem już nie.


Przed Skalnem.


Smutne drzewo.

Wersal

Od Skalna do Pogorzelicy była normalna, asfaltowa droga. Rzadko kiedy bym o tym wspominał ale po odcinku, który był za nami, ta droga to był Wersal. Prawdziwe ukojenie. Jak widać dużo nie potrzeba ludziom do szczęścia.

Plaża.

W Pogorzelicy zjechaliśmy na plażę i pojeździliśmy jeszcze trochę po zmrożonym piasku. Zdecydowanie polecamy taką przyjemność każdemu. Szum morskiej bryzy i możliwość nieśpiesznej jazdy po praktycznie pustej plaży to miód na serce i duszę. Moglibyśmy tak się kręcić w te i we wte ale niestety pogoda zmusiła nas do powrotu do domu, zrobiło się przenikliwie zimno i nie chcąc narażać Michasia na infekcje z żalem musieliśmy zakończyć Naszą rowerowy dzień.


Na koniec.


Na pamiątkę.

Wszystko co dobre szybko się kończy

Nad morzem zostaliśmy jeszcze dwa dni. Niestety zarówno pogoda jak i inne, nierowerowe plany, spowodowały, że jeździliśmy tylko trzy dni. Tylko lub aż, zależy od punktu siedzenia. Dla nas był to pierwszy raz nad morzem w zimie, pierwszy raz rodzinna jazda po plaży i bardzo nam się podobało.

Puste plaże i wszechobecny spokój wynagradzają wszelkie trudy zimowego pobytu nad Naszym morzem. Na pewno jeszcze tam wrócimy i na pewno nie będzie to latem. 


Tak można pojeździć tylko zimą. Międzyzdroje.


Zaliczona gmina: Karnice (349)

Dane wyjazdu:
25.20 km 0.00 km teren
01:59 h 12.71 km/h:
Maks. pr.:30.70 km/h
Temperatura:0.0
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy:170 m
Kalorie: kcal

Zimowy Bałtyk - dzień 2.

Czwartek, 2 lutego 2017 • dodano: 08.02.2017 | Komentarze 7

Latarnik

Był to człowiek już stary, lat siedmiudziesiąt albo i więcej, ale czerstwy, wyprostowany, mający ruchy i postawę żołnierza. Włosy miał zupełnie białe, płeć spaloną jak u Kreolów, ale sądząc z niebieskich oczu, nie należał do ludzi Południa. 

Mężczyzna, który sprzedał nam bilety wstępu na niechorską latarnię zupełnie nie przypominał jegomościa od Sienkiewicza, ruchy miał ospałe, postawę znudzoną a oczy przekrwione. Michaś zupełnie się tym nie przejął i dziarsko ruszył do góry mając przed sobą ponad 200 schodów. Czterdzieści kilka stopni później upomniał się o tatusiowe rączki i w takiej oto pozycji postanowił zdobyć tę wieżę z lampą na szczycie. Tato się zasapał ale na górę synka wniósł, mama dzielnie dotrzymała kroku i we trójkę mogliśmy oglądać Niechorze z lotu ptaka. Nic więcej nie było widać bo widoczność dzisiejszego poranka była fatalna a poza tym u góry mocno wiało i ziąb był straszliwy. Dwa, trzy zdjęcia i na dół. Latarnia zaliczona, uciekamy na rower. Przed nami wilgotny, chłodny, by nie powiedzieć zimny dzień. Słońca brak, wiatr zaczyna zwierać szyki, zima drodzy państwo, zima nad Bałtykiem...


Latarnia w Niechorzu, jak widać :)


Bałtyk z góry.

Na lewo patrz


Mrzeżyno było na prawo, dziś zerkamy na lewo i Naszym oczom wpatrzonym w mapę ukazuje się kilka miejscowości jedna przy drugiej, jedziemy. Rewal, Trzęsacz, Pustkowo, Pobierowo i tak dalej... Co może być w tym ciekawego? Pewnie nic ale jak nie pojedziemy to się nie przekonamy i niesieni tą ideą zaczynamy kręcić na zachód.

Widok na wieloryba

Na pierwszy rzut oka idzie Rewal. Zadbane miasteczko, wszystko zdaje się mieć swoje miejsce, chaosu tu mało i czysto wokół. Czy to jeszcze Polska Nasza kochana czy też Odrę nieopatrznie już przekroczyliśmy? Podoba nam się, jest przyjemnie. Plac wielorybów kończy się platformą widokową, z której skwapliwie korzystamy i przez dłuższą chwilę po prostu patrzymy się na wodę. Urlop w pełni. Pozostaje nam tylko wierzyć licznym opisom tego miejsca, że wschody i zachody słońca są z tego miejsca wyjątkowo urokliwe. Dzisiaj jedyne słońce jakie mogłem ujrzeć to szczelnie opatulona szalikiem i pięknie uśmiechnięta Moja Kochana Żonka.


Rewalski punkt widokowy.


Plaża w Rewalu.

Mur

Rewal i Trzęsacz łączy droga rowerowa, którą lepiej przemilczeć, więc nic o niej nie napiszę. Tuż przed wjazdem do tej drugiej miejscowości skręcamy w polną drogą, która prowadzi do miejsca startowego paralotniarzy. Klif obrywa się tu niemal pionowo przez co warunki do tego typu akrobacji są wyśmienite a widoki z tego miejsca jeszcze lepsze. Stąd wąską ścieżką tuż nad klifem jedziemy do słynnego kawałka muru, który już dawno miał spaść ale nie śpieszno mu na dół i jeszcze stoi. Ruiny kościoła w Trzęsaczu są dużą atrakcją turystyczną i jeszcze większą zagadką dla Nas. Nie z powodu ich przeszłości ale tego co ludzie widzą w kawałku ściany. Mur jak mur, ani chiński ani nietypowy. Zupełnym przeciwieństwem jest, druga już tego dnia, platforma widokowa, którą postanowiono tuż obok. Metalowa, ażurowa konstrukcja stojąca dwadzieścia metrów ponad plażą robi niesamowite wrażenie, delikatnie kołysze się na wietrze i pozwala na ciekawe doznania. Bardzo polecamy te miejsce, zdecydowanie warto przyjechać do Trzęsacza aby się na niej znaleźć a mur zostawić za plecami. Spędziliśmy tu dłuższą chwilę.


Stąd startują paralotniarze.


Punkt widokowy w Trzęsaczu.


Gdzie ten mur?


Punkt widokowy w Trzęsaczu.


Widok na Bałtyk z góry.

Wielkie nic

W Pustkowie urozmaicamy sobie drogę zjeżdżając na czerwony, pieszy szlak wzdłuż wydm, który prowadzi po sosnowym lesie. Niezły sprawdzian dla przyczepki i ciągła jazda w górę i w dół po pagórkach. Z lasu wyjeżdżamy w Pobierowie gdzie podobnie jak wczoraj w Mrzeżynie nie znajdujemy żadnej czynnej kawiarni więc decydujemy się na powrót do Niechorza. Pogoda zaczyna dawać się we znaki, wilgotne powietrze szybko wychładza organizm na postojach więc czas wracać. Pustkowo i Pobierowo nie miały dla Nas nic o czym moglibyśmy wspomnieć, poza kilkuset metrami jazdy w pięknym jodłowym lesie. No i w Pustkowie stoi replika krzyżu z Giewontu, nawet nieco wyższa ale takie rzeczy nas nie bawią...


Pobierowo.


Naturalnie.

Robinson Crusoe

Z Pustkowa do Rewala jedziemy już szosą. Mam dość dziurawego chodnika, szumnie nazwanego drogą dla rowerów i podskakującej przyczepki w której Michał też zaczyna się już niecierpliwić. Zmarznięci i głodni szukamy w Rewalu czegoś na ząb i Nasz wybór pada na tawernę przy wielorybach, która okazuje się doskonałym wyborem. Zostajemy nakarmieni przepyszną pizzą, prosto z pieca, Michaś ma plac zabaw tylko do swojej dyspozycji więc możemy posiedzieć tu przez dłuższy czas. Kawa, deser i długa rozmowa z pracownikiem o życiu w tym małym miasteczku w zimie, perspektywach i tak dalej sprawia, że zaczyna się już ściemniać gdy zbieramy się w końcu do wyjścia. Poza nami w lokalu pustka, zima nad Bałtykiem... Wracamy wzdłuż rewalskiej promenady i  Niechorzu jesteśmy już po zmierzchu.


Najważniejszy punkt każdej wycieczki.

Szaro

Szaro dzisiaj było, depresyjna pogoda i mało atrakcji po drodze. Bez wątpienia dwa punkty widokowe, w Rewalu i Trzęsaczu, są do zapamiętania i godne polecenia. Poza tym jeśli ktoś lubi koszmary niech zerknie na pięciogwiazdkowy hotel przy głównej ulicy Pobierowa, który pasuje tam jak pięść do oka. Chociaż patrząc na wszystko wokół, to tam nic do siebie nie pasuje. Czerń i biel dzisiejszego dnia pozwalała to przełknąć bez goryczy, choć miejscami było ciężko.



Dane wyjazdu:
43.10 km 0.00 km teren
03:09 h 13.68 km/h:
Maks. pr.:30.40 km/h
Temperatura:2.0
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy:250 m
Kalorie: kcal

Zimowy Bałtyk - dzień 1.

Środa, 1 lutego 2017 • dodano: 07.02.2017 | Komentarze 13

Rozmowa

A narty gdzie pakujesz? - spytał mnie sąsiad dzień wcześniej gdy wkładałem plecak do bagażnika. Odpowiedziałem mu tylko uśmiechem i wróciłem na górę po rowery, które zamocowałem na bagażniku. Nad morzem na nartach nie pojeżdżę - moje słowa zbiły go z tropu. Niesamowite - powiedział z wyrazem twarzy, który mógł oznaczać wszystko, od zdziwienia po dezaprobatę. Przecież jest zima - tym frazesem zakończył swą wypowiedź a Ja zacząłem się zastanawiać co miał na myśli.

Planowanie

Środek kalendarzowej zimy, za oknem mróz i śnieg, szarość dnia potrafi skutecznie odebrać chęć do realizowania czegokolwiek. Palce wędrują po mapie w poszukiwaniu cieplejszych miejsc ale mocno skrócony urlop zawęża pole manewru. Zostaje więc wybór pomiędzy górami a morzem, w Naszym pięknym kraju. Prognoza pogody prowadzi Nas nad Bałtyk, najmniejsze prawdopodobieństwo opadów i w miarę stabilnie. Jedziemy do Niechorza, nocleg rezerwując dzień wcześniej co jak się okaże, było strzałem w dziesiątkę.

Zimowy sen.

Niechorze i jego okolice latem zamieniają się w turystyczny kołchoz. Kilkadziesiąt tysięcy wczasowiczów w wioskach liczących kilkuset stałych mieszkańców i kolorowy, plastikowy jarmark rodem z Chin potrafi nawet najpiękniejsze miejsce sprowadzić do miana rynsztoku. Zimą wszystko się zmienia. Wraca spokój, życie toczy się tu swoim leniwym, prowincjonalnym tempem. Mieszkańcy ładują baterie na letnie zachcianki przyjezdnych i zapadają w letarg. O nocleg jest ciężko, otwarte są tylko największe hotele a kwatery prywatne są zamknięte i niedostępne w okresie zimowym. Dzień wcześniej wykonałem kilka telefonów i tylko upewniłem się w tym upewniłem. Na miejscu otwarte dwa sklepy, dwie tawerny, jedna kawiarnia a tak to tylko hula wiatr i wciskając się w każdą szparę śpiewa swoje morskie, mroźne opowieści. Ciszę przerywają tylko okoliczne remonty, przygotowania nowego i naprawy starego. Na lato znów wszystko będzie kolorowe, przaśne i typowe. Teraz jest nostalgicznie, tajemniczo i pięknie. Przyjechaliśmy na miejsce i popołudnie spędziliśmy na leniwym, długim spacerze morskim brzegiem. Jod i cisza.


Krajobraz po zimowych sztormach w Niechorzu.

Ryba.

Drugi dzień pobytu nad morzem przywitał nas pięknym słońcem za oknem co niezmiernie nas ucieszyło. Po śniadaniu godzinny spacer po plaży, długa rozmowa z rybakami o ich ciężkiej pracy i bogatsi o jednego, świeżutkiego łososia wracamy do domu. Przed południem pakujemy przyczepkę, szykujemy rowery i w drogę, jedziemy do Mrzeżyna. 


Łosoś prosto z morza, świeższy nie będzie.

Kocie łby.

Kilka lat temu, w lokalnych mediach, rozeszła się informacja o sukcesie jakim było połączenie Mrzeżyna i Pogorzelicy drogą rowerową. Rzeczywistość brutalnie zweryfikowała te informacje bo trudno nazwać drogą rowerową coś co wlecze się na odcinku kilku kilometrów po kocich łbach i betonowych płytach. Choć przyznać trzeba, że okoliczności przyrody w jakich została poprowadzona są wyjątkowe. Nie pozostało nam nic innego jak sprawdzić to na sobie i przejechać ją w całości. Słoneczny choć zimny dzień pozwolił nam na długą wycieczkę i delektowanie się zimową przyrodą. Odcinek od Niechorza do Pogorzelicy jest marzeniem każdego rowerzysty. Nawierzchnia równa jak stół, wydzielona droga wzdłuż torów kolejki wąskotorowej, z jednej strony otoczona sosnowym lasem, z drugiej mamy widok na Jezioro Liwia Łuża. Niestety kończy się ona zaledwie po dwóch kilometrach, przechodząc w odcinek po betonowych płytach, nieprzyjemnych i nierównych. Za stadniną koni i Pogorzelicą, przy szlabanie oznaczającym wjazd na tereny wojskowe, zaczynają się sławetne kocie łby. Jest też alternatywa ale o niej później. Osiem kilometrów kostki czyli przygoda naznaczona podskokami. Jadąc samemu można wygodnie korzystać z igliwia leżącego na poboczu ale jadąc z przyczepką ta przyjemność staje się niedostępna. Sunęliśmy więc niespiesznie pośród sosnowego, bażynowego lasu. Nieskazitelna przyroda występująca praktycznie tylko w tym małym kącie Naszego kraju. Miejscami kocie łby pokrywał śnieg, miejscami lód ale jazda była przyjemna, Michał zasnął niemal od razu gdy tylko wjechaliśmy na tą znienawidzoną przez rowerzystów nawierzchnię. Widocznie jemu to służy. Po kilkunastu kilometrach zatrzymaliśmy się na przepięknym punkcie widokowym, gdzie spędziliśmy dłuższą chwilę podziwiając piękny widok jaki rozpościerał się z nadmorskiej skarpy. Na plaży nie było nikogo oprócz kilku żołnierzy, który patrolowali jej odcinek. Prawdziwy raj.


Pogorzelica - Mrzeżyno.


DDR wzdłuż torów wąskotorówki na odcinku Niechorze - Pogorzelica.


Oznaczanie szlaków jest kiepskie.


:)


Przepiękny zimowy Bałtyk z punktu widokowego pomiędzy Pogorzelicą a Mrzeżynem.


Przepiękny zimowy Bałtyk z punktu widokowego pomiędzy Pogorzelicą a Mrzeżynem.


Żołnierze patrolują teren. Turystów poza nami brak :)


Nieliczne znaki.


Niech stanie się światłość :)

Mrzeżyno

Gdy kocie łby dobiegły końca droga skręciła w las, następnie do samego Mrzeżyna jechaliśmy chodnikiem z kostki bauma, czyli kolejnym polskim wynalazkiem tak umilającym czas spędzany na rowerze. Samo miasteczko, poza portem, było jeszcze bardziej uśpione od Niechorza. Minęliśmy dwie osoby pośród zabudowań i zaledwie kilka na plaży, na którą zjechaliśmy aby pojeździć w końcu tak blisko wody jak tylko się dało. Jazda po zmrożonej plaży jest niesamowita, nie potrafiliśmy się nie uśmiechać sami do siebie, czysta rowerowa przyjemność. I jeszcze ta pustka wokół Nas, czy można chcieć więcej? Problemem okazało się znalezienie czynnej kawiarni, w której moglibyśmy się nieco ogrzać i przebrać Michałka więc daliśmy za wygraną i obraliśmy kurs powrotny. Przed tym pobiegaliśmy jeszcze trochę po piasku dla urozmaicenia. Mrzeżyno okazało się śpiącą dziurą z kolorowym portem.


Plaża pomiędzy Mrzeżynem a Rogowem.


Plaża pomiędzy Mrzeżynem a Rogowem.


Rowerowo, zimowo, rodzinnie.


Aaaaale piaskownica!


Rowerowo, zimowo, rodzinnie.


Port w Mrzeżynie.

Alternatywa.

W drodze powrotnej kocich łbów praktycznie już nie było, poza krótkim odcinkiem przed punktem widokowym patrząc od strony Mrzeżyna. Otóż całkiem niedawno otwarto piękną szutrową drogę, która prowadzi dookoła terenów wojskowych, dalej od morza. Jest ona świetną alternatywą do jazdy po wybojach, znajduje się w sercu sosnowego lasu i pozwala na szybką i przyjemną jazdę. Nie wiedzieć dlaczego nie jest oznaczona jako szlak rowerowy, prowadza na nią tylko małe oznaczenia, które łatwo przeoczyć nie wiedząc o jej istnieniu. Totalne nieporozumienie. Tą właśnie drogą wróciliśmy do Pogorzelicy, goniąc słońce które chowało się już za horyzontem i uciekając jednocześnie przed mrozem, który powoli ogarniał już wszystko wokół. Herbata z termosu i czekolada smakowały w leśnej scenerii jak z trzygwiazdkowej restauracji Michelina.


Można jechać tak.


Lub tak.


W bażynowym lesie.

Rewia na lodzie.

Tuż przed domem, już w Niechorzu, zatrzymaliśmy się na chwilę przy pomoście nad jeziorem. Pięknie zachodzące słońce dawało swój kolorowy koncert wespół z łyżwiarzem, który popisywał się swoimi umiejętnościami na zamarzniętej tafli. Można byłoby tak patrzeć i patrzeć ale Michaś głośno i wyraźne dał znać, że już ma dość siedzenia w przyczepce i chce wyjść. Czas najwyższy skończyć wycieczkę na dzisiaj. Piękna droga, zróżnicowana nawierzchnia, żenujące oznaczenie jako szlaku R-10. Zdecydowanie Polecamy wszystkim kochającym naturę i jej piękno. Warto.


Na koniec dnia taniec na lodzie.



Zaliczone gminy: Rewal (347), Trzebiatów (348)

Dane wyjazdu:
16.60 km 0.00 km teren
01:09 h 14.43 km/h:
Maks. pr.:30.00 km/h
Temperatura:2.5
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy: 87 m
Kalorie: kcal

XVII Noworoczne Spotkanie Rowerzystów nad Rusałką

Niedziela, 1 stycznia 2017 • dodano: 01.01.2017 | Komentarze 6

Ktoś, gdzieś, kiedyś powiedział, że tak jak zaczniesz Nowy Rok, tak będziesz go spędzał całego. Nie pozostało mi więc nic innego jak wyciągnąć rodzinkę z domu, wsiąść na rowery, przyczepkę dołączyć do zestawu i spędzić pierwszy dzień nowego roku aktywnie. 

Od siedemnastu lat redaktor Piotr Kurek organizuje w Poznaniu noworoczne spotkania rowerzystów, nad Rusałką. Postanowiliśmy w tym roku do nich dołączyć i w sile ponad trzystu osób zaliczyliśmy honorową rundkę wokół jeziora. Jechaliśmy we czwórkę bo odwiedził nas Jurek, który jak przystało na prawdziwego szosowca pokazał, że na 25mm oponach też można poskramiać bezdroża wokół Rusałki. 

Po krótkiej jeździe przyszedł czas na gadki szmatki, darmowe pajdy ze smalcem i ogórasem, było też piwko z Miłosławia. Dla wielu obecnych kluczem imprezy była loteria z nagrodami, wystarczyło wpisać się na listę obecnych i można było liczyć na łut szczęścia. Losowanie nagród ciągnęło się w nieskończoność, pogoda mimo, że piękna to zaczęła dawać się we znaki, chłód chwytał w swe objęcia. Jedynym szczęśliwcem wśród naszej czwróki okazał się najmniejszy :) Michaś wygrał pierwszą w swoim życiu nagrodę ale jako, że w tym czasie spał w najlepsze w przyczepce, zaszczyt odbioru niespodzianki przypadł mi i mogłem za niego dokonać tego aktu :) Zegar ścienny, koszulka XXL i kubek - to przypadło mu w udziale. Zegar gdzieś się powiesi, koszulka może służyć mu obecnie jako koc a z kubka będzie pił swoje granulowane herbatki. Dobrze wylosował ;))

Gdy palce nam zmarzły na tyle, że nawet podskoki i wymachy nic nie dawały, odpuściliśmy czekanie do końca losowania i pojechaliśmy do domu. Choć trzeba przyznać, że Jurek głęboko wierzył i czekał na swój drugi kask a ma Żonka czekała na cokolwiek, lubi dostawać wszystko :) Zimno wygrało, trzeba było się zwijać.

W domu rosół, naleweczka i można siedzieć i gadać i gadać i gadać. Z Jurkiem nigdy tematów nie brakuje :)

Wszystkiego Rowerowego w Nowym Roku!




Po dojeździe na miejsce Michał mocno się zastanawiał po co w jednym miejscu jest ponad trzysta rowerów :)


Rowerowy wąż wokół Rusałki.


Z Jurkiem :)


Aga z Jurkiem :)


Śpiący królewicz, który przespał swoją nagrodę :)


Nagroda już czeka, Michaś dalej śpi :)


Tyyyyle rowerów wokół :))


Do domu odjeżdżaliśmy w blasku zachodzącego słońca :)
Kategoria Z przyczepką, 0-25


Dane wyjazdu:
42.50 km 0.00 km teren
03:06 h 13.71 km/h:
Maks. pr.:34.40 km/h
Temperatura:19.0
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy:234 m
Kalorie: kcal

XVIII Rajd Rowerowy "Pieczona Pyra"

Niedziela, 2 października 2016 • dodano: 02.10.2016 | Komentarze 5

W zeszłym tygodniu okazało się, że z kalendarzem mi nie po drodze i po części czytanie ze zrozumieniem też chyba kuleje co poskutkowało tym, że pieczonych pyr nie było na obiad. Tym razem zadanie domowe odrobiłem na medal i z pełnym przekonaniem wyruszyliśmy we trójkę, rodzinnie na wzmiankowanego pieczonego kartofla. Na podobny pomysł do Naszego wpadło nieco ponad czterysta osób, więc wyszło na to, że dużo ludzi lubi tu ziemniaki. 

Trzydzieści minut po dziesiątej lub pół godziny przed jedenastą czterysta i trochę rowerzystów ruszyło z Suchego Lasu do Zielątkowa. To Nasz pierwszy taki rajd, pierwsza taka impreza i w ogóle pierwsza przejażdżka w liczbie większej niż trzy sztuki, nasze sztuki. Patrząc na starcie na przekrój wiekowy i ogólnie na całość narodu można było mieć przekonanie, ba pewność, że owy rajd ma wzięcie od dawna. Siedemnaście lat tak już się kręci i dorobił się popularności. Czy zasłużonej? To miało się wyjaśnić kilkanaście kilometrów dalej. 

Pierwszy postój kilometr za startem. Cała masa musiała zacząć jechać gęsiego, wszak droga przy poligonie więcej niż jednego rowerzysty na szerokość nie pomieści. Czekamy na swoją kolej, na końcu stawki. Kolejny postój przy wjeździe na poligon, dołącza tu kolejna grupa. Stoimy dobre 10 min. Michaś z zaciekawieniem ogląda współtowarzyszy, tyle nowych twarzy patrzy na niego. Jedziemy. Uff, w końcu to rajd rowerowy, więc jedziemy. Dwa kilometry dalej kolejny postój, dołącza kolejna ekipa. Czekając przy boisku w Złotkowie zniecierpliwienie zaczyna wychodzić na zewnątrz i zastanawiamy się z Agą czy nie pojechać swoją drogą na metę i tam poczekać na resztę. Koniec końców decydujemy się jechać z wszystkimi. 

Od Złotkowa do Golęczewa jedziemy żółtym szlakiem. Szlak to piaszczysty ale w pięknej, leśnej scenerii. Wielu ludzi nie daje rady i prowadzi rowery, żadna ujma bo piachu jest naprawdę sporo. O dziwo mi z przyczepką jedzie się wyjątkowo dobrze, daje mi stabilizację na piachu. Tego się nie spodziewałem :)

W Golęczewie na Obornickiej eskorta policji, tego się nie spodziewaliśmy. Do Zielątkowa asfaltową drogą jedziemy już swoim tempem. Wyprzedzamy pewnie dobrze ponad sto osób i w końcu może poczuć, że jedziemy a nie się snujemy. Wiedzieliśmy, że będzie wolno i w ogóle ale gdy tylko pojawiła się możliwość to poczuliśmy choć przez chwilę wiatr we włosach ;)

Meta była na polanie nad Samicą. Świetne miejsce na tego typu imprezy. Na miejscu ognisko, akordeon i pyszne jedzenie. Żeby tylko wspomnieć grochówkę, pajdy ze smalcem, ogórasy kiszone, ciacho drożdżowe, rogaliki, kawa, herbata. I rzecz jasna - tytułowe pieczone pyry z ogniska z dodatkiem naszego przysmaku, gzika. Jedzenie naprawdę przepyszne, całość robiona przez miejscowe koło gospodyń wiejskich. Czy to chleb, czy smalec czy słodkości, wszystko robione samemu i na miejscowych składnikach. I za darmo, za trud pokonania tej trasy ;)) Znaczy się za trud przejechania tej trasy z taką ilością współrowerzystów ;)

Pojedliśmy, posiedzieliśmy, Michaś wyspany pobiegał przy ognisku, potańczył przy akordeonie i w swoim języku rozmawiał ze wszystkimi i z nikim. Było swojsko, naturalnie, rodzinnie i przyjaźnie. W tych czasach dla większości tego typu imprezy to tylko wieś na sali i wstyd przed znajomymi. Dla nas to było coś przyjemnego, rodzinny czas, rower i My. Jeśli będzie możliwość to za rok też pojedziemy, mamy to właściwie pod domem więc żal nie skorzystać. Trzeba żyć po swojemu i tak nam pasuje. Bo w życiu trzeba robić to co się lubi.

Korzystając z okazji sprawiłem, że znalezione przez Nas tydzień temu kluczyki do Mercedesa wróciły dzisiaj do właściciela. I to kolejny plus tego rajdu :)

Do domu wróciliśmy przez Sobotę i Pawłowice. Bez emocji, bez wrażeń. Po prostu przejechaliśmy ten odcinek i znaleźliśmy się w domu :)




:)


Start z Suchego Lasu.


Uzupełnianie straconych kalorii ;))


Czekamy w Złotkowie...


Na miejscu ognisko, akordeon i cała reszta :)


Tytułowa pieczona pyra. U Nas jada się z gzikiem więc i jego nie zabrakło :)


Warto było się przemęczyć ;))


Mniam.


I nikt nikomu nic nie ukradł :)


Dane wyjazdu:
48.20 km 0.00 km teren
h km/h:
Maks. pr.:45.00 km/h
Temperatura:20.0
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy:237 m
Kalorie: kcal

Rodzinne Zielątkowo.

Niedziela, 25 września 2016 • dodano: 25.09.2016 | Komentarze 6

Piękna, złota polska jesień i wolny dzień to dwa czynniki, które jeśli tylko wystąpią w parze powodują szybsze bicie serca i myśli gdzie by tu się wybrać z domu. Dzisiaj padło na niedalekie Zielątkowo i rodzinną, rowerową niedzielę. 

Przeglądając, przy porannej espresso, czeluście internetu rzuciło mi się w oczy, że jest dzisiaj organizowany rajd rowerowy "Pieczona pyra". Jak sama nazwa wskazuję, jedzie się po to aby tej pyry skosztować na mecie więc pomysł na wycieczkę nasunął się sam. Jedziemy do Zielątkowa, gdzie na miejscu powinniśmy spotkać tej rajd i uczestników. Drogę w głowie wyrysowałem w pięć sekund więc zaopatrzeni w przyczepkę i dobry humor jedziemy na północ. Całe dwadzieścia kilka kilometrów od domu. Prawdziwa wyprawa ;)))

Do i przez Suchy Las standardowa droga, Strzeszyńską i Muchomorową. Cicho tu i spokojnie, jak zawsze. Piękne domy i zadbana okolica, takie przedmieścia dużego miasta nam się podobają. Od Suchego do Złotnik jedziemy polną drogą wzdłuż torów, która wynagradza nam swoje nierówności dziko rosnącą jabłonią. Na próbę jemy jedno jabłko i po chwili mamy jakieś trzy kilogramy więcej bagażu w przyczepce. Pyszne owoce, dzikie i słodziutkie. No i darmowe co znacząco zwiększa ich wartość :D

Dalej Złotkowo, Sobota i krótki foto postój przed Golęczewem. Michaś śpi w najlepsze więc na zjeździe w stronę Doliny Samicy rozpędzam się do zawrotnych 45km/h, tak aby spało mu się jeszcze lepiej. To chyba mój nowy rekord z przyczepką, droga równa jak stół więc i bezpieczna. W Zielątkowie jesteśmy chwilę po dwunastej i okazuje się, że w pośpiechu przeczytałem złą datę z tym rajdem, będzie on za tydzień :)) Nic straconego, oglądniemy sobie działki budowlane i pobawimy się z Michasiem na placu zabaw :) W międzyczasie Aga znajduje leżące przy drodze kluczyki od Mercedesa, z przypiętym doń pendrivem. Nie wiemy co z nimi zrobić, więc wpadam na pomysł aby zagadać sołtysa ale niema nikogo w domu. Wiejski sklep to też dobre źródło informacji ale i on jest zamknięty. Klucze jadą więc z nami do domu, na pendrivie nie ma nic a ja teraz się głowię jak pomóc osobie, które je zgubiła. Chciałbym je zwrócić ale nie będę przecież jeździł po wiosce od domu do domu :) Na placu zabaw spędzam dłuższą chwilę i decydujemy się wracać do domu, tym razem przez Bytkowo i Rokietnicę.

Droga przez las okazuje się mocnym testem dla moich opon i przyczepki... Piach, piach i piach. Piękno leśnej scenerii wynagradza znój jazdy ale gdy wyjeżdżamy przy cmentarzu w Bytkowie na polną drogę czuję ulgę. Niby nieduży to był odcinek ale poczułem go w nogach.

Z Rokietnicy jedziemy przez Starzyny do Kiekrza gdzie fundujemy sobie kawę i lody. Michaś dumnie siedzi przy stole i spija nam mleko z macchiato. Jak tu takiemu małemu szkrabowi odmówić, no jak? :)

Do domu wracamy przez Strzeszynek i Strzeszyn. Pięknie wykorzystana niedziela, piękna pogoda i rodzinny czas. Oby było tak jak najczęściej :))



Jesiennie :)


Wycieczka rowerowa musi mieć teraz takie atrakcje :))


Piaskownica pomiędzy Golęczewem a Bytkowem.

Dane wyjazdu:
40.50 km 0.00 km teren
h km/h:
Maks. pr.:0.00 km/h
Temperatura:17.0
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy:235 m
Kalorie: kcal

Dolina Baryczy - dzień 3.

Niedziela, 8 maja 2016 • dodano: 23.05.2016 | Komentarze 6

Wczorajszy, ciężki i długi dzień dał się nam we znaki i dzisiaj ma być krócej, łatwiej i równiej. Przynajmniej taki jest plan i teoria. A ta jak wiadomo lubi rozmywać się z praktyką więc będzie jak będzie. Na tapetę bierzemy Ścieżkę Rowerową Trasą Dawnej Kolei Wąskotorowej. Celowo z dużych liter, ponieważ tak jest szumnie tytułowana na tablicach i w internecie. Sporo pieniędzy poszło na to z Unii a przy tego typu projektach przede wszystkim musi zgadzać się nazewnictwo i tablice. Więc tego przypilnowali. Jedziemy do Sułowa i w jego okolice.


Startujemy dzisiaj prosto z samochodu, który zostawiamy na parkingu przy milickim akwarium. Spowodowane jest to tym, że wracamy dzisiaj do Poznania i musieliśmy zwolnić kwaterę. Ściągamy więc rowery z bagażnika, rozkładamy przyczepkę i jedziemy z wiatrem w stronę Sułowa. Nigdzie się nam nie śpieszy, nie mamy żadnego celu, brak planu jest naszym planem. W zgrabnie opracowanym, kieszonkowym przewodniku po Dolinie Baryczy, który trafia w me ręce napisane jest że przed nami dwadzieścia kilometrów do Sułowa. W sam raz na dzisiaj.

Akwarium milicz
Akwarium w Miliczu.

Wieje nam przyjemnie w plecy, równiutka asfaltowa droga prowadzi nas cichutko więc jedzie się bardzo przyjemnie. Pomiędzy Kaszowem a Praczami asfalt jednak się kończy i pojawia się szuter. Przyznać jednak trzeba, że jest równy i dobrze ubity z małym, nieciekawym wyjątkiem w Postolinie. Są tam luźne, ostre kamyki co powoduje, że mocno zwalniamy. Zarówno z obawy przed rozcięciem opon jak i dla komfortu Michałka, który zadowolony śpiewa w przyczepce. Ten odcinek zdecydowanie wymaga poprawki.

Gdy po niecałych jedenastu kilometrach pojawia się przed nami dawna stacja kolejowa w Sułowie na naszych twarzach maluje się zdziwienie i konsternacja. Czy pojechaliśmy na skróty, czy coś pomyliliśmy? Miało być dwadzieścia kilometrów w jedną stronę a wychodzi na to, że to dystans w obie. Tego się nie spodziewaliśmy.


Stacja Kaszowo.


Pomiędzy Praczami a Sułowem.


Dawny budynek dworca w Sułowie.


Ekspozycja taboru kolejowego w Sułowie.

Czasu mamy jeszcze sporo, chęci jeszcze więcej więc powrót na tym etapie wycieczki nie wchodzi w grę. Najbliższe stawy i leśne drogi prowadzą do Rudy Sułowskiej i tam właśnie postanawiamy się udać. Trasa na mapie wygląda ok, oznaczenie również ale rzeczywistość ma dla nas inne wieści. Już pierwszy kilometr szlaku daje się we znaki, dużo błota, jeszcze więcej kałuż, z których kilku nie da się objechać i trzeba jechać na wprost nie wiedząc jak są głębokie. Za Łąkami popełniam błąd i skręcamy nie w tę drogę co trzeba, przez co ponad tysiąc metrów musimy na zmianę pchać i mielić młynkiem w leśnej piaskownicy. Rekompensatą jest przyroda, wszystko dookoła zieleni się wiosną i rozkwita pełnią barw. Taki urok jazdy tam, gdzie innych nie ma. Później okazuje się, że jechaliśmy konnym szlakiem co tłumaczy to po czym przyszło nam się poruszać.


Most na Baryczy w Łąkach.


Most na Baryczy w Łąkach.

Po leśnych perturbacjach wjeżdżamy na asfalt i po chwili jesteśmy już w Rudzie Sułowskiej. Naszą pierwszą myślą było aby zjeść tu obiad i trochę odpocząć ale tłumy ludzi i ceny jak na Batorym skutecznie zniechęciły nas do skorzystania z Gospody 8 Ryb. Pomimo, że jest to mocno wychwalane miejsce to stosunek tego co widzieliśmy do tego ile kazano by nam za to zapłacić wydał nam się żałosny. Świetnym miejscem okazało się za to minii zoo na terenie tego kompleksu. Były kozy, kucyki, konie, owce, gęsi i inne zwierzęta. Dla Michała rewelacja. Jest również mini skansen rybołówstwa, jest biuro zarządcy, wszystko z dawnej epoki. Fajne miejsce, bez udziwnień, po prostu sympatyczne. Centrum Edukacji Turystycznej w Rudzie Sułowskiej - będąc w okolicy, warto zajrzeć i samemu się o tym przekonać.


Centrum Edukacji Turystycznej w Rudzie Sułowskiej.


Centrum Edukacji Turystycznej w Rudzie Sułowskiej.


Centrum Edukacji Turystycznej w Rudzie Sułowskiej.


Centrum Edukacji Turystycznej w Rudzie Sułowskiej.


Centrum Edukacji Turystycznej w Rudzie Sułowskiej.


Centrum Edukacji Turystycznej w Rudzie Sułowskiej.

Konik
Centrum Edukacji Turystycznej w Rudzie Sułowskiej.

Od strony Rudy Sułowskiej do Sułowa szlak jest już tak oznakowany, że nie sposób pomylić dróg. Wybieramy pomarańczowy i zaraz za stawami kolejna niespodzianka. Piachu po osie co oznacza kolejną zmianę trybu wycieczki z rowerowej na pieszą. Miejscami zamiast piachu jest gruz, miejscami żwir ale kompletnie nie ma jak po tym jechać. Nie zapamiętamy dojazdu do i z Rudy Sułowskiej najlepiej. Ciągłe przeszkody, jedna wielka porażka.


Staw Milicki w Rudzie Sułowskiej.

Od Łąk do Sułowa jedziemy drogą wojewódzką, na szczęście praktycznie bez ruchu samochodowego. Głód powoli zaczyna nam doskwierać ale w Sułowie można zapomnieć o jakiejkolwiek jadłodajni o czym przekonujemy się na własnej skórze. Decydując się wracać do Milicza napotykamy na reklamę jakiegoś baru nad Baryczą ale gdy tylko do niego dojeżdżamy odechciewa nam się jeść. Zapach frytury skutecznie odstraszyłby najbardziej głodnych rowerzystów. Okoliczne ośrodki wczasowe, relikty PRL-u i wczesnych lat 90-tych miały więcej uroku niż ta pseudo smażalnia ryb i wszelkich innych rzeczy, które da się utopić w oleju. Nie pozostaje nam nic innego jak obrać kurs powrotny i po swoich śladach wrócić do początku wycieczki i szukać czegoś do jedzenia w Miliczu. Po drodze zjeżdżamy jeszcze na chwilę do Praczy, tłukąc się trochę po bruku tak aby Michałek już od małego wiedział, że Paris-Roubaix to ciekawa sprawa ;)

Karp w Sułowie.


To były czasy :)


Figurka w Praczach.

Gdy kończymy wycieczkę i zarazem nasz trzydniowy wyjazd w Dolinę Baryczy, na niebie zbierają się ciemne chmury i delikatnie zaczyna kropić. To znak, że nie tylko nam jest smutno. Z pewnością Park Krajobrazowy Doliny Baryczy ma jeszcze wiele tajemnic przed nami i sporo ciekawych miejsc do odwiedzenia ale po tym co zobaczyliśmy jesteśmy niezmiernie zadowoleni i zauroczeni tymi okolicami. Przepiękna przyroda, możliwość obcowania z naturą i wszechobecna ptasi śpiew to wszystko to czego było nam potrzeba. Idealne miejsce na rodzinne rowerowe wycieczki. Jazda z przyczepką nie stanowi tutaj większego problemu, żeby trafić na ciężkie odcinki trzeba się postarać, nam to się udało ale po części sami tego chcieliśmy jadąc tam gdzie inni chodzą. Tak lubimy i mamy nadzieję, że nasz synek przejmie pałeczkę po nas. A jeśli nie, też będziemy szczęśliwi. Bo w życiu trzeba robić to co się lubi a nie to co robią inni :)


Dane wyjazdu:
81.60 km 0.00 km teren
h km/h:
Maks. pr.:32.80 km/h
Temperatura:20.0
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy:350 m
Kalorie: kcal

Dolina Baryczy - dzień 2.

Sobota, 7 maja 2016 • dodano: 22.05.2016 | Komentarze 6

Pełni wrażeń po wczorajszej, krótkiej, ale bogatej w atrakcje wycieczce, budzimy się rano pełni zapału na to co przyniesie nowy dzień w Dolinie Baryczy. Trochę trwa zanim ogarniamy się do wyjazdu ale nie ma co się śpieszyć. Kawy nie pije się w biegu, kawą trzeba się delektować. Tak też czynimy i w czasie gdy raczymy się kofeinowym nałogiem w mojej głowie zarysowuje się plan dzisiejszej trasy. Wybór pada na Moją Wolę i znajdujący się w niej pałac. Niesamowita budowla, która od dawna siedziała w moich myślach, w szufladzie zatytułowanej miejsca konieczne do odwiedzenia. Problemem wydawał się tylko dystans jaki dzielił ją od Wszewilków, blisko osiedemdziesiąt kilometrów w dwie strony, z przyczepką, to dużo. Wrodzony optymizm nie pozwolił za długo rozczulać się nad tym faktem i plan wszedł w fazę realizacji. Jedziemy.


Szybkie zakupy w pierwszym napotkanym sklepie, wizyta w cukierni i raz dwa wydostajemy się z Milicza. Do Duchowa jest delikatnie pod górkę i na początku swoją nikłą prędkość kładę na karb ukształtowania terenu i nie najlepszej nawierzchni ale gdy tylko wyjeżdżamy na otwarty teren szybko pojmuję o co chodzi. Wieje silny, wschodni wiatr a my jedziemy właśnie w tym kierunku. Cóż, przynajmniej z powrotem powinno być lżej. O ja naiwny, tyle razy już się na to nabierałem... W Duchowie zatrzymujemy się pod wiatrakiem, miejscową atrakcją. W Wielkopolsce takich mamy na pęczki, tutaj to wydarzenie. 

Wiatrak w Duchowie.

W Czatkowicach Michaś zaczyna głośno dopominać się o trochę wolności, więc robimy przerwę pośrodku wioski. Jest rzeczka, w okolicznych domach są kury, kaczki, szczekają wokół psy. Na ziemi mnóstwo kamyczków, patyków i nie wiadomo co jeszcze. Wszytko takie ciekawe, wszystko nowe. Michałek wniebowzięty a my zaczynamy odkrywać w sobie nieznane pokłady cierpliwości w tłumaczeniu Mu, że tego się nie je, tego też, no i jeszcze tego i tego. Jest wesoło.
Pit stop.


Henrykowice.


Drugi pit stop.


Domowy wiatrak w Wielgich Milickich.

Wjeżdżając do Możdżanowa wjeżdżamy do Wielkopolski i droga zmienia się jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki, pojawia się asfalt równy jak stół i przyczepka sunie jak po szynach. Inna administracja, inny świat. Nigdy nie przestanie nas to zadziwiać. W samej wiosce oglądamy pierwszy napotkany dzisiaj dom ze wstawkami z rudy darniowej. Ładny, estetyczny i nietypowy. Do Mojej Woli postanawiamy jechać przez las korzystając z czarnego szlaku. Jak dobra była to decyzja przekonujemy się tuż po zjechaniu z asfaltu. Naszym oczom ukazuje się ładny, zadbany Dwór Myśliwski z ponad stuletnią historią. Robimy pamiątkowe zdjęcia i zanurzamy się w leśne ostępy.


Ściana ze wstawkami z rudy darniowej, Możdżanów.


Kolejny karp :)


Dwór Myśliwski w Możdżanowie.


Dwór Myśliwski w Możdżanowie.

Zaledwie kilkaset metrów dalej kolejna atrakcja. Trafiamy do leśniczówki, przy której znajduje się zagroda z dzikami. Są one oswojone i tylko czekają na to aby dać im coś do jedzenia. Stosujemy się jednak do informacji aby tego nie robić i tylko wzajemnie się obserwujemy. Jest potężny odyniec, jest locha z małymi dziczkami. Nasz synek zachwycony naśladuje ich odgłosy i tak o to, z chrumkania dzików przeistacza się to w jeden pisk. Świetne miejsce.


Dzik jest dziki, dzik jest zły, dzik ma bardzo wielkie kły :)

Czarny szlak do Mojej Woli okazał się strzałem jak szóstka w totolotka. Piękna, wręcz niesamowita droga przecinająca las wręcz wbiła nas w siedzenie. Dopełnieniem całości było spotkanie oko w oko z orłem bielikiem, który siedział sobie spokojnie na gałęzi, jakieś dwadzieścia metrów od nas. Po tym jak wzbił się w powietrze aż zaniemówiliśmy, jego potężne skrzydła i majestat nas powalił. Niesamowita sprawa spotkać takie zwierzę na wolności, z wrażenia nie zrobiłem ani jednego zdjęcia tylko oglądałem go jak zamurowany.


Pomiędzy Możdżanowem a Moją Wolą.

Cel na dzisiaj czyli Pałac Myśliwski w Mojej Woli od pierwszego wrażenia nas zachwycił. Zdjęcia nie oddają jego niezwykłości, jego trzeba zobaczyć na żywo. Ponoć jest to jeden z dwóch takich pałaców w Europie a o jego niezwykłości i oryginalności świadczy fakt, że jego elewacja jest wykonana z drewna korkowego, który przyjechał aż z Portugalii. Stoi już ponad sto sześćdziesiąt lat i obecnie niszczeje, nie mogąc doczekać się remontu. Prawdziwa, kompletnie zapomniana i mało znana perełka. Niezmiernie się cieszę, że mogłem ją w końcu odwiedzić, do tego z rodzinką.


Leśniczówka w Mojej Woli.


Pałac Myśliwski w Mojej Woli.


Pałac w Mojej Woli.


Pałac w Mojej Woli.

Po Pałacu przyszedł czas na relaks i piknik. Na mapie wypatrzyłem jeziorko tuż za Moją Wolą i tam się udaliśmy aby odpocząć. Zalew Sośnie, bo tak był ten zbiornik zatytułowany, okazał się mieć dziką plażę z której skwapliwie skorzystaliśmy. Rozłożyliśmy koc, jedzenie i przez godzinę oddawaliśmy się urokom piknikowania. Michałek z radością przyjął fakt, że może do woli śmigać po piasku i zajął się obsypywaniem wszystkiego co wokół. Oczywiście rodziców w pierwszej kolejności :)


Plażing.

Najedzeni, zadowoleni wyznaczyliśmy drogę powrotną do domu. Od teraz miało być z wiatrem, wyszło jak zawsze czyli czasem wiało czasem nie, rowerowe życie. W Kuźnicy Cieszyckiej szumnie zapowiadano jakiś skansen pszczeli więc zjechaliśmy z trasy na chwilę i z podkulonym ogonem szybko na nią wróciliśmy. Kilka uli, pustka dookoła, ogólna lipa. Jadąc asfaltem kilometry leciały nudno i powoli dlatego za Kotlarką uśmiechem skręciliśmy w dwukolorowy szlak do Krośnic. Kilka kilometrów leśnej drogi, stawy wokół i ptasie śpiewy ponownie wzięły nas w swe objęcia i prowadziły do miasta. Czysta, rowerowa przyjemność.


Mini skansen w Kuźnicy Czeszyckiej.

Pomiędzy Kotlarką a Krośnicami.


Nie sposób się zgubić :)


Przy Czarnym Lesie.

W Krośnicach trafiamy do Parku Miejskiego, po drodze mijając spory park wodny i zadbany pałac. Te małe miasteczko może poszczycić się swoją własną kolejką wąskotorową, Jest to jedna z nielicznych, czynnych parkowych kolejek, ponad trzy kilometrowa trasa ma pięć stacyjek i przejażdżka nią stanowi świetną zabawę. My, niestety, nie skorzystaliśmy bo Michaś wolał poleżeć sobie na trawie i skorzystać z maminej obiadokolacji. Mleczko w takim otoczeniu musiało mu bardzo smakować, bowiem niedługo zasnął snem sprawiedliwym.


Dobra strategia i plan to podstawa. Od małego z mapą :)


Krośnicka Kolej Wąskotorowa.


Krośnicka Kolej Wąskotorowa.


Krośnicka Kolej Wąskotorowa.

Zrobiło się już późne popołudnie więc i my postanowiliśmy wrzucić coś na ząb, tym razem na ciepło i nasz wybór padł na stary młyn w Niesułowicach, do którego dojazd był małym koszmarkiem. Dwa kilometry z Wąbnic to piaszczysto - kamienista droga przez mękę. Wcześniej wjechaliśmy na najwyższe wzniesienie w okolicy czyli na Wiatraczne Wzgórze. Nieco poniżej niego, w końcu, uwieczniłem na foto jedno z wielu mijanych rzepakowych pól. Kolory natury są śliczne.


Dolina Baryczy widziana spod Wiatracznego Wzgórza.

Stary Młyn w Niesułowicach nie przypadł nam do gustu i zdecydowaliśmy się nadrobić kilka kilometrów, jadąc do odwiedzonej wczoraj restauracji w Grabownicy. Znów było pysznie, przyjemnie i do syta. Zrobiło się późno, słońce chowało się już za horyzontem więc czas było wracać do Wszewilków. Wybraliśmy drogę przez Milicz, w którym chcieliśmy przejechać się drogą wokół zalewu i zobaczyć piękny, szachulcowy kościół. Do domu wracamy solidnie zmęczeni i bardzo ale to bardzo zadowoleni. Wiatr dał się nam mocno we znaki, nawierzchnia dróg też ale odwiedzone dzisiaj miejsca były tego warte. Michał dzielnie zniósł ponad 80km jazdy i tylko przez chwilę, przed południem, był mały bunt przeciwko przyczepce. Kolejny rowerowy, rodzinny, dzień za nami. Oby było ich jak najwięcej.


Kościół Boboli w Miliczu.


Dzień ma się ku końcowi. Zalew w Miliczu.

Zaliczone gminy: Sośnie (326), Krośnice (327)