Info

avatar rmk z miasteczka Poznań. Mam przejechane 37834.21 kilometrów. Jeżdżę, bo lubię :)
Więcej o mnie. button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl

Wykres roczny

Wykres roczny blog rowerowy rmk.bikestats.pl
Wpisy archiwalne w kategorii

Z przyczepką

Dystans całkowity:1316.40 km (w terenie 0.00 km; 0.00%)
Czas w ruchu:79:43
Średnia prędkość:13.56 km/h
Maksymalna prędkość:51.20 km/h
Suma podjazdów:6931 m
Liczba aktywności:37
Średnio na aktywność:35.58 km i 2h 34m
Więcej statystyk
Dane wyjazdu:
44.80 km 0.00 km teren
03:03 h 14.69 km/h:
Maks. pr.:35.40 km/h
Temperatura:18.0
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy:225 m
Kalorie: kcal

Magiczne Roztocze - dzień X.

Wtorek, 4 lipca 2017 • dodano: 28.08.2017 | Komentarze 6


Dobry PR w obecnych czasach to podstawa. Gmina Józefów chwali się i obwieszcza wszem i wobec, że jest rowerową stolicą Roztocza. Postanowiliśmy sprawdzić co mają do zaoferowania i odbić ślady Naszych opon na ich ziemi. Po wczorajszym, ciężkim dniu, dzisiaj miało być lekko, łatwo i przyjemnie.

Peleton

Dojazd z Suśca do Józefowa prowadzi najkrótszą drogą po śladzie Green Velo. Do Hamerni znaną już Nam drogą, dobrej jakości i z małym ruchem samochodowym. Natomiast od niej do Józefowa możemy cieszyć się jazdą po wydzielonej, asfaltowej i znakomitej drodze dla rowerów. Przy okazji jesteśmy świadkami tego jak nierozgarnięta młodzież z klubu kolarskiego z Tomaszowa Lubelskiego myli trening z wyścigiem i zajmuje całą drogę, zarówno dla aut jak i rowerów. Jadą przez chwile bardzo niebezpiecznie i trener musi mocno zdzierać gardło aby ustawić te cale towarzystwo. Kilkunastoosobowa grupa a dzień dobry ani cześć nie powiedział nikt. Cóż, widocznie tego w tym klubie nie uczą, choć może to my za dużo wymagamy...


Green Velo z Hamerni do Józefowa.

Kamieniołom

Po wizycie w kamieniołomie w Nowinach przyszedł czas na wyrobisko w Józefowie. Podobnie jak poprzednik ten również jest nieczynny choć ma dwa oblicza. Jedno oficjalne i potwierdzający jego zamknięcie, drugie z ludzką twarzą, które pozwala zobaczyć tu pracujących ludzi wydobywających tu biały piaskowiec na własny rachunek. Kamień w Józefowie pozyskiwano od stuleci i tradycje z tym związane są w mieście mocno widoczne. Obecnie kamieniołom przemianowano na atrakcję turystyczną, postawiono wieżę widokową i postanowiliśmy z tego skwapliwie skorzystać. Ze szczytu bezpłatnej, jeszcze, baszty można podziwiać rozległą panoramę Puszczy Solskiej jak i mieć wyrobisko jak na dłoni. Ze względu na silny wiatr nie zabawiliśmy na górze dłużej niż to było konieczne i razem z rowerami znaleźliśmy się po chwili na dnie kamieniołomu.

Tak duża dziura w ziemi i taka ilość kamieni, którymi można rzucać dla dwulatka stanowi wystarczający pretekst do tego aby poziom jego zadowolenia wskoczył na dawno nie widziany poziom. Pobawiliśmy się kamieniami, układaliśmy wieże i wygłupom nie było końca. Świetne miejsce do rodzinnej zabawy.


Kamieniołom w Józefowie.



Kamieniołom w Józefowie.

Fontanna

Na józefowskim rynku wpadła nam w oko ciekawa fontanna. Osiem naturalnej wielkości zwierząt występujących w okolicznych lasach składa się na piękny wizualny efekt a całości dopełniają płaskorzeźby z odciskami ich śladów, dzięki czemu to nie tylko dekoracja ale również edukacja. Ciekawe i ładne zarazem. Gdy dodamy do tego pyszne i wypiekane na miejscu ciasta, które można dostać w kawiarni tuż obok wizyta w tym miejscu staje się obowiązkowa. My skorzystaliśmy i możemy tylko polecać.



Plaża

Niewątpliwą atrakcją Józefowa jest nowo powstały zalew, który po zalaniu wodą wyrobiska po kopalni piasku stał się jedną z wizytówek miasta. Korzystając z okazji zrobiliśmy tutaj długą przerwę i oddaliśmy się błogiemu nicnierobieniu, leżąc na piasku. Właściwie to tylko piękniejsza część Naszej trójki bo ja z Michasiem objechaliśmy zalew na rowerach, wybudowaliśmy zamek z piasku, porozmawialiśmy z wędkarzami i turlaliśmy się z górki. Dla każdego coś miłego. Miejsce ma potencjał ale jest niewykorzystane. Jeden lokal gastronomiczny w dodatku nieczynny, brak toalet i brak stolików z choćby małym zadaszeniem psuje trochę odbiór tego miejsca. Było czysto i zadbanie ale tu potrzeba czegoś więcej.


Michaś nad zalewem w Józefowie.

Czarno to widzę

Zbierając się do wyruszenia w dalszą drogę z niepokojem spoglądaliśmy w niebo. Co prawda prognozy na dzisiaj mówiły o możliwym deszczu ale nie o tej godzinie więc byliśmy dobrej myśli. Szukając w okolicy Józefowa atrakcji, które mogłyby Nas zainteresować trafiliśmy do Majdanu Nepryskiego. Zanim tam jednak dotarliśmy dobry kilometr jechaliśmy a raczej próbowaliśmy jechać po piasku, który wyścielał czarny szlak. Choć to zaledwie nieco ponad tysiąc metrów drogi to dało znać o sobie. Ciągnąc przyczepkę ten kilometr staje się dłuższy niż w rzeczywistości i urasta do rangi problemu.


Czarny i piaszczysty dukt pomiędzy Józefowem a Majdanem Nepryskim.

Królowa

Jesteśmy miłośnikami miodu. Uwielbiamy tą naturalną słodycz, uwielbiamy jego smak i zawsze stramy się przywieźć z podróży choćby jeden słoik tego specjału. Największą nagrodą jest dla Nas to, kiedy odkryjemy miód rzadko dostępny w innych regionach bądź występujący tylko tu gdzie obecnie przebywamy. Na Roztoczu takim miodem jest miód fasolowy ale jako, że przegapiliśmy jego zakup w okolicach Szczebrzeszyna, a tam właśnie on występuje, zdecydowaliśmy się na odwiedziny pszczelarza w okolicach Józefowa. To był strzał w dziesiątkę. O ile sam miód dostaliśmy tylko wielokwiatowy a więc najpopularniejszy, o tyle wizyta u tego Pana była bardzo owocna w wiedzę i poczucie humoru. Mieliśmy okazje przekonać się jak wygląda pszczela królowa i całą technologię związaną z pszczelarstwem. Prawdziwy pasjonat i człowiek z olbrzymim poczuciem humoru. 


Gdzie jest królowa?

Kamień

W Majdanie Nepryskim jedziemy do pracowni rzeźbiarskiej. Miejsce te jest licznie odwiedzane przez rowerzystów i turystów ale mało kto decyduje się na porozmawianie z właścicielem o jego pracy, o tajnikach tego zawodu i całej otoczce z tym związanej. Wiemy to od niego samego jako, że spotkaliśmy go przed pracownią i od słowa do słowa zostaliśmy uraczeni długą opowieścią o tym jak zaczynał i dlaczego robi to a nie co innego. Michaś spał w przyczepce więc mieliśmy możliwość swobodnej rozmowy, która naprawdę Nas wciągnęła. Dzięki temu, że byliśmy sami właściciel pokazał Nam cały warsztat, wytłumaczył co do czego służy i po co to wszystko. Pałeczkę po nim powoli będzie przejmował jego syn, który również włączył się do dyskusji i z dumą opowiadał, że daje radę w interesie. Teraz wiemy, że kamień oddycha i ile kosztują rzeźby, które wychodzą z tej pracowni w świat. Te największe idą do kościołów bądź w ich pobliże. A kosztują niemało. Kilkadziesiąt minut naszej rozmowy skończyło się wtedy gdy zaczęły na nas spadać pierwsze krople deszczu. Podziękowaliśmy za gościnę i ciekawą rozmowę i ruszyliśmy w kierunku Suśca.

Leje

Dwieście metrów dalej stanęliśmy pod lipą, ubraliśmy przeciwdeszczowe kurtki i patrząc w niebo szukaliśmy odpowiedzi na to czy jechać czy czekać. Szaro, buro i mokro nie dawało większych nadziei na szybkie rozwiązanie sprawy więc naciągnęliśmy jeszcze osłonę przeciwdeszczową na przyczepkę i w drogę. 

Ponad piętnaście kilometrów i dobrą godzinę jechaliśmy w niemiłosiernej ulewie. Lało jak z cebra ale było ciepło i chyba właśnie ten czynnik sprawił, że humory bardzo nam dopisywały. Jechaliśmy w akompaniamencie spadających kropel a uśmiech nie znikał Nam z twarzy. Bawiliśmy się jazdą, śmialiśmy sami do siebie a nieba nieprzerwanie spadały hektolitry wody. Michał spał, My jechaliśmy ciesząc się wakacjami. Wrodzony optymizm od czasu do czasu się przydaje. Jedynie aparat się zbuntował i nie chciał w tej scenerii pstryknąć nic ciekawego. 

Gdy dojechaliśmy do Suśca wyszło słońce. Czy ktoś się z nami bawi?

Szumy

Późnym popołudniem, właściwie wczesnym wieczorem wsiadłem jeszcze na chwilę na rower i pojechałem samemu na Szumy Nad Tanwią. Chciałem zobaczyć te miejsce w innym anturażu niż poprzednio. Opłacało się, bo byłem tam praktycznie sam, jeśli nie liczyć dwójki emerytów, który wpadli na podobny pomysł jak ja. Ze spokojem mogłem rozłożyć statyw, zrobić trzy zdjęcia i nacieszyć się widokiem. Teraz zrozumiałem dlaczego pisze się o tym rezerwacie tak dobrze i dlaczego uważany jest za tak piękne miejsce. 

Szumy nad Tanwią. 


Dane wyjazdu:
31.10 km 0.00 km teren
02:36 h 11.96 km/h:
Maks. pr.:36.30 km/h
Temperatura:19.0
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy:250 m
Kalorie: kcal

Magiczne Roztocze - dzień IX.

Poniedziałek, 3 lipca 2017 • dodano: 18.08.2017 | Komentarze 1

Od rana chmury bawią się ganianego ze słońcem. W sukurs i za sojusznika przyszedł im wiatr, który nie daje większych szans naszej największej gwieździe. Uciekamy do lasu aby było nieco łatwiej. Naiwniacy.

Na dobry początek

Dzisiejszą wycieczkę rozpoczynamy z Narola, do którego dojeżdżamy samochodem. Kilka pierwszych kilometrów to leniwa jazda bez większych atrakcji. Do tego miana aspiracje zgłasza źródło Tanwi w Łukawicy, jedno z wielu jakie ma ta rzeka, ale nam przypominało to śmierdzące i zgniłe bagno więc czym prędzej się od niego oddaliliśmy. Nie takie mamy wyobrażenia o rzecznych narodzinach.

W Woli Wielkiej robimy pierwszy przystanek. Grekokatolicka cerkiew Opieki Bogurodzicy, która tam stoi od bez mała dwustu pięćdziesięciu lat, przyciąga do siebie sosnowym zapachem i swoistą magią. Otoczona kamiennym ogrodzeniem i położona na niewielkim wyniesieniu terenu, powoli dokonuje swojego żywota. Od ponad dwudziestu lat jest nieużywana i niszczeje, smutnie wyglądając w przyszłość czekając na nieuniknione. Brak pieniędzy na remont czy chociażby podstawowe zabiegi konserwatorskie skazuje ją na ruinę i również z tego względu brak jest możliwości zwiedzania jej wnętrza. Na upartego można porozmawiać z sołtysem, który trzyma klucze do jej środka, ale nikt nie chce brać odpowiedzialności na siebie za ewentualne wypadki więc jedyne co pozostaje to pocałować klamkę. Wielka szkoda.


Cerkiew grekokatolicka Opieki Bogurodzicy, przemianowana na parafię Matki Bożej Śnieżnej w Woli Wielkiej.


Cerkiew grekokatolicka Opieki Bogurodzicy, przemianowana na parafię Matki Bożej Śnieżnej w Woli Wielkiej.

Dahany

Jedno z najbardziej malowniczych i ulubionych miejsc fotografów na Roztoczu. Wschody słońca nad Dahanami urzekają swym pięknem i przyciągają do siebie jak magnes wszystkich miłośników krajobrazu. Często można spotkać się z opinią, że ta okolica do złudzenia przypomina widoki znane z Bieszczad i jest swoistą ich miniaturą. Szarobure światło poniedziałkowego południa jakie towarzyszy Nam wizycie w tym otoczeniu nie może równać się z atmosferą wschodzącego dnia ale nie można mieć wszystkiego. Rozkładamy koc na skraju łąki w miejscu gdzie stały kiedyś zabudowania i tętniło życie Dahanów Pierwszych. Michaś z Mamą piknikują w najlepsze a ja odchodzę kilkaset metrów dalej i rozglądam się wokół szukając śladów przeszłości. Zdziczałe drzewa owocowe, bruśnieński krzyż, falujące łąki i cisza. Piękno zamknięte w ciszy. Oczy szeroko zamknięte, wyobraźnia pracuje na najwyższych obrotach. Człowiek przegrał z człowiekiem, wygrała natura.

Dahany spowite są historią o wypędzonych stąd Ukraińcach, naznaczone ludzkimi dramatami. Warto o tym pamiętać będąc tu w odwiedzinach. Przyroda odebrała tu ludziom co swoje ale o przeszłości nie wolno zapominać.


Dahany.

Linia Mołotowa

Traktat o granicach i przyjaźni, czyli pakt Ribbentrop - Mołotow, który został podpisany po napaści na Polskę w 1939 r. zostawił po sobie porażający swoim ogromem system radzieckich umocnień wzdłuż całej granicy pomiędzy III Rzeszą a ZSSR. Powstało w sumie trzynaście rejonów umocnień, wśród nich Rawsko - Ruski Rejon Umocniony. W sumie na tym terenie jest ukrytych ponad sto dwadzieścia bunkrów i rożnego rodzaju obiektów wojskowych. Większość z nich, jeśli nie wszystkie, stoją otworem dla poszukiwaczy historii i przygód. Niechronione i niezabezpieczone mogą być jednak niebezpieczne. Wielopoziomowe schrony, czeluście do których łatwo wpaść, wszystko nadgryzione zębem czasu powoduje iż łatwo o wypadek. Ludzka ciekawość jest jednak silniejsza ale spora część z bunkrów kryje się za roślinnymi zasiekami, dobrze kamuflującymi je od rzeczywistości. Niektóre z nich można minąć niezauważone praktycznie się o nie ocierając.

Na zboczach Wielkiego Działu, drugiego pod względem wysokości wzniesienia na polskim Roztoczu (390,5 m n.p.m.), umieszczono Punkt Oporu Wielki Dział. Czternaście bunkrów i dwa obiekty techniczne składały się na ten system umocnień. Nie wiedząc co Nas czeka wybraliśmy niebieski szlak Po bunkrach Lini Mołotowa i podążając jego śladem chcieliśmy zdobyć ten szczyt, zwiedzając przy okazji kilka żelbetowych budynków. 


Początek niebieskiego szlaku Po bunkrach Lini Mołotowa.

O ile przez pierwsze kilkaset metrów jazda nie nastręczała większych trudności i można było podziwiać otaczający Nas piękny bukowy las to dalsza część trasy okazała się niebywale wymagająca. Przełożenia szybko się skończyły i zdobywanie kolejnych metrów w pionie w drodze na szczyt było niczym walka z niewidzialnym wrogiem. Swoje zrobiło natura miejscami zmuszając Nas do pchania rowerów pomiędzy drzewami i krzakami, które skutecznie zarastały szlak. W pewnym momencie moja nieuwaga doprowadziła do tego, że wjechałem na wystający korzeń i wywróciłem się razem z przyczepką, która wylądowała na boku. Na szczęście skończyło się na strachu, Michasiowi nic się nie stało ale nie powinno się to wydarzyć. Lekcja na przyszłość wyciągnięta, trzeba bardziej uważać w takich miejscach. Powoli i systematycznie pnąc się metr po metrze do góry w końcu znaleźliśmy się na szczycie Wielkiego Działu. Ciągnąc za sobą ponad trzydzieści kilogramów bagażu dostałem mocno w kość ale było warto. Choć nawet bez przyczepki ciężko byłoby tam wjechać z powodu miejscami lessowego podłoża i mnóstwa gałęzi na drodze. Rodzicom z dziećmi polecamy więc spacer, rowery niech zostaną i odpoczną u podnóża.


Na niebieskim szlaku Po bunkrach Lini Mołotowa, Wielki Dział.


Na szczycie Wielkiego Działu 390,5 m n.p.m. 

Zjazd w kierunku Starej Huty miał być lekki, łatwy i przyjemny. Było więc ciężko i mało przyjemnie, C'est la vie. Pod bunkrem Wielki Dział psuje się hamulec w Croozerze. Zablokowane lewe koło nie daje żadnych szans na dalszą jazdę i dłuższą chwilę spędzam na rozebraniu całości i zdemontowaniu hamulca. W dalszą drogę udajemy się bez niego i ze sporą stratą czasu. Wyjeżdżając z lasu trafiamy na istną piaskownicę. Prędkość spada do zera, trzeba pchać rowery. Nie tak miało to wyglądać. Gdy nasze koła dotykając utwardzonej nawierzchni w Starej Hucie kamień spada nam z serca z takim hukiem, że obawiamy się o stan mijanych wcześniej bunkrów. Mogły tego nie przetrwać.


Wielki Dział, jeden z bunkrów.


Krzyż bruśnieński przed Starą Hutą.

Odwrót

W Starej Hucie decydujemy się zmienić planowaną trasę wycieczki i zarządzamy powrót do Narola najkrótszą drogą. Mieliśmy jechać przez Łówczę aby zobaczyć tamtejszą cerkiew ale trudy wspinaczki na Wielki Dział i ilość czasu jaki poświęciliśmy aby tam się znaleźć dają się Nam mocno we znaki. Na dzisiaj wystarczy wrażeń, jesteśmy już mocno zmęczeni więc rozsądek wygrywa. Jeszcze tylko siedem kilometrów jazdy od Huty Złomy, pod silny wiatr i po fatalnej jakości asfalcie i jesteśmy w Narolu. Było ciężko.


Green Velo w Hucie Złomy.

To była chyba najbardziej wymagająca wycieczka jaką przejechałem z przyczepką. Było naprawdę ciężko. Ukształtowanie terenu, silny wiatr, kiepska nawierzchnia, wszystko się na to złożyło. Z drugiej strony był to niezwykle ciekawy wyjazd, Roztocze Południowe wprost urzeka ciszą i klimatem. Nasze serca powoli zostają w tym regionie Polski...

Zaliczona gmina: Horyniec-Zdrój [396]


Dane wyjazdu:
29.90 km 0.00 km teren
02:03 h 14.59 km/h:
Maks. pr.:37.90 km/h
Temperatura:17.0
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy:150 m
Kalorie: kcal

Magiczne Roztocze - dzień VII

Sobota, 1 lipca 2017 • dodano: 09.08.2017 | Komentarze 5



Pierwszy lipca tego roku przywitał Nas typową, wakacyjną pogodą. Trzynaście czy czternaście kresek na plusie, ściana deszczu za oknem i szarość dnia to synonim aury panującej podczas kanikuły w Naszym pięknym kraju. Już starożytni Rzymianie wiedzieli, że gdy słońce znajdzie się w gwiazdozbiorze psa to większość Polaków bierze wolne w pracy i wypoczywa. Więc tego dnia pies schował się w budzie i słońce razem z łańcuchem wciągnął do siebie. Wszak to najlepszy przyjaciel człowieka.

Mokro

Padało od śniadania do drugiego śniadania, od drugiego śniadania do obiadu, od obiadu do podwieczorka. W przerwach, gdy nie padało, lało. Do godziny siedemnastej marzenie każdego urlopowicza stało się faktem. 

Kreatywność rodziców dwulatka, który energii ma więcej niż całe PGNiG razem wzięte, w czasie takiego dnia jak ten jest wystawiona na najwyższą próbę. My zabraliśmy Michasia do Tomaszowa Lubelskiego coby się pobawił z innymi szkrabami na placu zabaw, szumnie nazwanego Krainą Zabaw. Kraina pod dachem więc dla Nas idealna. Mały się wyszalał, wybiegał, Nasza kreatywność podskoczyła o jeden poziom a jeśli dodać do tego, że zabraliśmy Naszą pociechę dodatkowo na pizzę to już w ogóle mogliśmy się poczuć wyjątkowo. Wspaniali rodzice, nieprawdaż? Puszczam oczko.

Sucho

Wracając z krainy, gdzie trzeba płacić za zabawę, wyszło słońce. Gdybyśmy wiedzieli wcześniej, że trzeba nieco sypnąć groszem aby niebo się rozstąpiło to gotówka popłynęłaby już z samego rana. Podczas gdy w miejscu gdzie Królowa i jej poddani piją o tej godzinie herbatę, na Roztoczu My jako dumni przedstawiciele rodu z Pyrlandii szykowaliśmy naprędce rowery i przyczepkę do wyjazdu w niezbadane tereny. Późne popołudnie sprawiło, że Nasza odkrywcza misja nie mogła szaleć z czasem ale podjechać tu i ówdzie a i owszem. Mapa gminy Susiec ukazała Nam zalew a za zalewem kamieniołom. Nic więcej nie trzeba, jedziemy. Wprzódy pod górkę.


Hollywood na Roztoczu?


Wieża widokowa w Suścu.

Raz

Droga pomiędzy Suścem a Majdanem Sopockim, w wersji przez Józefówek i obie Ciotusze, to klasyka niczego ciekawego, z wyłączeniem wieży widokowej tuż za Suścem, ale to oczywista oczywistość. Jechaliśmy więc dobrym asfaltem usilnie rozglądając się na boki w poszukiwaniu czegoś co przykułoby uwagę ale nasze wysiłki spełzły na niczym. Ilość wyzwoleń migawki w mym aparacie na tym odcinku to jeden raz. Z tego wszystkiego chcieliśmy nazbierać jagód ale i one wzięły wolne w tym samym czasie co My i nie dane Nam było się spotkać. 


Dom w świetle zachodzącego słońca. Na skraju Ciotuszy Starej.

Zalew

Jeśli atrakcyjność danego miejsca wyrażałaby się za pomocą ilość plakatów, tablic, ulotek i tym podobnych rzeczy to zalew w Majdanie Sopockim mógłby śmiało stać w jednej linii z Las Vegas, Paryżem i innym Ciechocinkiem. Zanim tu trafiliśmy wiedzieliśmy, że wszystkie drogi prowadzą właśnie tutaj, że niejedna gwiazda muzyki chodnikowej marzy aby tu zagrać, że tu trzeba po prostu być. A jak wygląda rzeczywistość?

Sztuczny zbiornik, jaki utworzono na rzece Sopot, ma nieco ponad 16 ha i jest bardzo ładnie wkomponowany w otaczający go krajobraz. Niesamowite wrażenie zrobiło na Nas to jak zadbane jest jego otoczenie, czyściuteńka plaża, trawa wokół skoszona, nowy pomost i świetna droga rowerowa wzdłuż brzegów. Zapewne podczas upalnych dni jest tu mnóstwo osób i odbiór tego miejsca byłby zgoła inny ale gdy My byliśmy tam późnym popołudniem, po deszczowym dniu, po prostu Nam się tutaj podobało. Każdy może znaleźć nad zalewem coś dla siebie. Kajaki, rowery wodne, łódki, plaża, boiska do siatkówki, pomost. Dla wędkarzy ustronne miejsca, dla spacerowiczów ścieżki w sosnowym lesie. Zapraszamy bo warto.


Zalew w Majdanie Sopockim Drugim.

Pytanie

Znad zalewu ruszyliśmy w kierunku Nowin. Już na początku okazało się, że szlak prowadzi przez sam środek Stanicy Harcerskiej, która była w pełni zamieszkana i właśnie sposobiła się do kolacji. Kilkunastu druhów i druhen darło się w niebogłosy i odliczało sekundy do nadejścia upragnionej strawy. Młodzi mundurowi biegali we wszystkich kierunkach nie patrząc na nic i na nikogo, na nas tym bardziej. Jechaliśmy wolniutko przez sam środek ich obozu, część z nich stała już posłusznie w szeregach, patrząc się w druhów jak w obrazek i nikt nie powiedział Nam dzień dobry, dobry wieczór, cześć czy pocałujcie Nas gdzieś tam na dole. Nic, zero reakcji. Czy tak zachowują się harcerze? Pytamy bo nie wiemy. 

Droga z Majdanu do Nowin jest szlakiem rowerowym koloru czerwonego i najkrótszym sposobem przemieszczenia się z punktu M do N. Będąc już w Nowinach zdaliśmy sobie sprawę, że najkrótszy zwykle znaczy najdłuższy. Pomimo, że szlak jest niezwykle urokliwy, prowadzi tuż obok meandrującego Sopotu i pośród malowniczego lasu to ścieżka jest w wielu miejscach zarośnięta, wąska i musieliśmy się mocno natrudzić aby przejechać nią rowerami, o przyczepce nawet nie wspominając. 


Szlak rowerowy pomiędzy Majdanem Sopockim Drugim a Nowinami.

Dobra Nowina

Asfalt w Nowinach przyjęliśmy z ulgą. Dzień zbliżał się ku końcowi a mieliśmy jeszcze w planach odwiedziny pobliskiego kamieniołomu. Cel naszej wycieczki ukazał się cztery kilometry dalej i z miejsca zrobił na Nas wrażenie. Ukryty w sosnowym lesie, na zboczu Krzyżowej Góry, jest aktualnie nieczynny i udostępniony dla turystów. Dawniej wydobywano w nim wapień mioceński, obecnie może stanowić świetną lekcją poglądową na temat geologii Roztocza. Dla niezainteresowanych budową skał utworzono wieżę widokową na szczycie wyrobiska, z której rozpościera się rozległa i przepiękna panorama Puszczy Solskiej. Trafiliśmy tam podczas zachodu słońca i ten spektakl tylko potęgował atmosferę miejsca. 

Dawniej w tym kamieniołomie pracowali żołnierze Armii Krajowej, którzy byli więźniami pobliskiego obozu z Błudka. Kilofami i łomami kruszyli kamień, pracując ponad swoje siły. Niedaleko stoi pomnik ku ich pamięci.


Rodzina w komplecie. Kamieniołom w Nowinach.


Przepiękny widok z wieży widokowej w kamieniołomie w Nowinach. 

Z kamieniołomu do Suśca wracaliśmy już w blasku świateł, powoli otulani przez mrok nocy. Dzień rozpoczęliśmy w deszczowej, ponurej aurze, zakończyliśmy w blasku zachodzącego słońca. Jest pięknie.


Dane wyjazdu:
46.00 km 0.00 km teren
03:00 h 15.33 km/h:
Maks. pr.:42.80 km/h
Temperatura:26.0
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy:270 m
Kalorie: kcal

Magiczne Roztocze - dzień VI.

Piątek, 30 czerwca 2017 • dodano: 06.08.2017 | Komentarze 4


Ciągle pada! Asfalt ulic jest dziś śliski jak brzuch ryby. Mokre niebo się opuszcza coraz niżej, żeby przejrzeć się w marszczonej deszczem wodzie. A My? A My jeździmy. Desperacko i na przekór wszystkim mokniemy, patrzymy w niebo, chwytamy w usta deszczu krople, patrzą na Nas rozpłaszczone twarze w oknie, to nic.

Ciągle pada! Nagle ogniem otworzyły się niebiosa, potem zaczął deszcz ulewny sieć z ukosa, liście klonu się zatrzęsły w wielkiej trwodze. A My? A My jeździmy i niestraszna Nam wichura ni ulewa, ani piorun, który trafił obok drzewa. Słuchamy wiatru, który wciąż inaczej śpiewa.


Miało padać i padało. Mieliśmy pojeździć i pojeździliśmy. W deszczowym rytmie.

Będąc gościem u siebie

Rozległy masyw Kamienicy, który góruje nad okolicami Suśca od jego południowej strony, stanowił kiedyś naturalną i formalną granicę. Polacy, którzy zamieszkiwali ten region od wieków stali się gośćmi na swoich włościach. Czasy zaborów jakie pochłonęły w niebyt Nasz kraj sprawiły, że Tanew płynąca u stóp tego wniesienia, stała się granicą pomiędzy zaborem rosyjskim i austriackim. Aby pamiętać o tych strasznych czasach postawiono w tym miejscu repliki posterunków granicznych, które jednak są mijane przez większość turystów bez żadnej refleksji, właściwie bez echa. Szkoda bo jak powszechnie wiadomo naród, który nie zna swej historii skazany jest na jej powtórne przeżycie. 


Dawna granica zaborów, rosyjskiego i austriackiego.

Tam, daleko

Widok z Kamienicy w kierunku południowym jest jednym z najrozleglejszych na całym Roztoczu. Bezkres Puszczy Solskiej i spojrzenie na Roztocze Południowe wystarczy aby zaparło dech w piersiach. Szczególnie, że aby się tu dostać to wprzódy trzeba pokonać niczego sobie podjazd, który w najlepszym momencie taktowany jest prawie na 13%. Jednak nagroda za wysiłek jest warta każdego obrotu korbą, tak mozolnie i powoli zdobywanego. 


Przepiękny widok ze wzgórza Kamienica.

To nie ludzie, to mordercy

Na szczycie Kamienicy stoi pomnik z piaskowca poświęcony żołnierzom Wojska Polskiego poległym na tych terenach na początku II Wojny Światowej oraz 126 mieszkańcom Huty Różanieckiej zamordowanym przez niemieckich faszystów podczas pacyfikacji wsi w czerwcu 1943 roku. O tym strasznej historii przypominają ruiny cerkwi unickiej pw. św. Mikołaja, która została spalona podczas eksterminacji mieszkańców. Gdy zrobiłem kilka zdjęć i sposobiliśmy się do ruszenia w dalszą drogę usłyszałem zza pleców głos starszego mężczyzny. Nie usłyszałem dokładnie co do mnie mówił, więc obróciłem się chcąc spytać o co chodzi, ale powiedział raz jeszcze, teraz głośniej i wyraźniej. - To nie ludzie, to mordercy. Mordercy. - minę miał zaciętą. Nie dodał nic więcej i poszedł dalej. Czy mówił o tym o czym myślałem pozostaje tylko w sferze domniemań. Nie zatrzymałem go, nie porozmawiałem. Jego słowa zbyt szumiały mi w głowie, ich wydźwięk był zbyt wymowny. Ludzie nie zapominają.


Ruiny cerkwi unickiej pw. św. Mikołaja z 1836r. w Hucie Różanieckiej.

Minus

Uzależnieni od kofeiny i zapachu świeżo mielonej kawy Nasze myśli kierowaliśmy ku Rudzie Rózanieckiej i tamtejszej restauracji, która zbierała dobre opinie i miała dostarczyć Nam ulubionego napoju, dodatkowo ciesząc oko pięknym położeniem. Jakież było Nasze zdziwienie gdy zajechaliśmy tam o jedenastej rano i pocałowaliśmy klamkę. Karczma była jeszcze zamknięta, brakowało godziny do otwarcia i jak na złość ni stąd ni zowąd na niebie rozgościła się burza. Poprosiliśmy kelnerkę o możliwość zrobienia kawy przed otwarciem i możliwość przeczekania burzy ale niestety sam właściciel powiedział, że nie ma takiej opcji i kilkanaście minut siedzieliśmy pod daszkiem, na dworze. Brak empatii i zrozumienia sprawił, że stawiamy grubą kreskę przy tym lokalu. Karczma Pod Szczęśliwym Karpiem ma minusa jak z Roztocza do Poznania. Ale miejsce jest pięknie położone, to przyznać musimy. 

Tylko My

Podrażnieni brakiem kawy i lekko zdziwieni pojawieniem się burzy, która powstała nie wiadomo z czego na następny cel obraliśmy Narol. Droga do niego miała być rowerowym edenem i takowym była. Ponad dziesięć kilometrów idealnego asfaltu, wąskiej trasy prowadzącej przez podkarpacką część Roztocza, wiodło przez las. Zamknięta dla ruchu samochodowego droga śmiało może stanowić przykład tego co można uważać za ideał. Powietrze, które stanowiło mieszankę zapachu lasu i rześkości burzy, cisza grająca w uszach najpiękniejszą melodię i My, rodzina. Mieliśmy to wszystko dla siebie, byliśmy tam sami. Bez zasięgu, bez cywilizacji ale razem. Tego nie da się kupić za żadne pieniądze.


Pomiędzy Rudą Różaniecką a Narolem. Rowerowy raj.


Pomiędzy Rudą Różaniecką a Narolem. Rowerowy raj.


Pomiędzy Rudą Różaniecką a Narolem. Rowerowy raj.


Rynek w Narolu.

U Rubina

Wizytę w Narolu mieliśmy zaplanowaną już przed wyjazdem na Roztocze. Kilka osób polecało Nam Bar U Rubina i jedzenie jakie się tam serwuje. Nie pozostało Nam nic innego jak przekonać się osobiście co z czym się je w tym zacnym miejscu. Zachwyceni pięknem drogi, która doprowadziła Nas do Narola ale też już dość głodni szybko odnaleźliśmy polecany lokal i chcąc zjeść tam obiad niechcący zostaliśmy na ponad dwie godziny. Jedzenie przepyszne, pierogi z serem przeniosły Nas w lata dzieciństwa. Swojski ser, śmietana i cala reszta spowodowały, że kubki smakowe oszalały. Jedzenie, jedzeniem ale sam właściciel jest osobą, dla której można tu przyjeżdżać. Przegadaliśmy z nim z godzinę, po pół minucie będąc już swoim. Klimat tego lokalu jest tym czego się szuka jeżdżąc po świecie, tego się nie podrobi, nie wyuczy. Jest specyficznie i niesamowicie zarazem. Wyjechaliśmy ciężsi o ponad dwa kilo wędlin, które jeszcze pachniały wędzeniem. Rubin wie co dobre i wie jak sprawić aby było dobre.

Gdy po godzinie powoli zbieraliśmy się do wyjścia z nieba spadła ściana deszczu. Ściana przez, którą było widać tylko następną. Do tego wiatr nabrał takiej mocy jak gdyby sposobił się do bicia wszelkich rekordów. To godzinne oberwanie chmury zamieniło okolicę w krajobraz nie do poznania o czym przekonaliśmy się gdy wyruszyliśmy już w drogę powrotną.


Bar u Rubina. Michałek i właściciel.

To nie prośba, to nakaz

Jadąc w kierunku Podlesina widzimy wszędzie połamane gałęzie, mnóstwo błota na drogach, wszechobecne kałuże wielkości Śniardwy i głębokości Bajkału. Potęga przyrody onieśmiela i daje do zrozumienia gdzie jest Nasze miejsce. Pałac w Narolu oglądamy zza płotu, teren prywatny i zamknięta brama skutecznie zniechęcają do wejścia. Od miasta droga cały czas prowadzi w górę i gdy oglądamy się za siebie chcąc pocieszyć się ile mamy za sobą Naszym oczom ukazujące się złowrogo wyglądające chmury. Nauczeni doświadczeniem mimowolnie przyspieszamy jazdę chcąc uciec przed nieuniknionym. Mijając Podlesiny i skręcając w stronę Maził wpadamy z deszczu pod rynnę. Za asfaltu w grunt, w kałuże opisane już powyżej i błoto nie do opisania. Prędkość w okolicach zera a burza nie zwalnia. Szukam na mapie przystanku, miejsca gdzie można się schować. Jest, jeszcze kawałek i będziemy. Mijając starą szkołę, piękny drewniany budynek zatrzymuje Nas starszy Pan. - Gdzie jedziecie w taką pogodę? Musicie się zatrzymać i schować pod dachem, to nie prośba to nakaz. Będzie burza, będzie lało. Widzicie co było przed chwilą, teraz będzie podobnie. Lata doświadczeń, ponad siedemdziesiąt wiosen na karku - nie sposób z takimi argumentami polemizować, więc chowamy się pod dachem świetlicy wiejskiej. Jeszcze przez chwilę, zanim nie zaczęło lać, rozmawiamy z Naszym aniołem stróżem, który opowiada Nam o pięknych domach stojących nieopodal. 

Podczas burzy nie byliśmy sami, towarzyszyła Nam trójka młodych chłopaków, ale ewidentnie byli zajęci sobą i nie skorzy do rozmowy. Na zewnątrz kolejne oberwanie chmury ale pod dachem sucho i bezpiecznie. Michaś skorzystał z okazji i szalał z wodą spadającą z rynny, każdy czas na zabawę jest dobry. Pół godziny później wyszło słońce i granat nieba przeprosił się z błękitem.


Piękna kasztanowa aleja z Narola do Podlesin. Po i przed burzą.


Piękny dom w Maziłach. Tuż po kolejnej tego dnia burzy.

Dopóki walczysz jesteś zwycięzcą

Z Maził do Suśca prowadzi niebieski szlak, wygodny i dobrze utrzymany. Tak poinformował Nas Pan, z którym rozmawialiśmy przed burzą. Słowa te straciły jednak na wartości po tym jak niebo się otworzyło i postanowiło nieco zmoczyć ten teren. Pozostała Nam więc droga dookoła, przez Łosiniec. Nie ma tego złego co by na dobre nie wyszło, zobaczyliśmy przy okazji dawną, drewnianą cerkiew z XVIIIw., obecnie przemianowaną na kościół katolicki. Poza krótkim odcinkiem gruntowym, przed Wólką Łosiniecką, dobra asfaltowa nawierzchnia pozwalała na szybką jazdę co było nie bez znaczenia bo kolejne ciemne chmury obrały kierunek zgodny z Naszym. Mieliśmy chwilę zwątpienia gdy staliśmy pod kościołem i zastanawialiśmy się czy czekać czy jechać ale ostatnie krople tego dnia dopadły Nas już w samym Suścu. Wygraliśmy.


Kościół p.w. Opieki Św. Józefa i Św. Michała Archanioła w Łosińcu.

A My? A my jeździmy w strugach wody, ale z czołem podniesionym, żadna siła Nas nie zmusza i nie goni. Jedziemy niby zwiastun burzy z kwiatkiem w dłoni, o tak! 

Wieczorem ognisko i piękna pogoda. Czar Roztocza Nas pochłonął coraz bardziej.

Zaliczona gmina: Narol [392]

Dane wyjazdu:
33.90 km 0.00 km teren
02:05 h 16.27 km/h:
Maks. pr.:42.80 km/h
Temperatura:28.0
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy:170 m
Kalorie: kcal

Magiczne Roztocze - dzień V.

Czwartek, 29 czerwca 2017 • dodano: 04.08.2017 | Komentarze 6


Cztery dni jeżdżenia po bliższych i dalszych okolicach Zwierzyńca spowodowały, że tereny te przestały być dla Nas tajemnicą i był to dobry moment na to aby spróbować czegoś innego. Podziękowaliśmy więc za gościnę w agroturystyce w Bagnie i po śniadaniu wyjechaliśmy samochodem do Suśca, który miał być Naszą bazą wypadową na kilka następnych dni. Niecałą godzinę później mogliśmy cieszyć się znalezionym noclegiem, jechaliśmy w ciemno i po raz kolejny był to dobry wybór. Gdy doprowadziliśmy do ładu i składu sprawy noclegowo - bagażowe mogliśmy zacząć się zastanawiać co będziemy robić dzisiejszego popołudnia. 

Nowe miejsce dawało ogrom możliwości wyboru tras ale dzisiaj jokera w talii miała pogoda i postanowiła go wykorzystać o czym można było przeczytać we wszystkich prognozach. Miało być burzowo, miało padać i być nieprzyjemnie. Wszystko to miało wydarzyć się po godzinie piętnastej więc mieliśmy sto osiemdziesiąt minut do wykorzystania. Tak brzmiała teoria ale jak to w życiu bywa praktyka rozjechała się z nią zupełnie.

Puszcza Solska

Ogromna Puszcza Solska, która znajduje się na południe od pasma Roztocza jest drugim co do wielkości kompleksem leśnym w Polsce i ustępuje tylko Borom Dolnośląskim. W okolicach Suśca wyodrębniono Park Krajobrazowy Puszczy Solskiej i właśnie tam zamierzaliśmy się udać aby pojeździć w cieniu potężnych sosen i napawać się zapachem żywicznego powietrza. Wielkie połacie lasów miały stanowić dzisiaj dodatkowo znakomitą ochronę przed wiatrem, który od rana przybierał na sile i w południe wiał już z prędkością mało przyjazną dla rowerzystów. Według mapy, trasa do Borowych Młynów, z powrotem przez Błudek, przebiegała po zamkniętej dla ruchu drodze co było kolejnym atutem. Nie było więc na co czekać tylko jechać aby zdążyć przed burzą.

Dziesięć kilometrów drogi jakie dzieli Susiec z Borowymi Młynami przejechaliśmy wolniej niż planowaliśmy. Pięknie poprowdzona trasa, przez sosnowy las okazała się bardzo wyboista. Częściowo miała dobrej jakości szutrową nawierzchnię ale były też wredne odcinki z resztkami asfaltu, po których nie dało jechać się szybciej niż kilka kilometrów na godzinę. Dziura na dziurze nie ułatwiała zadania i jadąc z przyczepką musiałem wykazać się sporą maestrią w pokonywaniu i wybieraniu optymalnej ścieżki. Wszystkie te niedogodności rekompensowała jednak cisza, która wespół z leśną wonią powodowała błogostan. Można było tak jechać i jechać, gdyby nie coraz ciemniejsze chmury, które z dużą prędkością przemykały nad Naszymi głowami. Michał spał a my zaczeliśmy się zastanawiać co robić dalej.


Bezmiar Puszczy Solskiej, droga z Suśca do Borowych Młynów.


Jeden z wielu szlaków przecinających Puszczę Solską.


Wejść nie można ale wjechać jak najbardziej

Burza

Gdy dojechaliśmy do przysiółka Borowe Młyny, który leży w samym sercu Puszczy Solskiej, mieliśmy dwie opcje do wyboru. Przeczekać nadchodzącą burzę w znajdującej się tam wiacie lub jechać do Błudka, w którym również takowa się znajdowała i liczyć na to że Nas nie zleje po drodze. Jako, że nie wiedzieliśmy czy jak zacznie padać to kiedy przestanie wybraliśmy dalszą jazdę. Nadchodząca szybkimi krokami burza nie dawała nam właściwie wyboru i ile sił w nogach zaczęliśmy kręcić w kierunku Błudka. Pojawienie się asfaltu, wyjątkowo dobrej jakości, znacznie przyspieszyło Naszą jazdę ale byliśmy bez szans i połowie drogi spadła na Nas ściana deszczu. Lało krótko ale intensywnie, Michaś obudził się przestraszony nagłym bębnieniem kropel o jego bezpieczne schronienie, jakim była przyczepka i płaczem dał do zrozumienia, że w deszczu spać nie zamierza. Deszcz jak szybko przyszedł tak szybko odszedł w zapomnienie i zrobiło się parno jak w tropikach. Kolejne grzmoty, które słyszeliśmy za plecami dały nam jasno do zrozumienia, że jednak trzeba szukać wiaty, bo następna burza mogła być dużo konkretniejsza od tej. Schronienie znaleźliśmy pod wiatą przed kamieniołomem w Nowinach gdzie spędziliśmy dobre pół godziny przeczekując deszcz. Nadmienić warto, że była dopiero czternasta a więc godzinę szybciej niż miało być...


Pomiędzy jedną burzą a drugą. Droga z Borowych Młynów do Błudka.

Nawałnica

Siedząc pod wiatą zastanawialiśmy się co począć. Do Suśca kilka kilometrów dobrą drogą, można jechać w miarę szybko, ale pędzące chmury nie dawały wielkiej nadziei na to, że dotrzemy tam o suchej nitce. Wprost przeciwnie, można było tylko kombinować jak to zrobić aby zmoknąć jak najmniej. Wyczekaliśmy moment gdy deszcz zamienił się w delikatną mżawkę i postanowiliśmy ruszyć jak najszybciej. Wiatr w plecy był Naszym sprzymierzeńcem ale pchał w tym samym kierunku również ciężkie, ołowiane cumulusy. Trzy kilometry dalej przegraliśmy walkę. Spadła z nieba taka nawałnica, że widoczność spadła do kilku metrów, a krople deszczu były wielkości orzechów. Zabrakło Nam sto metrów do najbliższego przystanku w Oseredku i właśnie ta jedna dziesiąta kilometra spowodowała, że wyglądaliśmy jakbyśmy wykąpali się w jeziorze, w ubraniach. Jedynym plusem tej sytuacji było to, że przekonaliśmy się o wodoodporności toreb Ortlieba oraz przyczepki, Michaś był przestraszony ale suchutki. Chowając się pod przystankiem mogliśmy tylko obserwować furię przyrody jaka rozpętała się wokół. Bezpieczni ale przemoknięci spędziliśmy tam kolejne pół godziny. Przygoda nabierała rumieńców.


Kompletnie zmoknięci ale już bezpieczni mogliśmy tylko przyglądać się temu co zaserwowała Nam pogoda.

Muzeum Pożarnictwa

Milion litrów wody później zaczęło się przejaśniać na horyzoncie. Kilkaset metrów od Nas znajdowało się Muzeum Pożarnictwa, które postanowiliśmy odwiedzić i trochę się tam ogrzać. Wszak nawałnica zmieniła się w deszcz i można było jechać. Droga zamieniła się w rzekę więc jechaliśmy chodnikiem i po chwili byliśmy w gościnnych strażackich, progach. Rowery stanęły pod dachem a My mogliśmy do woli oglądać ekspozycje i czuć się jak w domu. Byliśmy jedynymi odwiedzającymi co przy tej pogodzie dziwić nie powinno. Michaś był wniebowzięty, biegał, szalał, bawił się w strażaka i gasił wyimaginowane pożary. Na pytanie miejscowego przewodnika "co robią strażacy?" z dumą odpowiedział, że "palą ogień". Mina pytającego bezcenna.

Samo muzeum powstało dzięki inicjatywie miejscowego strażaka, pana Jana Łasochy.  Przez ponad pięćdziesiąt lat był naczelnikiem miejscowej OSP i przez ten czas zbierał wszystko co związane z pożarnictwem. Po wielu latach do jego zainteresowań zaczęły przyłączać się inne osoby i dzięki ich wsparciu powstało te wyjątkowe miejsce. Wyjątkowe dlatego, że powstało w wyniku pasji jednego człowieka, który zaraził nią innych. Miejsce te powinno być wzorem do tego, jak powinny wyglądać takie muzea. Będąc w okolicy naprawdę warto tu zajrzeć, zarówno dzieci jak i dorośli będą zachwyceni.

Podziękowaliśmy za gościnę pracownikowi muzeum, rozmawiając jeszcze na wyjściu z sołtysem, który przywiózł właśnie stary dzwon pożarowy i przekazał go jako eksponat opowiadając Nam jego zagmatwaną i ciekawą historię. Dzięki temu, że ludzie przywożą tu różnego rodzaju rzeczy związane ze strażą pożarną muzeum żyje swoim życiem i ciągle się rozrasta.


Muzeum Pożarnictwa w Oseredku.


Muzeum Pożarnictwa w Oseredku.


Muzeum Pożarnictwa w Oseredku.


Muzeum Pożarnictwa w Oseredku.

Wszystko dobre co się dobrze kończy

W muzeum byliśmy na tyle długo, że na dworze przestało już padać a przebłyski słońca dawały nadzieję na to, że to już koniec pogodowych atrakcji na dzisiaj. Gdy dojechaliśmy na miejsce Naszego noclegu zrobiło się naprawdę ładnie i tylko majaczące w oddali burzowe chmury pohukiwały jeszcze cichutko dając znać, że jeszcze przed chwilą dzieliły tu i rządziły. Przebraliśmy się w suche rzeczy, zjedliśmy obiadokolację i na zakończenie dnia podjechaliśmy jeszcze na wieżę widokową górującą nad Suścem. Front odszedł w zapomnienie a piękny zachód słońca, jaki mogliśmy obserwować z wieży był wspaniałym zwieńczeniem tego obfitującego w atrakcje dnia.


I po burzy.


Zakończenie dnia w blasku pięknego zachodu słońca, widzianego z wieży widokowej w Suścu.

Susiec przywitał Nas z hukiem. Dosłownie i w przenośni. Już wiemy, że będzie tu ciekawie.
 
Zaliczone gminy: Susiec [389], Obsza [390], Łukowa [391]

Dane wyjazdu:
23.60 km 0.00 km teren
02:24 h 9.83 km/h:
Maks. pr.:36.30 km/h
Temperatura:34.0
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy:250 m
Kalorie: kcal

Magiczne Roztocze - dzień IV.

Środa, 28 czerwca 2017 • dodano: 03.08.2017 | Komentarze 5


Żyj swoim życiem

Dzisiejszy dzień miał być z zasady leniwy. Trochę jazdy po okolicy, bez żadnego planu i bez większych atrakcji. Pogoda miała być nie wiadomo jaka, każda pogodynka żyła własnym życiem i nie wiadomo było co z tym fantem począć. Życie napisało jednak dla Nas swój scenariusz na to aby ta środa nie była po prostu dniem straconym. Po śniadaniu i w trakcie obowiązkowej porannej kawy wpadliśmy na pomysł aby podjechać autem do Krasnobrodu i pojeździć trochę rowerami po tej gminie. Wyszło słońce, zrobiło się gorąco i wietrznie, więc chcieliśmy uciec trochę do lasu aby tam czerpać radość z jazdy. Okolice Krasnobrodu wylądowały więc w mapniku, rowery na bagażniku i po krótkiej jeździe samochodem można było rozpocząć wycieczkę z parkingu położonego przy zalewie. Gorące powietrze wręcz oblepiło Nas swoimi mackami, więc nie było co się zastanawiać tylko udać się w kierunku zielonych plam na mapie.

Trzy razy na nie.

Klasztor w Krasnobrodzie na wszystkich folderach poświęconych temu miastu jawi się jako perełka. Stojąc pod nim nie sposób było wyrobić sobie opinii, ponieważ fasadę szczelnie owijało rusztowanie, za którym trwała renowacja. Zerknęliśmy do zagrody z ptakami, szumnie nazywanej ptaszarnią i po raz drugi tego dnia ogarnęło Nas rozczarowanie. Brudne, zaniedbane i niemile pachnące miejsce. Jeśli pawie mają jakiś wyraz twarzy to te wyglądały na wyjątkowo smutne. Dobrze, że Michaś spał w tym czasie i nie widział tego przygnębiającego widoku. Od małego wpajają nam, że do trzech razy sztuka więc zgodnie z tym czego nas uczyli udaliśmy się do ścieżki edukacyjnej o dinozaurach, która była i tak po drodze do Świętego Rocha, który był kolejny na liście do odwiedzenia. Ścieżka okazała się prężnie działającą zagrodą czy też Parkiem Jurajskim jak brzmiała tablica, płatną i zamkniętą w czasie gdy tam się pojawiliśmy. Nie tego się spodziewaliśmy więc szybko i bez żalu ruszyliśmy dalej. Chociaż tu minąłem się z prawdą, szybko nie ruszyliśmy bo piachu było po kolana. Od dwóch kilometrów zresztą.

Las

Tony piachu i lepkie, gorące powietrze skutecznie zniechęciły Nas do wspinania się w kierunku kaplicy Św. Rocha. Mówili, że to kawałek Japonii na Roztoczu ale nie przemówiło to do Nas na tyle, żeby zostawić rowery i pójść samemu się przekonać. Sen Michała przeważył szalę i pojechaliśmy dalej. Znów mijam się z prawdą. Nie pojechaliśmy a zaczęliśmy mozolne człapanie pod górę. Stroma ścianka jaka wyrosła przed Nami została wyłożona betonowymi płytami w tak nieszczęsny sposób, że stwarzały wrażenie dużych schodów. Pomiędzy każdym stopniem był dołek w który wpadały koła przez co komfort jazdy był co najwyżej żaden. Długi i wyjątkowo wredny odcinek. 

Gdy osiągnęliśmy kulminację wzniesienia zaczęła się przyjemniejsza część wycieczki. Długi i miejscami zwariowany zjazd szybko odstawił w zapomnienie kiepski początek dnia. Pomimo, że termometr wskazywał dobrze ponad trzydzieści kresek powyżej zera, w lesie nie odczuwało się upału, było rześko i przyjemnie. Świerkowe i bukowe knieje dawały przyjazny cień a dobrej jakości szutrowa droga pozwalała cieszyć się jazdą. Tuż przed wyjazdem z lasu, w Hutkach, spotkaliśmy kilkunastoosobową wycieczkę z rafinerii w Gdańsku. Sygnowana logiem Lotosu ekipa prezentowała się niczym kolarski peleton i obdarowała Nas chóralnym pozdrowieniem. Miło.


Las w okolicach Świętego Rocha, Krasnobród.


Stroma, betonowa ściana w okolicach Świętego Rocha, Krasnobród.


W końcu prawdziwie wakacyjna temperatura :)

Plażing

Plażing, modne słowo gdy mówimy o wakacjach. Gdy wyjechaliśmy z lasu i trafiliśmy nad zalew w Krasnobrodzie daliśmy trochę relaksu zmęczonym nogom i z radością zalegliśmy na plaży. Michaś jak proca wystrzelił w kierunku wody i przez dłuższy czas naszym głównym zajęciem było nicnierobienie o ile przy dwulatku można o czymś takim w ogóle wspomnieć. W każdym bądź razie plażing był, odchaczyć można. Ten błogi stan postanowiła przerwać aura, która postanowiła dać znać o sobie i w krótkim czasie zebrało się całe mnóstwo chmur, które zwiastowały rychłe nadejście burzy. Spakowaliśmy więc dobytek do auta i głodni ruszyliśmy w poszukiwaniu obiadu. W międzyczasie zawitaliśmy jeszcze na wieży widokowej, która góruje nad Krasnobrodem i zapewnia niesamowite widoki. Zdecydowanie polecamy pokonać kilkadziesiąt schodów w ścianie dawnego kamieniołomu i wspiąć się później na wieżę, naprawdę warto. 


Zalew w Krasnobrodzie. W tle widoczna wieża widokowa.


Widok z wieży widokowej w Krasnobrodzie na miasto i pagórki Roztocza Środkowego.

La Majella

Osobny akapit popełnię aby polecić miejsce w którym jedliśmy obiad. Jednym z powodów dla których lubimy odwiedzać nowe miejsca jest regionalne jedzenie i takich punktów szukamy na trasie Naszych wycieczek. Tym razem mieliśmy jednak chęć na delikatną kuchnię a w takową znakomicie wpisuje się Nasza ulubiona czyli włoska. Jakież było Nasze zdziwienie gdy okazało się, że niedaleko Krasnobrodu, w Bondyrzu, jest La Majella, która zbierała świetne opinie w internecie. Postanowiliśmy sprawdzić jak jest naprawdę i pojechaliśmy.

Rewelacja. Maestria. Tak dobrego włoskiego jedzenia nie jedliśmy w żadnym innym miejscu w Polsce a jesteśmy pod tym względem wymagający :) Dodatkkowym atutem są przesympatyczni właściciele, dzięki którym można poczuć się jak w słonecznej Italii. POLECAMY !!! http://www.lamajella.pl/


Aglio Olio e Peperoncino z La Majelli. Poezja smaku.

Późne popołudnie

Na burzę się zbierało, ciemne chmury zasnuły okolicę, więc wróciliśmy do Naszej agroturystyki w Zwierzyńcu i nastąpił zwrot o 180 stopni. Wyszło słońce, zrobiło się bardzo przyjemnie więc postanowiliśmy wykorzystać ten prezent i pojeździć jeszcze trochę po okolicy. Na mapie rzucił się Nam w oczy wąwóz nad Topólczą, który prowadził do cmentarza na wzniesieniu nad wioską. Krótka trasa, dobra droga, ruch żaden, piękna pogoda, jedziemy. Michał do kościoła w Topólczy, przy którym zaczyna się wąwóz, dojechał sam na swoim rowerku. Te trzy kilometry były więc rodzinnym prologiem do krótkiego ale bardzo intensywnego wjazdu wąwozem na pagórek.


Dom w Turzyńcu.


Dom w Topólczy.

Dom z widokiem

Podjazd wąwozem okazał się próbą charakteru. Im wyżej tym stromiej, ani chwili odpoczynku i upierdliwe meszki powodowały, że wjechać było naprawdę ciężko. Przyczepka zdawała się ważyć coraz to więcej i więcej i gdy wjechaliśmy na szczyt oczy zalane miałem potem. Krótka ale naprawdę wymagająca droga poprowadzona w pięknym lessowym wąwozie skończyła się przy bramie cmentarza. Doprawdy trudno wyobrazić sobie piękniejsze miejsce na ostatnie pożegnanie i pochówek niż te. Widoki ze szczytu były przepiękne i cisza wokół tylko potęgowała te wrażenie. 


Podjeżdżając nie było szans na zdjęcie, więc pstryk był na zjeździe.


Przepiękny widok spod cmentarza unickiego w Topólczy. W oddali Szczebrzeszyn.

Dzień zakończyliśmy oranżadą na miejscu pod wiejskim sklepikiem i rozmową z mieszkańcami. Tu czas płynie inaczej, tu żyje się lepiej.


Dane wyjazdu:
43.70 km 0.00 km teren
03:25 h 12.79 km/h:
Maks. pr.:46.80 km/h
Temperatura:21.5
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy:280 m
Kalorie: kcal

Magiczne Roztocze - dzień III.

Wtorek, 27 czerwca 2017 • dodano: 28.07.2017 | Komentarze 6


W prawo, w lewo...

Mam słabość do drewnianej architektury sakralnej. Uwielbiam zwiedzać, oglądać i czuć zapach starych, kilkusetletnich kościołów z drewna. Woń palonych świec, ścian przesiąkniętych wiarą i podłóg, na których odciśnięte są ślady kilku pokoleń zawsze nastraja mnie melancholią i zadumą. Uwielbiam takie miejsca, uwielbiam ich ciszę i to, że mówią przez nie wieki. Na Roztoczu mamy te szczęście, że czy zerkniemy w prawo, czy popatrzymy w lewo to tego rodzaju uniesień Nam nie zabraknie. Tym razem spojrzeliśmy na południe i tam się skierowaliśmy. Trzysta lat historii zamkniętej w modrzewiu wydawało się dobrym celem.

Poziomice

Wyraźnie wypiętrzające się przed Nami pagórki otaczające Sochy i Szozdy były idealną, poranną, przystawką. Podjazd na szczyt Lasowej Góry, choć niezbyt stromy, był długi i rozgrzał Nas na tyle, że chłód przedpołudnia odszedł w zapomnienie. Kilkadziesiąt kilogramów jakie ciągnie się za sobą zmusza do innego postrzegania poziomic na mapie ale radość z jazdy w pofałdowanym terenie rośnie proporcjonalnie do trudności. Każdy metr w górę jest dla mnie rowerową drogą do nieba i droga przez Sochy takową była. Widoki wynagradzały trud podjazdu a słodkie wiśnie, które rosły tuż obok były słodką nagrodą za dotarcie w te miejsce. Dla takich chwil warto się zmęczyć. Zjeżdżając do Szozd musiałem mocno zaciskać klamki hamulców aby nie wystrzelić jak z procy. Nachylenie i nowy dywan wylany z asfaltu zachęcały do bicia rekordów ale bycie tatą zobowiązuje. Pędzić nie będziemy.


Było więcej... Droga w Sochach w kierunku Szozd.


Z górki na pazurki.

Trwoga

Droga z Tereszpola do Górecka Starego prowadziła przez las i miała idealną, asfaltową nawierzchnię. Co za tym idzie stwarzała również idealne warunki do tego aby kierowcy samochodów budzili wszystkie swoje konie spod maski i próbowali wycisnąć z nich tyle ile fabryka dała. Minęło Nas kilka bardzo szybko jadących aut ale wszystkie jechały szeroko, bezpiecznie i nie dawały Nam najmniejszego powodu abyśmy czuli się nieswojo na tym odcinku. Czar prysł gdy postanowiły wyprzedzić Nas dwa autobusy. Nie dość, że na pewno jechały dużo szybciej niż dozwolone sześćdziesiąt to jeszcze minęły Nas na tyle blisko, że pęd powietrza zepchnął mnie na pobocze. Nigdy wcześniej nie wystraszyłem się tak bardzo jak wtedy. Dłuższą chwilę trwało zanim pozbierałem myśli. Dodać trzeba, że oba autobusy były wypełnione dziećmi a z naprzeciwka jechało auto, które musiało ostro hamować aby nie doszło do tragedii. Było blisko...

Szum

Tuż za Góreckiem Kościelnym zjechaliśmy do lasu, jako że zapraszał Nas do siebie Rezerwat Szum. Niecałe dwa kilometry rzeki Szum, dopływu Tanwi, objęto ochroną ze względu na występujące na tym terenie rzadkie rośliny oraz zwierzęta. Przez rezerwat poprowadzono ścieżkę dydaktyczną i to właśnie ona sprawiła, że postanowiliśmy zobaczyć co te miejsce ma do zaoferowania. Bór sosnowy jaki porastał wierzchowinę rezerwatu roztaczał wokół przepiękny, żywiczny zapach i powodował, że nie sposób było ominąć tego miejsca. Gdybyśmy wiedzieli co czeka Nas później odpuścilibyśmy wizytę z rowerami. Ale tymczasem...

Pierwsze kilkaset metrów było lekkie łatwe i przyjemne. Szeroka, wygodna ścieżka prowadziła lekko w dół i z przyjemnością można było nią jechać, nawet Michaś na swoim biegowym rowerku mógł bez większych przeszkód jechać przed siebie. Problemy zaczęły się gdy zjechaliśmy do rzeczki. Nagle pojawiły się korzenie, progi, dziury, kałuże, błoto, schodki, ścianki i inne umilacze czasu. Szybko przekonaliśmy się, że jazda rowerem jest tutaj niemożliwa a ciągnięcie przyczepki w tych warunkach jest wyczynem. Ale jako, że wracać nie lubimy i ciągle liczyliśmy, że za zakrętem będzie lepiej, że będzie to miało sens, parliśmy naprzód. Korzeń za korzeniem, ścianka za ścianką, przenoska za przenoską. Sto metrów przed końcem daliśmy za wygraną i wyszliśmy na skróty, na drogę. Jak się później okazało ominęliśmy zaporę i jezioro. Zmęczenie fizyczne i psychiczne dało jednak o sobie znać i zapomniałem zupełnie o tym miejscu.

Sam rezerwat jest zdecydowanie wart odwiedzin, ale Nasze zmagania mocno zniekształciły Nam odbiór jego piękna więc opuściliśmy je z dużym niedosytem. Cóż, za błędy trzeba płacić.


Miłe złego początki... Rezerwat Szum i początek końca drogi przejezdnej dla rowerów.


 Prowadzenie, wpychanie, przenoszenie. Rezerwat Szum.


Rzeka Szum i rezerwat na niej utworzony.


Wielka stopa? Ślad wielkości mojej dłoni, świeży i doskonale odbity. Cóż to może być za zwierze?

Strawa

W rezerwacie zeszło Nam dużo dłużej niż planowaliśmy. Zmęczeni i trochę zdenerwowani faktem, że sami jesteśmy sobie winni, musieliśmy szybko odreagować. Najlepiej relaksuje się przy dobrej kawie i deserze więc w poszukiwaniu tych dwóch magicznych składników udaliśmy się do Górecka Kościelnego i trafiliśmy najlepiej jak mogliśmy. Karczma nad Szumem zaserwowała Nam rewelacyjną kawę i jeszcze lepszą szarlotkę z lodami. Dopełnieniem relaksu był duży plac zabaw, na którym mógł wyszaleć się Nasz pełen wigoru synek a My mogliśmy w spokoju delektować się odpoczynkiem. Przy okazji odbyliśmy dłuższą rozmowę z sympatyczną parą z Biłgoraja, która opowiedziała Nam sporo ciekawostek o Roztoczu i okolicach. Takich informacji nie dostanie się w żadnym z przewodników i takie rozmowy jak ta są prawdziwą skarbnicą wiedzy. Jak się później okazało nie było to Nasze ostatnie spotkanie. 


Karczma nad Szumem w Górecku Kościelnym - rewelacyjna kawa i przepyszna szarlotka z lodami.

Modrzew, dąb i inni

Główna cel dzisiejszej wycieczki stał przed Nami i robił wrażenie swoją wielkością. Zapach modrzewia, jego faktura i kolor od zawsze są jednym z moich ulubionych ale tym razem czułem się zawiedziony. Jego otoczenie i wygląd nie spodobały mi się ani trochę. Wydał mi się za nowy, bez duszy, bez wiary. Nie tego się spodziewałem i bez żalu pojechaliśmy dalej. Zrobiłem jedno pamiątkowe zdjęcie wewnątrz kościoła i to by było na tyle.


Kościół pw. św. Stanisława, Górecko Kościelne.

Zupełnie inne odczucia wywarła na Nas kapliczka na wodzie, którą postawiono nad rzeką Szum. Piękne położenie, prostota formy i górujące nad nią pomnikowe dęby powodowały, że miejsce te nabierało wyjątkowego uroku. W te miejsce zdecydowanie warto przyjechać. Przy kapliczce zlokalizowane jest źródełko z wodą, która podobno ma właściwości lecznicze i pomaga na choroby stawów.


Kapliczka "na wodzie" w Górecku Kościelnym.

Strade bianche 

Wydostać się z Górecka Kościelnego łatwym nie jest, przynajmniej jeśli chcemy trzymać się szlaku na Józefów. Piach po piasty szybko wybił Nam z głowy jazdę rowerem i zmusił do ich prowadzenia, co momentami też było utrudnione. Pogłoski o piaskownicy na jakiej zagnieździła się Puszcza Solska nie okazały się kłamliwe i odczuliśmy to w mięśniach. Na szczęście na horyzoncie pojawiła się nowo powstała, szutrowa droga do Brzezin i tym właśnie traktem udaliśmy się w drogę powrotną do Zwierzyńca. Biała wstęga jaka przecinała pola przywodziła na myśl włoskie Strade Bianche i jadąc niespiesznym tempem można było poczuć się jak na Półwyspie Apenińskim. Z wrażenia nie zrobiłem żadnego zdjęcia, szkoda.

Florianka 

Powrót do Zwierzyńca mieliśmy przez serce Roztoczańskiego Parku Narodowego. Świetnej jakości szutrowa droga została poprowadzona z Górecka Starego przez Floriankę i kończy się przy zwierzynieckich stawach echo. Jest zamknięta dla ruchu samochodowego i może być stawiana za wzór tego jak powinna wyglądać leśna droga dla rowerów. Kilka kilometrów idealnie ubitego szutrowego podłoża sprawia, że jedzie się wyjątkowo przyjemnie a okalające Nas bory Parku Narodowego sprawiają, że zachwytom nie ma końca. Jedynym ale sporym minusem są znaki, które informujące o tym, że przebiega tędy szlak GreenVelo. Jest ich cała masa, są rozstawione za często, zupełnie bez potrzeby i psują te miejsce. We Floriance, która leży w sercu tego dziewiczego terenu założono hodowlę koników polskich a w zabudowaniach dawnego folwarku znajduje się obecnie Izba Leśna RPN. Atrakcji co nie miara i wszystkie je Michaś postanowił przespać. Cisza jaka panowała wokół i szum opon toczących się po szutrowym dywanie skutecznie uśpiły go na dłuższy czas i obudził się dopiero gdy dotarliśmy do agroturystyki. Na miejsce zajechaliśmy późnym popołudniem, fizycznie zmęczeni ale po raz kolejny zachwyceni tym czym Roztocze Nas obdarzyło. 


Droga do Zwierzyńca z Górecka Starego.


Droga do Zwierzyńca z Górecka Starego.


Izba Leśna we Floriance.

Zamość

Po obiadokolacji naszła Nas jeszcze ochota na to aby odwiedzić Zamość. Wszem i wobec można dowiedzieć się, że to prawdziwa perła renesansu i że być w tych terenach i nie odwiedzić tego miasta to grzech. Pojechaliśmy więc samochodem, zjedliśmy lody na rynku, zrobiliśmy sobie długi spacer wokół fortyfikacji i pooglądaliśmy kamienice. Za krótko tam jednak byliśmy aby wydawać jakiekolwiek opinie. Jedno przyznać jednak trzeba, lody mają pyszne.


Zamość.

Zaliczone gmina: Tereszpol (387), Józefów (388)


Dane wyjazdu:
40.50 km 0.00 km teren
02:47 h 14.55 km/h:
Maks. pr.:30.00 km/h
Temperatura:23.0
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy:177 m
Kalorie: kcal

Magiczne Roztocze - dzień II.

Poniedziałek, 26 czerwca 2017 • dodano: 25.07.2017 | Komentarze 13


Szarosine ciężkie niebo, które przywitało Nas w poniedziałkowy poranek nie nastrajało optymistycznie. Rozłożona na stole mapa okolic Zwierzyńca, służąca jednocześnie za obrus, nie pomagała w spokojnym delektowaniu się śniadaniem nad Wieprzem. Zbyt dużo pomysłów przychodziło mi do głowy, zbyt dużo dróg krzyżowało się ze sobą tworząc w mej głowie labirynt wycieczek, który próbowałem przejść dostosowując trasę do zastanej aury. Deszcz, który wedle wszelkich znaków na niebie miał być dzisiaj Naszym towarzyszem, zawężał pole wyboru. Świadomi tego co może Nas spotkać na lessowym podłożu jaki najczęściej zalega w okolicach Zwierzyńca postawiliśmy dzisiaj na asfalt. Jedziemy w stronę Krasnobrodu. 

Biała Góra

Wokół Zwierzyńca jest kilka punktów widokowych, z których można podziwiać rozległe panoramy Roztocza Środkowego. Jednym z takich miejsc jest Biała Góra, która dumnie wypiętrza się zaraz za Roztoczańskim Centrum Naukowo - Edukacyjnym RPN. Znajdująca się na jej szczycie drewniana wieża widokowa tylko dodaje jej uroku i pozwala jednocześnie na wygodne obserwacje bliższej i dalszej okolicy. Tam też udaliśmy się na początku dzisiejszej wycieczki i nie mogliśmy wybrać lepiej. Przepiękne widoki jakie roztaczały się ze szczytu spowodowały, że musiała upłynąć dłuższa chwila zanim wróciliśmy na dół. Jeśli dodamy do tego stada krów i byków, które pasły się wokół oraz kilkanaście koników polskich dotrzymujących im towarzystwa to będziemy mieli obraz sielanki jaka Nas otaczała. Michaś pierwszy raz w życiu mógł karmić wolno chodzące konie i był tym faktem zachwycony. My objedliśmy się czerwonymi i czarnymi porzeczkami rosnącymi opodal, wszyscy zadowoleni. Miejsce te bardzo przypominało nam ukochane Bałkany, może dlatego tak dobrze się tu czuliśmy. 


Widok z Białej Góry w stronę Bukowej i Lasowej Góry. 


Biała Góra.



Rodzicielstwo

Pełni estetycznych doznań jakie zapewniła Nam wizyta na Białej Górze z zadowoleniem ruszyliśmy dalej, w kierunku Guciowa. Jadąc niespiesznie przez Roztoczański Park Narodowy, rozmawiając o wszystkim i o niczym w pewnym momencie zorientowaliśmy się, że nie wzięliśmy pieluch na zmianę. Jak ważny jest ten fakt w przypadku rodziców dwulatka, który jeszcze z nich nie wyrósł, przekonywać nikogo nie trzeba. Do wyboru mieliśmy dwa warianty, powrót do Zwierzyńca albo kupno zapasu gdzieś po drodze. Wygrał ten drugi ale sklep znaleźliśmy dopiero w Bondyrzu. Na miejscu okazało się, że płacić kartą nie sposób a gotówki mieliśmy śladowe ilości. Koniec końców udało się zrobić zakupy, pieluchy dostaliśmy na sztuki i mogliśmy jechać dalej. Dobrze, że Michaś wytrzymał.

Pstrąg

Po udanych zakupach odezwał się głód i chęć zabawy Michałka, który miał dość siedzenia w przyczepce więc skorzystaliśmy z tego, że tuż obok była restauracja serwująca pstrągi z własnej hodowli. Ładnie przygotowane miejsce, odrestaurowany młyn wodny na Wieprzu, własna wędzarnia i plac zabaw dla dzieci. Nic więcej w tej chwili nie potrzebowaliśmy. Pstrąg wędzony w temperaturze pięćdziesięciu stopni był jedną z najlepszych ryb jakie kiedykolwiek jadłem ale już ciasto rabarbarowe było kompletną pomyłką. Kawa również była bez wyrazu co sprawia, że oceniamy te miejsce raczej na minus, innych rzeczy nie zamawialiśmy, również ze względu na ceny, które zdecydowanie były za wysokie w stosunku do tego co widzieliśmy na innych talerzach.

Mieliśmy okazje zamienić kilka słów z właścicielem hodowli i dowiedzieliśmy się od Niego sporo ciekawych rzeczy o pstrągach i wszystkim co z nimi związane. Bardzo miły i sympatyczny Pan, opowiadał z dużą pasją, widać że zna się na tym co robi i potrafi o tym tak opowiadać aby zaciekawić słuchacza. 



Parking rowerowy w Hodowli Ryb Łososiowatych w Bondyrzu.

Guciów

Jadąc przed siebie, w poszukiwaniu sklepu, minęliśmy zagrodę w Guciowie. Z zewnątrz prezentowała się przyzwoicie więc, po odwiedzinach w Bondyrzu. wróciliśmy w te miejsce aby zobaczyć co ma do zaoferowania. Muzeum etnograficzno - przyrodnicze bo tak tytułuje się ten skansen okazało się dużym zawodem. W miejscowej restauracji zamawiając obiad i kawę, tę druga otrzymaliśmy jako pierwszą i zdążyła wystygnąć zanim zjedliśmy. Prosiliśmy aby naleśniki dla Michałka podać pierwsze, dostał ostatni. Jedzenie mocno średnie, zupa z pokrzyw miała ich tyle, że musieliśmy szukać ich wytężonym wzrokiem. Pisząc krótko, nie warto.

Skansen okazał się płatny i można było zwiedzać go tylko z przewodnikiem, odpuściliśmy. Trzy stare chałupy, które stały obok nie wydały się nam na tyle interesujące aby tracić czas na ich zwiedzanie. Czary goryczy przelał przyjazd autokaru z wycieczką w Warszawy i gdy kilkadziesiąt osób wypełzło na tak mały teren, zrobiło się tak nieprzyjemnie, że spakowaliśmy rzeczy i pojechaliśmy dalej. 

Przyjemnie było tylko przez pierwsze pięć minut, wtedy gdy byliśmy w skansenie właściwie sami i przewodnik grał leniwe melodie na pianinie w rogu restauracyjnej sali. Można było siedzieć i wsłuchiwać się w dźwięki, które mieszały się z zapachem starości drewna i ciszą tego miejsca. Wyjątkowo piękna scena.


Przewodnik grał tak jakby świat wokół nie istniał, Guciów.


Zupa z pokrzyw, prawie bez pokrzyw.


Zagroda w Guciowie.

Pływająco

Powiadają, że do trzech razy sztuka. Licząc na to, że tym razem atrakcja będzie warta odwiedzin, po niepowodzeniach w Bondyrzu i Guciowie, udaliśmy się do Obroczy. Nie mając żadnego doświadczenia ze spływem kajakowym z dwulatkiem na pokładzie mieliśmy sporo obaw jak to będzie ale pełni zapału i wrodzonego optymizmu wypożyczyliśmy kajak i z biegiem Wieprza udaliśmy się do Zwierzyńca. Rowery i przyczepkę zostawiliśmy pod czujnym okiem właścicielki kajaków i za dwie godziny mieliśmy ponownie dokonać wymiany sprzętu pływającego na jeżdżący. Ahoj przygodo.

Wieprz okazał się trudnym przeciwnikiem. Bardzo kręte koryto i niski stan wody nie raz nie dwa zmuszał Nas, nie do wiosłowania, a do odpychania się od dna. Zwalone w poprzek rzeki drzewa dodawały jej uroku a w Nas wymuszały ciągłą koncentrację nad wybraniem optymalnej drogi spływu. Michał był zachwycony odmianą, nawet woda z rzeki smakowała mu do tego stopnia, że wolał ją niż swój sok do picia. Całość zakończyliśmy po dwóch i pół godzinie zmagań, zmęczeni ale z chęciami na jeszcze. Jako, że na Roztoczu rzek nie brakuje wiedzieliśmy, że jeszcze spróbujemy swoich sił gdzieś indziej. 


Kajakarz

Powrót

Ponad dwie godziny kajakarskich zmagań dało o sobie znać gdy wsiedliśmy z powrotem na rower i dlatego też do Zwierzyńca skróciliśmy drogę, jadąc przez las. Odległość może mniejsza ale czasowo na pewno wyszło dłużej o czym przekonaliśmy się po fakcie. Piachu było miejscami na tyle dużo, że wszelka radość z jazdy była tylko rzewnym wspomnieniem. Niebieski szlak z Obroczy ewidentnie nie sprzyja rowerzystom.

W samym Zwierzyńcu pokręciliśmy się trochę, jeżdżąc bez celu i oglądając te miasteczko z różnych perspektyw. W poniedziałkowe popołudnie było tak puste w porównaniu do dnia wczorajszego, że można było zastanawiać się czy to te samo miejsce. Zrobiliśmy zakupy na kolację i śniadanie i wróciliśmy do agroturystyki. 


Browar Zwierzyniec.


Willa Plenipotenta w Zwierzyńcu.

Zaliczone gmina: Adamów [powiat zamojski] (386)




Dane wyjazdu:
46.10 km 0.00 km teren
03:57 h 11.67 km/h:
Maks. pr.:37.50 km/h
Temperatura:27.0
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy:280 m
Kalorie: kcal

Magiczne Roztocze - dzień I.

Niedziela, 25 czerwca 2017 • dodano: 17.07.2017 | Komentarze 6


My i Oni.

- Spalili Nasze domy, spalili całe wioski. Ale naszych charakterów nie tknęła żadna pożoga, ona je tylko wzmocniła. Te domy są symbolem Naszej siły i pracowitości. Odbudowane po wojnie, dbamy o nie do dzisiaj. -
słowa te wypowiadane cicho i spokojnie ale jednocześnie pewnie i dumnie aż dźwięczały w ciszy niedzielnego poranka. Pani Genowefa, którą spotkaliśmy przed pięknym, drewnianym domem okazała się sąsiadką właścicielki, Pani Waleriany. - Nie jesteśmy takie stare, ledwie 88 i 95 lat. Jest we wiosce babka co ma lat 104. I ona jest stara, to fakt. - rozwiała wątpliwości młodsza z Pań. - Od lat, ludzie fotografują mój dom, nie wiem dlaczego. Stary już, drewniany. Są we wiosce ładniejsze, murowane, nowsze. Pan jest pierwszy, który chce zrobić zdjęcie nie jemu a Nam. To miłe. - wolno i jeszcze ciszej od sąsiadki powiedziała te słowa Pani Waleriana. - Stańmy tylko na tle kwiatów, one są ładne, jesteśmy z nich dumne. Całe życie są z nami. 

Wyjąłem aparat, skadrowałem, uwieczniłem chwilę na karcie pamięci. Obiecałem, że zdjęcie wywołam i wyślę na pamiątkę. Dla mnie takie chwile jak ta, takie rozmowy i tacy ludzie są najlepszą pamiątką z odwiedzanych miejsc. Tego nie zabierze mi nikt.

- Nas też chcieli spalić, udało się uciec. Pomyśleć, że wcześniej żyliśmy w zgodzie, razem, jak człowiek z człowiekiem. My, Niemcy, Żydzi i Ukraińce. Jedność, która stała się niczym. Ehhh.... - puenta, której wydźwięk rozniósł się po całym Roztoczu, padła z ust Pani Genowefy. Powiedziała to cicho i chyba do siebie ale jednocześnie słowa poleciały daleko, gdzieś nie wiadomo gdzie. 

Tak rozpoczęły się Nasze wakacje na Roztoczu. Pięćset metrów od naszej agroturystyki w Bagnie, dzielnicy Zwierzyńca, historia wzięła Nas w swoje objęcia i postanowiła powiedzieć dzień dobry. Mój dwuletni synek wesoło przyglądał się obu Paniom i nic nie rozumiał z Ich opowieści. Być może kiedyś wróci sam w te strony i wtedy pewnie nie będzie już Naszych rozmówczyń ale słowa pozostaną. I te zdjęcie.


Pani Genowefa i Waleriana z Turzyńca. 

Pierwsze wrażenie

Miłość od pierwszego wejrzenia istnieje, przynajmniej My tego doświadczyliśmy. Roztocze od pierwszych chwil Nas w sobie rozkochało. Pięknie zadbane domy, przystrzyżona trawa, kwitnące kwiaty, żadnego, choćby najmniejszego śmiecia wokół. Jadąc przez Turzyniec i Topólczę nie mogliśmy wyjść z zachwytu nad tym, jak mieszkańcy dbają o swoje obejścia. Niby nic a jednak tak wiele. Jeśli tak jest wszędzie w tym regionie kraju to możemy zostać tu na zawsze. Michaś zdecydowanie podzielał Nasze zdanie co chwilę głośno krzycząc jakie piękne kwiatki są wszędzie i jak mu się to podoba. Praktycznie zerowy ruch samochodów powodował, że mogliśmy bez obaw puścić go po drodze aby szlifował swoje biegowo-rowerowe umiejętności. Sielanka.


Okolice Kawęczynka.


Skarby dwa.

Less. Z nieba do piekła.

Less. Cztery litery, które większość z nas skojarzy pewnie z angielskim przysłówkiem a nie jego polskim znaczeniem. Tą żółtawą skałę osadową spotkać można w kilku miejscach w Polsce i jest ona odpowiedzialna za fantazyjne wąwozy, które dzięki niej powstają w miejscach jej występowania. Jednym z takich miejsc, jednym z bardziej znanych w kraju, są okolice Szczebrzeszyna. Tam też skierowaliśmy się aby przekonać się na własne oczy czy faktycznie warto zobaczyć jakie cuda potrafi zrobić woda w wyniku swojej erozyjnej działalności w lessowym terenie.

Upewniwszy się wcześniej, po rozmowie z mijanymi rowerzystami, że droga będzie przejezdna z przyczepką udaliśmy się kierunku Kawęczynka. Za wioską ujrzeliśmy piękny widok na Czubatkę, z którą wiąże się miejscowa legenda o tym, że to właśnie tutaj jest wejście do piekła. Las Cetnar i teren wokół Czubatej Góry nazwany został Piekiełkiem i utworzono tu rezerwat. Legenda legendą ale znajdujące się na zboczach tej góry oparzelisko jest faktem i powoduje, że często występuje tu poranna, gęsta mgła a zimą śnieg topnieje szybciej niż gdzie indziej. Wjechaliśmy więc w czeluście lasu, choć na początku musieliśmy oboje przenosić przyczepkę przez dwie wielkie kałuże. Jak widać do piekła tak prosto trafić nie sposób. 

Jadąc powoli przez las i mozolnie zdobywając wysokość w pewnym momencie wjechaliśmy w piękny wąwóz, w którym nachylenie i nawierzchnia wygrały ze mną i musiałem zejść z siodełka. Na szczycie chwila odpoczynku i udaliśmy się polną drogą w kierunku Szczebrzeszyna. Jak się okazało, nawierzchnia była tak fatalna, że spory kawałek prowadziłem zestaw, próbując ominąć dziury i kałuże. Z marnym skutkiem.


Wąwóz w Lesie Cetnar.

Fasola.

Bliższe i dalsze okolice Szczebrzeszyna to kraina fasoli. Jest uprawiana tutaj w wielkich ilościach i bardzo fotogeniczna. Równe rzędy stojących tyczek i zielone pędy, które je oplatają tworzą zgrabną całość z roztoczańskimi pagórkami. Na taki właśnie widok trafiamy zjeżdżając polną drogą w kierunku Szczebrzeszyna. Korzystam z okazji i krótką chwilę wpatruję się w nie jak zaczarowany. Piękny punkt widokowy jaki mam przed sobą hipnotyzuje. Po chili dziurawa, lessowa droga zamienia się w gładki jak stół, asfaltowy dywanik pośród pól i pagórków. Unijne pieniądze dotarły szerokim strumieniem na Roztocze i jak informuje tabliczka, stojąca obok, służą teraz za dofinansowanie dróg dojazdowych na pole uprawne. Rolnicy mają więc też swoje autostrady. My przy okazji też, dla Michała w przyczepce tak równa droga to prawdziwy wersal po dziurawym jak ser ostatnim odcinku. 



W Szczebrzeszynie chrząszcz brzmi w trzcinie.

Szczebrzeszyński językowy i ortograficzny łamaniec, to jeden ze sztandarów Naszego ojczystego języka. Ciekawostka, która została uczczona w tym miasteczku dwoma pomnikami tego sympatycznego owada. Jeden betonowy stojący przed urzędem miasta, drugi drewniany na jego obrzeżach, w pobliżu dawnego młyna. Jako, że pora nastała obiadowa postanawiamy zjeść w restauracji w Klemensowie. Dobre opinie jakie ma ten lokal nie okazuję się wystawione na wyrost i po pysznym obiedzie udajemy się w kierunku Zwierzyńca. Dodatkowo Michał miał możliwość pokarmić kozy w małej zagrodzie na terenie restauracji i skwapliwie z niej skorzystał. Super miejsce.


Restauracja w Klemensowie, gorąco polecamy.


Szczebrzeszyński chrząszcz. Gdzie ta trzcina?

Echo Wieprza.

Do Zwierzyńca wracamy przez Kawęczyn i Topólczę, w której postanawiamy wydłużyć wycieczkę i udać się na druga stronę rzeki Wieprz aby w ten sposób dojechać na miejsce. Czarny szlak szybko wyprowadza nas na nadrzeczne łąki, oznakowania brak ale mapa pozwala zorientować się w terenie i częściowo po trawie oraz bliżej nieznanych zaroślach dojeżdżamy do rzeki. Zaliczamy nawet krótką kąpiel ale lodowata woda nie pozwala na dłuższe moczenie nóg, jedziemy więc dalej. Szlakiem Green Velo, który z niezrozumiałych dla Nas powodów wiedzie wzdłuż ruchliwej drogi wojewódzkiej a nie drogą, którą tu przyjechaliśmy, dojeżdżamy do Zwierzyńca. Jest niedzielne popołudnie więc ludzi tłumy. Wokół zalewu i browaru ciężko przejechać. Pełni obaw jedziemy nad Stawy Echo poleżeć trochę na plaży ale na miejscu okazuje się, że ludzi jest już niedużo, więc możemy pobawić się z Michałem w piasku, pomoczyć nogi i zaliczyć błogie lenistwo. Michał z nieukrywanym zadowoleniem szaleje, pływa i karmi kaczki. Dzień dobiega końca, pakujemy rzeczy do przyczepki i wracamy do Bagna. Pierwsza wycieczka okazała się pełna wrażeń i atrakcji, zasypiamy szybko i głęboko. Zmęczeni ale zadowoleni.

Green Velo na odcinku od Szczebrzeszyna do Zwierzyńca.


Roztoczańskie klimaty.

Zaliczone gminy: Zwierzyniec (384), Szczebrzeszyn (385)




Dane wyjazdu:
43.90 km 0.00 km teren
03:32 h 12.42 km/h:
Maks. pr.:29.50 km/h
Temperatura:20.0
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy:231 m
Kalorie: kcal

Borne Sulinowo - dzień 2.

Niedziela, 21 maja 2017 • dodano: 24.05.2017 | Komentarze 5

Drugi i ostatni dzień Naszego, krótkiego pobytu w Bornym Sulinowie wita Nas promieniami słońca, rześkim powietrzem i silnym wiatrem. Niebieskie niebo to jakże przyjemna odmiana w stosunku do wczorajszego dnia i nadzieja na to, że pogoda będzie tym razem będzie sprzyjać. Wczoraj był niebieski szlak, dzisiaj wybieramy czerwony. Poddany delikatnym modyfikacją to właśnie szlak "Nad jezioro Ciemino" będzie osią dzisiejszej wycieczki.



Pepesza

Zdania na temat Armii Radzieckiej i jej obecności na Naszych terenach są mocno podzielone. W Bornym Sulinowie część mieszkańców czerpie zyski z tego, że właśnie te miasto było ich garnizonem i tak długo pozostawało w tajemnicy. Nawiązania do obecności Rosjan na tych terenach są wszędzie ale podczas rozmów z mieszkańcami raczej jest więcej do nich niechęci niż można się tego spodziewać. Spotkany na początku dzisiejszego wyjazdu starszy Pan nie ukrywał swojej złości z tego, że więcej ludzi chce zobaczyć radziecki cmentarz wojskowy a o polskim nawet nie wspominają. Cóż, również i My chcieliśmy zobaczyć pomnik z pepeszą a o miejscu pochówku Naszych żołnierzy nawet nie wiedzieliśmy. Często bywa tak, że o swoich bohaterach nie pamiętamy... A skoro już zajechaliśmy tam gdzie jest pepesza to wspomnieć warto, że spoczywa tu trzysta sześćdziesiąt osób a sto czterdziestu sześciu  z nich to "niezwiestnyj sołdat". Tak było wygodniej dla propagandy...

Lekko i ciężko zarazem.


Grób Iwana Paddubnego na rosyjskim cmentarzu w Bornym Sulinowie.

Marzenie

Od trzeciego kilometra Naszej trasy czerwony szlak wjechał na teren byłego poligonu. Oznaczało to dla Nas nie tylko osłonę od porywistego wiatru, gdyż w większości są to tereny zalesione, ale praktycznie brak ruchu samochodowego, ciszę i spokój. Wprost wymarzone warunki do rodzinnego rowerowania. Korzystając z doskonałego asfaltu nie mieliśmy żadnych obaw aby Michaś mógł samemu przejechać dwa kilometry i cieszyć się wraz z Nami jazdą w takich okolicznościach przyrody. Te dwa tysiące metrów samodzielnej jazdy to dla niego spory wyczyn ale tak mu się podobała jazda całą szerokością drogi, zjeżdżanie z górki i pogoń za jedynym rowerzystą jaki nas minął, że nie sposób było go zatrzymać. Namiastkę jazdy po zamkniętym poligonie mamy w okolicach Poznania ale tutaj ruchu nie ma kompletnie, bo nie ma gdzie samochodem dojechać. Asfalt kończy się po kilku kilometrach a do najbliższej miejscowości prowadzi kilka następnych ale już szutrowej i piaszczystej drogi. Dla rowerzystów marzenie.


Uśmiech mówi sam za siebie.


Zdjęcie dzięki uprzejmości mijanej pary rowerzystów :)

Niespodzianka

Pomimo tego, że czerwony szlak uciekał w lewo zdecydowaliśmy się jechać do końca asfaltu, który pewnikiem miał skończyć się gdzieś niedługo. Dojechaliśmy nim aż do jeziora Kniewo i zaczęła się mała gehenna. Kolejne cztery kilometry prowadziło po resztkach asfaltu, dziurach, kamieniach, grysie, szutrze i wszystkim tym co skutecznie zwalnia jazdę z przyczepką do szalonych pięciu kilometrów na godzinę. Z pozytywów wymienić należy to, że nie było piasku. Cóż jednak z tego skoro to tylko śmiech przez łzy. Trzeba było jednak jechać szlakiem, który okazał się całkiem wygodną szutrową drogą przeciwpożarową, z którą połączyliśmy się tuż przed kolejną niespodzianką. Transwielkopolska Trasa Rowerowa (TTR) jest mi znana nie od dziś ale nie miałem pojęcia o tym, że zaczyna się w województwie pomorskim. Toteż wielkie było moje zdziwienie gdy przy leśniczówce Płytnica stanęliśmy pod tablicą, która oznajmiała, że właśnie w tym miejscu owy szlak się rozpoczyna. Podróże kształcą.


Diabelskie Pustacie.


Początek TTR.

Śpiący królewicz

Michał zasnął a ja widząc drogę po jakiej przyszło nam teraz jechać zastanawiałem się w duchu czy przez kolejne kilometry nie pobiję przez przypadek jakiegoś rekordu. Dziury jakie pojawiały się w nawierzchni zmuszały mnie do ekwilibrystyki z przyczepką, szukania możliwości przejazdu i zwalniania praktycznie do zera. Jechaliśmy tak i jechaliśmy. W sumie nie spieszyło się nam nigdzie ale taka jazda bywa mocno męcząca. Królewicz nie zważając na te przeszkody spał w najlepsze ale to mi przypadło w udziale manewrowanie zestawem tak aby Morfeusz trzymał go w objęciach jak najdłużej. Momentami nie było to możliwe i z kretesem przegrywałem walkę z nierównościami wpadając w coraz to większe dziury. Tak bywa gdy nie zna się drogi i jedzie przed siebie. Gdy szlak odbijał w prawo w stronę Jelonka, przegapiliśmy ten zjazd ale zreflektowaliśmy się w miarę szybko i zawróciliśmy. Gdy Naszym oczom ukazała się ścieżka, którą mieliśmy jechać, wybaczyliśmy sobie nawigacyjny błąd. Zarosła i była praktycznie niewidoczna, ale na szczęście tylko na odcinku około stu metrów. Niestety wystające korzenie, nieco piachu i głębokie kałuże nie ułatwiały zadania i tempo jazdy nie wzrosło prawie wcale. 


Ciężki odcinek, ilość dziur i przeszkód ciężka do przełknięcia.

Cywilizacja

Po dwudziestu kilometrach jazdy wśród lasów wyjechaliśmy w Jelonku. Zaczęliśmy rozglądać się za jakąś oberżą czy inną jadłodajnią, która pozwoliła by nam uzupełnić braki kofeiny w organizmie i poratowała kaloriami ale Nasze poszukiwania spełzły na niczym. Dobrze wyglądająca smażalnia ryb w Przejezierzu nie honorowała płatności kartą a z gotówką u Nas było kiepsko ale co najgorsze, jedyną słodkowodną rybą w menu był pstrąg. Kargulen, dorszy, łososi i innych było zatrzęsienie co przecież powinno być zrozumiałe, do morza jedyne sto kilkadziesiąt kilometrów a w niezliczonych, okolicznych jeziorach ryb brak. Wolny rynek. Zerkając na mapę postanowiliśmy zjeść swoje kanapki nad jeziorem w Cieminie i musieliśmy obejść się bez kawy. Gdy przystanęliśmy na chwilę przy pięknym kościele w Jeleniu Michał się obudził. 


Kościół rzymskokatolicki pw. Matki Boskiej Nieustającej Pomocy w Jeleniu.


Pomiędzy Jeleniem a Ciemieniem.


Jezioro Ciemino.

Przyczepkom tu jechać nie kazano

O ile dziurawy odcinek na poligonie był męczący to kilka kilometrów od Ciemina do Krągów momentami dało mi się tak we znaki, że traciłem przyjemność z jazdy. O ile bez przyczepki można było manewrować pomiędzy korzeniami, kamieniami, koleinami i piachem to w zestawie była to ciągłe wymyślanie jak przejechać kolejne przeszkody aby nie uszkodzić przyczepki i zapewnić jakikolwiek komfort jej małemu pasażerowi. Zdecydowanie to był najgorszy odcinek drogi jaki przejechałem z przyczepką i największemu wrogowi jej nie polecę. Było, minęło i niech tak zostanie. Jedyną przyjemnością była spora ilość świerków, które wprost uwielbiam i mógłbym się na nie patrzeć godzinami. 


Ehh...

Wszystko co dobre, szybko się kończy

Do Bornego wracamy szosą prowadzącą z Krągów. Po różnych nieprzyjemnościach jakie zafundował nam dzisiaj czerwony szlak ten odcinek to prawdziwy Wersal. Równo, równiutko. Obiad, kawę i zasłużony deser jemy w polecanej nam Gospodzie u Ani i nie żałujemy tej decyzji. Pyszne, domowe jedzenie, wyśmienita kawa i na deser po lodowym pucharze. Na koniec wycieczki jedziemy jeszcze brzegiem jeziora Pile zachwycając się po raz kolejny Domem Oficera i Bornym Sulinowem jako całości. Dla każdego coś miłego. Rower, kajaki, grzyby, fortyfikacje, historia, polowania, spacery, lenistwo nad wodą. Wszystkiego pod dostatkiem. I przede wszystkim święty spokój. Jeśli moja kochana Żonka zaczyna podczas jazdy przebąkiwać o kupnie tu działki czy mieszkania to musi być to ciekawe miejsce. I zaiste takim jest.


Zasłużona nagroda po całodziennej jeździe.


Marina. Nam się podobała.

Dwa dni minęły niepostrzeżenie, czas wracać do domu. Choć krótki to pozwalający odrobinę się zrelaksować pobyt w Bornym Sulinowie dobiegł końca. Czy kiedyś tu wrócimy? Nie potwierdzam ani nie zaprzeczam. Choć warto.

Zupełnie przypadkowo i niespodziewania wyszło Nam, że dzisiaj praktycznie nie jechaliśmy pod wiatr chociaż wiało naprawdę mocno. Mnogość lasów była Naszym sprzymierzeńcem, inaczej mogło być krucho... Najbardziej odsłonięty odcinek jechaliśmy z wiatrem, wtedy gdy Michaś jechał sam. Ktoś nad nami czuwał :)